Prócz opery, pasją Elżbiety Towarnickiej jest jedzenie. Przedkłada je nawet nad dbanie o głos.
zobacz więcej
Jest rok 1865, kilkanaście miesięcy wcześniej upadło powstanie styczniowe. W Warszawie upokorzonej klęską odbywa się premiera nowej opery. Jej autor jest człowiekiem establishmentu. To dyrektor Teatru Wielkiego, twórca dzieł oklaskiwanych przez cara, najpopularniejszy ówczesny polski kompozytor.
Mimo to, po ledwie dwóch przedstawieniach, „Straszny dwór” zostaje zdjęty z afisza przez carską cenzurę i za życia twórcy już nigdy nie zostanie wystawiony. W ogóle do czasu odzyskania niepodległości kolejne wystawienia opery Moniuszki w zaborze rosyjskim będą napotykać problemy, choć samej Rosji już to nie dotyczy.
Co dobrze świadczy o inteligencji ówczesnych cenzorów. W Kijowie czy Sankt Petersburgu cytat z pieśni „Boże coś Polskę” nikomu nic nie mówił, za to w Warszawie wszyscy rozumieli tę aluzję do znanej pieśni patriotycznej. Ale siła rażenia „Strasznego dworu” polegała nie na aluzjach, tylko na wymowie.
Prof. Kowalski opisując to zjawisko mówi o romantycznym sarmatyzmie. Romantycy, wcześniej odrzucający tę część historii, w pewnym momencie sięgnęli do sarmackiej tradycji, czego owocem jest choćby „Pan Tadeusz”.