Nawiązując do wspomnianej wcześniej sprawy Terri Schiavo, dostrzega pan jeszcze jakieś inne podobieństwa, poza podziałem w rodzinie, między tamtą i obecną sytuacją?
Podobieństw jest wiele. Ale jest też jedna istotna różnica. Otóż w przypadku Vincenta Lamberta nie mamy jednoznacznej wiedzy, że ktoś zyska finansowo na jego śmierci.
W sprawie sprzed kilkunastu lat czarnym charakterem był mąż Terri, Michael Schiavo, który w czasie, kiedy Terri była w śpiączce, związał się z inną kobietą, mieli dzieci i tak naprawdę chodziło mu o to, by mógł się z nią ożenić. Można sobie wyobrazić, jak wyglądały rozmowy między nimi: „Dlaczego się ze mną nie ożenisz? Przecież masz ze mną dzieci”. A ten nie mógł, bo miał żonę, która była w stanie śpiączki. Chodziło także o pieniądze (ok. 700 tys. dolarów), które w razie jej śmierci dziedziczył mąż.
Ostatecznie jednak przychylono się do decyzji Michaela Schiavo.
Wydaje mi się, że o wyroku sędziego zadecydowało to, że odmówił zobaczenia Terri na żywo, w szpitalu. Myślę, że wówczas zmieniłby zdanie. Ona nie była rośliną. Miała pewne reakcje, np. potrafiła się uśmiechnąć. To może drobne rzeczy, jednakże było widać, że jest to żywa osoba. Tymczasem sędzia uznał, że kompletnie nie jest warta tego, by dalej żyć. Decyzja była skandaliczna.
Jak sprawa Terri Schiavo była odbierana w USA?
Wydźwięk medialny był ogromny. Mówiły o tym największe stacje telewizyjne. Była to sprawa omawiana na najwyższym szczeblu. Natomiast społeczeństwo było podzielone. Podział był potężny, ale… nietypowy.