Kultura

Socjopata Chopin i hedoniści z Placu Zbawiciela. Dwa Teatry widziane oczyma Piotra Zaremby

Jeśli ktoś wierzy w sens kultury wysokiej, jednej dla wszystkich Polaków, służącej na dokładkę czemuś głębszemu niż doraźnej polityce, i chce naładować akumulatory, to jedzie do Sopotu na festiwal Dwa Teatry. Jego XIX odsłona w roku 2019 odbyła się o miesiąc wcześniej niż w 2018.

Miasto witało chłodnym klimatem, ale jak zawsze roiło się od ludzi. Ulica Bohaterów Monte Cassino żyje cały czas, szczególnie nocą. Trzeba się tylko nieustannie opędzać od naganiaczy z knajp i klubów (cokolwiek ta nazwa nie znaczy), nachalniejszych niż w Krakowie czy w Warszawie. I to miasto, symbol komercyjnej rozrywki i błogiej konsumpcji, staje się stolicą teatru.

Od piątku rano do poniedziałku popołudniu w Multikinie pokazywane są w dwóch salach przedstawienia Teatru Telewizji z całego sezonu – w sumie 28, co jest rekordowym urobkiem, średnio po trzy premiery na tydzień.

W sali numer dwa po każdym pokazie prezentuje się twórców, reżysera, aktorów, czasem scenografa, operatora, autora muzyki. W tym roku frekwencja mniejsza, bo w końcu maja potencjalni goście na ogół pracują, aktorzy grają w teatrach. W 2018 festiwal odbywał się na przełomie czerwca i lipca, na początku wakacji.

Konkurencją dla przedstawień telewizyjnych są spektakle radiowe, puszczane w sali numer cztery Multikina. Jest ich 34, wybranych z ponad setki. Ale wiele imprez odbywa się w Teatrze Kameralnym, o pięć minut drogi od Multikina: spotkania z twórcami, pokazy starych spektakli, tak zwane teatry radiowe na żywo.

Są jeszcze inne miejsca, także w Gdańsku i Gdyni. Na sopockim molo czytany jest Gustaw Herling-Grudziński - zmaganie się tam aktorów z wichrem to może najlepszy symbol walki o kulturę wyższą. Poznam to tylko z opowieści. Człowiek chwilami żałuje, że nie ma daru bilokacji.
Zdarzeń wspólnych dla całego festiwalu jest niewiele. Oficjalne otwarcie odbywa się w piątek wieczorem, przy okazji pokazu „Wesela”. Dokonuje go wiceminister kultury Jarosław Sellin, jest prezes Polskiego Radia Andrzej Rogoyski, jest członek zarządu Telewizji Polskiej Marzena Paczuska, ale wszyscy uczestnicy bynajmniej się nie schodzą, niektórzy przyjadą później. Drugą wspólną chwilą jest dopiero gala w poniedziałkowy wieczór, w sali hotelu Sheraton.

Tu nawet w finale nie ma za wielu celebrytów, brak czerwonego dywanu czy paparazzich. Są za to zwykli ludzie przychodzący do na poszczególne imprezy, ciekawi, czasem wzruszeni. Uchodząca za prawicową telewizja publiczna oferuje swoje produkty mieszkańcom jednego z najbardziej antypisowskich miast w Polsce (choć także licznym przyjezdnym), a dokładają się do tej imprezy liberalne samorządy Gdańska, Gdyni i Sopotu.

Zarazem są to najczęściej produkty przyzwoite, a czasem wspaniałe. W teorii to miejsce, gdzie można by przynajmniej przejściowo odpocząć od podziałów. I pomyśleć o tym, co łączy, choć wiele osób przyjechało na imprezy teatralne z kartkami uprawniającymi do głosowania w wyborach europejskich.

Dzień pierwszy, 24 maja, piątek

Zaczynam od najwyższej półki. O godzinie 13 w sali Teatru Kameralnego dyskusja o Stanisławie Wyspiańskim. Rzadko można usłyszeć poza salami naukowych seminariów tak ciekawe i oryginalne przemyślenia literackie. A przecież pewien sławny człowiek teatru powiedział mi niedawno z melancholijnym żalem: - Młodzi reżyserzy uważają, że literatura umarła.

Michał Zdunik, pisarz, reżyser, autor kilku książek o bohaterze spotkania, przestrzega podczas panelu aby nie budować na temat Wyspiańskiego stereotypów. Na przykład „Wyzwolenie” to nie tyle rozprawa z konserwatywno-katolicką Polską, co własna, bardzo oryginalna oferta rozumienia i przeżywania polskości.

Prof. Jacek Kopciński, naczelny pisma „Teatr” podkreśla mocno odwagę intelektualną Wyspiańskiego. - Niestety, nie zawsze znajduję taką odwagę we współczesnym teatrze – mówi badacz.
Wesele
Wawrzyniec Kostrzewski, reżyser telewizyjnego „Wesela”, przypomina, że Wyspiański był krytykowany zarówno przez Sienkiewicza jak i przez Gombrowicza (także przez Miłosza). W weselnej sali w roku 1901 stał osobno od jednych i drugich weselników. Przyglądał się. Można odnieść wrażenie, że ta osobność, tak fascynująca Kostrzewskiego, trochę odzwierciedla jego własną postawę wobec współczesnej rzeczywistości.

Zarazem reżyser wdaje się z pozostałymi panelistami w erudycyjne dyskusje o poszczególnych rozwiązaniach jego inscenizacji „Wesela”. Tłumaczy swoją koncepcję przystosowania tamtego tekstu do rzeczywistości w ponad 100 lat po Wyspiańskim. Polska jest jego zdaniem rozpięta, jak w dialogu Stańczyka z Dziennikarzem, między dwa pojęcia: tragediante i comediante.

Można odnieść wrażenie, że choć nie jest niewolniczo wierny realiom tamtej epoki (więc w pewnych momentach i przesłaniom autora), z pewnością nie uważa, że literatura umarła. Mocna osobowość Kostrzewskiego zaciąży na festiwalu – to się czuje od początku.

Wieczorem chwila przeskoku do czegoś jeszcze bardziej XIX-wiecznego, ale lżejszego i napisanego dziś. „Fryderyk” Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej w jej reżyserii, sztuka o Chopinie. Jakby trochę niedokończona, dla mnie zbyt hermetycznie skoncentrowana na muzycznych technikaliach, z niejasnym wątkiem współczesnym.

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


A zarazem pociągająca i odwagą w odbrązawianiu samego głównego bohatera, i melancholijnym obrazem tonącej w dekadencji Wielkiej Emigracji po Powstaniu Listopadowym. Z kapitalną rolą tytułową Krzysztofa Szczepaniaka.

Pytam artystów po pokazie, czy Chopin był takim socjopatą, jak się go tu przedstawia – sposób w jaki traktuje Delfinę Potocką jest irytujący. Lipiec-Wróblewska, którą nazwałem niedawno „reżyserką o dużej filologicznej wrażliwości”, przekonuje, że był kapryśny, zarazem skomplikowany, trzeba było się zdecydować na wybór cech szczególnie istotnych.

Wspiera ją Szczepaniak przykładami z listów Chopina. Uderza precyzja z jaką aktor przygotowywał się do roli, także poprzez historyczne studia. Ktoś z widowni chwali dobre oddanie natury pracy muzyka.

A potem przychodzi czas „Wesela”, zepchniętego mocno w noc. Po ogłoszeniu otwarcia dygnitarze medialni i polityczni wychodzą. Jestem tym odrobinę rozczarowany. No ale może oglądali spektakl już wcześniej, pocieszam się.
Fryderyk
Ja oglądam go po raz trzeci. I o dziwo odczuwam wzruszenie może nawet większe niż poprzednio. Nie ma jednego momentu zmęczenia fabułą przykrywaną przecież chwilami manierycznymi, młodopolskimi potokami słów. Jest własna wizja, rzeczywiście budująca pomosty między wizją autora, a współczesnością. A zarazem jest to wizja w swoisty sposób otwarta.

Nie zgadzając się z niektórymi jej elementami (na przykład z wyostrzeniem mroczności skrywających się podobno także we współczesnym polskim ludzie), można interpretować poszczególne sceny nieco odmiennie niż reżyser. A w tym wszystkim pulsuje życie, każda postać ma czasem tylko minutę żeby zaprezentować swoją postawę i rację, ale zawsze ją wykorzystuje.

Tu wszystko jest i nie jest realistyczne. Nawet widma można odebrać jako realne, bądź urojone. Wielka rzecz, wielki sens rozmowy z literaturą.

Po spektaklu Kostrzewski odpowiada entuzjastom. Słyszę znajome słowa o „Weselu” modelowanym na miarę XX i XXI wieku. O dziwo wciąż nie przykrzą mi się one.

Dzień drugi, 25 maja, piątek

Zaczynam lekko. Przedpołudniowym spotkaniem widzów z Krzysztofem Szczepaniakiem, który zaraz po nim mknie do Warszawy grać Hamleta. Rozmowa pełna anegdot, dowiadujemy się, że aktor chętnie zagrałby Behemota w „Mistrzu i Małgorzacie”. I można podejrzewać, że tak się stanie, jest uparty, ambitny. Choć jego opowieści są lekkie jak pianka, wyziera zza nich poważny, profesjonalny stosunek do teatru.

W niedawno zawieszonym filmiku dla studentów Akademii Teatralnej Szczepaniak powtórzył słowa sławnego listu Zbigniewa Herberta: „Nie bądźcie nowocześni, bądźcie rzetelni”. On taki jest, ale przypominam sobie, że przed rokiem te same słowa cytowała w Sopocie nestorka polskiego teatru Anna Seniuk. To również jej dzieło mieszania komizmu z tragizmem kontynuuje Szczepaniak. A w ogóle można się tu w Sopocie nabawić poczucia ciągłości. Te słowa jeszcze powrócą.

Popołudniu „Warszawianka”, słuchowisko Wawrzyńca Kostrzewskiego. Który polski teatr zagrałby dziś ten krótki dramat będący obrachunkiem z Powstaniem Listopadowym? A zarazem Kostrzewski korzysta dodatkowo z zajmowania się klasyką znów szukając współczesnych tonów.

Kameralnej rozmowie z saloniku na tle bitwy grochowskiej reżyser dodaje dramatyzmu, słuchać huk dział, czuć zagrożenie. Grają to wspaniali aktorzy: Adam Ferency. Dominika Kluźniak, Olga Sarzyńska, Przemysław Bluszcz. Po spektaklu Kostrzewski opowiada o zmaganiach Wyspiańskiego, ale i swoich, z romantyzmem.
Paradiso
Pytam którą możliwą interpretację „Warszawianki” wybiera. Jedna to uznanie, że to opowieść o bezsensie męczeństwa przedstawionego w finale w proroctwie Marii. Druga: przecież generał Chłopicki sam przyspiesza klęskę nie wierząc w zwycięstwo, a i hołdując swoim ambicjom. Może to więc oskarżenie nie tyle samego zrywu, co wodzów polskiego narodu, konkretnych ludzi.

Reżyser odpowiada uwagami o niejednoznaczności Wyspiańskiego. Choć sam woli wykładnię bardziej antyromantyczną, to nam jej nie narzuca.

Biegnę na „Paradiso” mój ukochany spektakl telewizyjny autorstwa i w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego. I znowu, za każdym razem ten fresk Polski przedwrześniowej umieszczony w lokalu, który dziś nazwalibyśmy klubem muzycznym, świeci nowym blaskiem. Poza śmiałymi szpilami wbijanymi w sanację uderza mnie niedomknięta natura dialogów i postaci.

Sam Strzelecki, aż się trzęsący od historycznych pasji, też nie zawodzi. Zachęcany przez jednego z widzów do ataku na Piłsudskiego, odpowiada, że nie kwestionuje jego mitu, ale chce pokazać historię od innej strony, taką jaką ona była.

Ja pytam o muzykę Marka Stefankiewicza: świetną, ale bardziej progresywną niż międzywojenne dźwięki. Reżyser tłumaczy, że potrzebny mu był jej bardziej ponadczasowy charakter. To do tej muzyki śpiewała wspaniale Katarzyna Dąbrowska, obecna podczas prezentacji.

Czekam na telewizyjną „Cenę” Waldemara Łysiaka w adaptacji i reżyserii Jerzego Zelnika. Staroświecko nakręcona, ale maksymalnie dramatyczna dzięki świetnym dialogom i świetnej grze kilkunastu aktorów, niesie potężny ładunek pytań i dylematów: moralnych, ale i historycznych. To takie wojenne „Dwunastu gniewnych ludzi”, choć z kompletnie odwrotnym finałem – we wnętrzu-klatce albo trumnie, autorstwa scenografa-speca Marka Chowańca

Po pokazie Jerzy Zelnik daje mały popis elokwencji wspólnie z kompozytorem Wojciechem Konikiewiczem. Uderzające jest to, co mówi reżyser zagadnięty przez jednego z widzów o pedagogiczną naturę swojego spektaklu. Przestrzega przed pedagogicznością, podkreśla, że sztuka musi być do pewnego stopnia niekonsekwentna.

I rzeczywiście, choć Łysiak nieustannie prowokuje, to przecież nigdzie nie stawia kropek nad „i”. A Zelnik przedstawiany czasem jako konserwatywny radykał, bije subtelnością na głowę zaangażowaną sztukę szeroko rozumianej „drugiej strony”.

Dzień trzeci, 26 maja, niedziela

Zaczynam od odwiedzenia kolejnego znakomitego spektaklu, „Ekspedycji” antyputinowskiego Rosjanina Wiktora Szenderowicza. Wyreżyserował to popularny reżyser (między innymi „Rancza”) Wojciech Adamczyk, wyciskając maksimum z tej współczesnej groteski bawiącej się pytaniami o zderzenie różnych cywilizacji i o słabość Zachodu wobec nagiej siły. Są tam wnioski niewygodne zarówno dla lewicy, jak i dla prawicy.
Ekspedycja
Całą ekipę, w tym nieobecnego reżysera, reprezentuje samotnie aktor Adrian Zaremba. Zagrał w tym świetnie wygrywając kompletnie pomieszanie komizmu z dramatem. Tak się opowiada o współczesnych czasach.

Jestem w stanie posłuchać tylko do pewnego momentu spotkania z aktorem Andrzejem Mastalerzem, bo trzeba biec na kolejne słuchowisko. Mastalerz zajmująco i z wielkim dystansem do siebie opowiada o swojej karierze. To profesjonalista, ale też człowiek twardych zasad dotyczących etyki zawodu.

Przed spotkaniem z nim dogania mnie i tu polityka. Starszy pan skarży się między innymi do mnie i do Jerzego Zelnika na sprofanowanie wizerunku monstrancji na sobotnim marszu równości w Gdańsku. – Co się dzieje z tym krajem, czego chcą od nas katolików? – pyta. Sam sobie zadaję to pytanie.

A słuchowisko, na które pędzę, to „Smuga cienia” według Josepha Conrada w reżyserii Dariusza Błaszczyka. Zadziwia przede wszystkim sugestywność najnowszej technologii pozwalającej poczuć się jakby w samym środku morskiego koszmaru. Poznaję przy tej okazji Andrzeja Brzoskę, legendarnego reżysera dźwięku, charyzmatycznego profesjonalistę. To dzięki niemu powstają takie radiowe cacka.

Pojawienie się Jana Englerta to zawsze zdarzenie. Jego telewizyjne „Lato” jest mistrzostwem świata w sposobie prezentowania klasyki. To widowisko odrobinkę bardziej groteskowe, bardziej drapieżne niż oryginał, a równocześnie ta opowiastka o kuracjuszach pewnego austro-węgierskiego uzdrowiska szczypie duszę nostalgią. Żeby wyczuć coś takiego jako twórca, trzeba mieć wielkie życiowe doświadczenie.

Niestety „Lato” nie znajdzie się na podium, ale poniekąd będzie tam reprezentowane – przez Piotra Mossa, kompozytora zjawiskowej muzyki do przedstawienia. Poznałem go osobiście już poprzedniego dnia. To zaszczyt.

A propos doświadczenia życiowego – oto co mówi Jan Englert po spektaklu. – Lubię dotykać rzeczy delikatnych. Opowiadam o pięknych ludziach, którzy robią paskudne rzeczy. Ale się przynajmniej wstydzą. Dziś ludzie chwalą się paskudnymi rzeczami. Ja jestem z wieku XIX.

Jestem tym nawet odrobinę zaskoczony, ale przyjemnie.
A wieczorem najciekawsze może doświadczenie tego festiwalu. Bombardowany esemesami z wyborczymi exit pollami, idę na „Pragmatystów” Witkacego, słuchowisko radiowe na żywo w reżyserii Mariusza Malca, równocześnie emitowane w Dwójce i pokazywane publiczności.

Na scenie Teatru Kameralnego oglądamy aktorów, którzy nie grają tego w skali 1:1, ale też nie wyłącznie czytają, imitując niektóre gesty, ruchy, sytuacje. Danuta Stenka jest chińską mumią śpiewającą przez… kubek. Nad wszystkim unosi się narrator, Jarosław Gajewski, kreujący atmosferę swoim wspaniałym głosem.

Przemysław Bluszcz rozbija głowę młotkiem Kobietonowi, czyli Katarzynie Dąbrowskiej, a tak naprawdę miażdży nim arbuza. Jego dialogi z Andrzejem Mastalerzem osiągają szczyty komizmu, choć sam tekst jest niejasny, miejscami nieco hermetyczny. Ale dzięki tak wspaniałym aktorom nabiera sensu, no może półsensu.

Sens dodatkowy przynosi wieczorna rozmowa z Jarosławem Gajewskim. Świetny aktor, ale i wyborny naukowiec, objaśnia mnie i scenografowi Markowi Chowańcowi ideę czystej formy, którą właśnie w tej sztuce proklamował Witkacy.

Robi to na sopockim molo, pośród porywistego wiatru, ledwie się słyszymy. Rozumiem dzięki temu więcej z literatury. Ale pojmuję też więcej z radia, obserwując wcześniej jak reżyser Malec dyryguje całością, a obok zachowuje kamienny spokój Andrzej Brzoska.

Dzień czwarty, 27 maja, poniedziałek

„Aszantka” to kolejny przykład nadania nowego sensu klasyce, tym razem komediodramatowi z początku XX wieku Włodzimierza Perzyńskiego. Po spektaklu młoda aktorka Paulina Gałązka, która zagrała brawurowo tytułową postać, opowiada jak to dzięki reżyserowi Jarosławowi Tumidajskiemu odkryła, że nie jest to ramota.

Tło odkrycia było dość oczywiste: trzeba to było zagrać odrobinę inaczej, drapieżniej nie unowocześniając zarazem niczego na siłę. Ponieważ to poniedziałek , wolny dzień w teatrach, przyjeżdża do Sopotu więcej osób. Stoją obok Gałązki Katarzyna Dąbrowska i Marcin Przybylski, współtwórcy tego sukcesu.

Jest to tekst w gruncie rzeczy drastyczny, bohaterka to najpierw cudza utrzymanka, potem po prostu kokota. Ale Tumidajski zauważa, że to opowieść o ludziach współczesnych, hedonistach z Placu Zbawiciela. Ciekawa i odważna myśl.
Słuchowisko „Wielka improwizacja” Wojciecha Tomczyka (równocześnie przewodniczącego jury telewizyjnego) wydaje mi się ewenementem. Fikcyjny dialog między Gustawem Holoubkiem i Kazimierzem Dejmkiem pokazujący genezę sławnych „Dziadów”, a więc i Marca 68, rozgrywa się na meczu piłkarskim Legii i Cracovii.

Czysty realizm miesza się w nim z fantazją. I z przenikliwym oddaniem stanu ducha wielu Polaków, w tamtym momencie dziejowym, a może i w ogóle. Podjął się jego przygotowania Janusz Zaorski, wybitny spec od tematyki sportowej. Wyszło małe arcydzieło.

Zapiera słuchaczom dech sposób w jaki Jerzy Radziwiłowicz naśladuje, nie w skali 1:1, a przecież sugestywnie głos Holoubka. I wzruszająca opowieść Zaorskiego. Oto podczas nagrania aktor mówi Wielką Improwizację z „Dziadów”. W pewnym momencie odrzucił kartkę, recytował z pamięci, grał to przecież kiedyś – i zostało. Partnerują mu Piotr Fronczewski i Andrzej Mastalerz, więc aktorzy wytrawni. Czuwał nad wszystkim od strony technicznej Andrzej Brzoska.

Wybiegam aby zdążyć zadać pytanie Przemysławowi Stippie po jego monodramie „Jednocześnie” Rosjanina Jewgienija Griszkowca. To mój ukochany spektakl, reżyserowany przez Artura Tyszkiewicza, widziałem go cztery razy: dwa w scenerii teatralnej i dwa na ekranie.

Pytam jednak, wbrew sobie, o krytykę samego tekstu przez niektórych recenzentów – uznali go za banalny, miałki. Stippa, dla mnie wzór poważnego stosunku do aktorskiego zawodu, odpowiada sensownie. Niektóre fragmenty tego tekstu można jego zdaniem uznać wręcz za pochwałę banału, a przecież całość oddaje emocje współczesnego człowieka. Myślę, że nie do każdego ten typ obrazowania emocji dociera, tak jest subiektywne. Ja nadaję na tych samych falach co Tyszkiewicz i Stippa.

Nie zdążam obejrzeć „Znaków” Jarosława Jakubowskiego, ale widziałem je dwa razu. Reżyserował też Artur Tyszkiewicz, zagrali Stippa, a poza nim Grzegorz Małecki i Marta Ścisłowicz. To niezwykła, wieloznaczna opowieść o zagrożeniach współczesnej cywilizacji, z jednej strony „ułatwiającej życie”, z drugiej stosującej przymus wobec tych, co tych ułatwień nie uznają.
Znaki
Obawy połączyły konserwatywnego dramatopisarza z liberalnym reżyserem, a wszystko zostało pokazane w aurze najdalej posuniętej, mrocznej teatralnej umowności. To jedna z wyprodukowanych w tym sezonie rzeczy, które pozostaną w dorobku polskiej kultury.

Nadchodzi czas gali, wyreżyserowanej co do minuty, bo musi się zmieścić w dwugodzinnym czasie telewizyjnej emisji. Pośpiech jest tak duży, że ostatnią piosenkę Marcin Przybylski i Katarzyna Dąbrowska wykonują już pośród wszystkich laureatów spędzonych na środek sali. A śpiewają przepięknie.

Grand prix radiowe dla „Wielkiej improwizacji” – dzieło poznałem. Grand prix telewizyjne – dla „Wesela” - znam prawie na pamięć. Kostrzewski odbierając nagrodę od Jacka Kurskiego, prezesa TVP, dedykuje ją swojej córeczce Jance, która zagrała w „Weselu” - oby za jej czasów Wyspiański okazał się mniej aktualny.

Najlepszym telewizyjnym reżyserem okazuje się debiutant aktor Marek Bukowski. Wraz z Maciejem Dancewiczem napisał, a potem przygotował widowisku o Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu. To kolejny spektakl podchodzący bez nabożeństwa do historii II RP, a przy tym oparty na smacznym literackim pomyśle. Jednym z bohaterów jest bowiem sam… Nikodem Dyzma.

Aktorskie nagrody wędrują do całej trójki aktorów grających w „Znakach”: Stippy, Małeckiego, Ścisłowicz. Dwaj pierwsi zagrali na dokładkę w „Weselu”, Stippa – w monodramie „Jednocześnie”, Małecki w „Lecie”. Czwartą laureatką jest Dominika Kluźniak – świetna w „Lecie”, w „Weselu” i w „Paradiso”. Docenieni zostali jak widać – w pełni zasłużenie - raczej aktorzy średnio-młodszego pokolenia. ZASP uczcił jednak Ewę Wiśniewską - za role w „Lecie” i w „Paradiso”.

Ja zaś myślę o spektaklach pominiętych w werdykcie, z którym zasadniczo się zgadzam. O „Lecie” (choć sukces odniósł Piotr Moss), o „Cenie” (docenionej jednak, co ciekawe przez tak zwane jury młodzieżowe), o wyróżnionym przez publiczność „Paradiso”, o „Aszantce” (Paulina Gałązka dostała jednak aktorskie wyróżnienie), o „Ekspedycji”- z jej ekipy wygrała jedynie autorka kostiumów Katarzyna Adamczyk.

Także o tych przedstawieniach o których do tej pory nie wspomniałem. A przecież „List z tamtego świata”, adaptacja Kornela Makuszyńskiego w ujęciu Anny Wieczur-Bluszcz, to świetna, ciepła i niepozbawiona głębszego morału rozrywka. A przecież „Wieczernik” Ernesta Brylla w reżyserii Krzysztofa Tchórzewskiego to modelowy przykład uniwersalnej rozmowy o roli metafizyki, o potrzebie odwagi. A przecież „Chłopcy” Stanisława Grochowiaka, nieco uwspółcześnieni przez Roberta Glińskiego, naprawdę dają do myślenia. A przecież…
Nagroda za tekst dla Jarosława Jakubowskiego nie tylko za „Znaki”, ale i za wystawionego niegdyś w Teatrze IMKA „Generała”, to sygnał, że wyrasta nam nowy, dobry dramaturg. Większego zdziwienia nie wywołuje triumf Wojciecha Tomczyka, autora słuchowiska „Wielka improwizacja”.

Są też nagrody za całokształt. Obdarzony nią Jan Englert, który sam wyreżyserował kilkadziesiąt teatrów telewizji, czyta cały list Zbigniewa Herberta ze zdaniem „Nie bądźcie nowocześni. Bądźcie rzetelni”. To pokolenie tak zostało wychowane. Ale i dlatego te słowa padają, bo widowiska produkowane przez teatry radiowy i telewizyjny są egzemplifikacją tej tezy. – Nie wiem, czy dają nam te teatry wolność, na pewno dają możliwość wyboru – mówi artysta.

Drugą, taką samą, nagrodę otrzymała Halina Łabonarska. Wielka aktorka opowiada o radości kogoś, kto może robić całe życie coś, co ukochał. Dedykuję jej słowa tym po prawej stronie, którzy uwielbiają narzekać na artystów sceny i ekranu. Pani Halina powinna was przekonać, że ich misja ani jest łatwa, ani niepotrzebna. Zwłaszcza, że sama jest też wspaniałym człowiekiem, swoim życiem spełniającym postulat Herberta żeby trwać przy wartościach. Zagrała niesamowitego Chochoła w „Weselu” wystawionym przez jej syna.

Finał

W hotelowym lobby jeszcze przed galą Ewa Millies-Lacroix, szefowa Teatru Telewizji, przedstawia mi szkic do przyszłorocznych planów. Ma być między innymi „Hamlet”, wojenny „Dzień gniewu” Romana Brandstaettera, „Inny świat” według Herlinga-Grudzińskiego, „W małym dworku” Witkacego-Englerta, sztuka Tomczyka wokół Eugeniusza Kwiatkowskiego, ale także nowe pasmo teatru sensacji czy widowiska dla dzieci, co zapowiedziała już specjalna nagroda dla „Pchły szachrajki” według Jana Brzechwy, dzieło Anny Seniuk, z fenomenalną Ewą Bułhak.
Nie zdążam porozmawiać o planach z szefem teatru radiowego Januszem Kukułą. Tyle że pod jego batutą powstanie pewnie znów ponad setka widowisk.

Millies-Lacroix, Kukuła, szefowa drugiego programu Polskiego Radia Małgorzata Małaszko czy doradca zarządu TVP Jan Maria Tomaszewski to postaci, którym trzeba będzie kiedyś postawić pomniki za zasługi dla kultury teatralnej w Polsce.

Wyjeżdżam naładowany rozmowami ze świetnymi ludźmi, debaty z Jarosławem Gajewskim to tylko jeden z wielu przykładów. Mam być komu wdzięczny. Także Wawrzyńcowi Kostrzewskiemu, autorowi skazanego na obecność w krwioobiegu polskiej kultury spektaklu „Wesele”. On także dopuszcza mnie do swoich myśli. A ja próbuję za nimi nadążyć.

– Piotr Zaremba
Gala XIX Festiwalu Teatru Polskiego Radia i Teatru Telewizji Polskiej Dwa Teatry - Sopot 2019
Zdjęcie główne: Laureaci Grand Prix festiwalu "Dwa teatry": Wojciech Kostrzewski, reżyser "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego w Teatrze Telewizji TVP oraz Janusz Zaorski, reżyser "Wielkiej improwizacji" Wojciecha Tomczyka w Teatrze Polskiego Radia. Fot. PAP/Adam Warżawa
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.