Kultura

„Boże Ciało” Komasy, film wielki i mądry. Powalczy o Oscara

Dzieło Jana Komasy chwilami naprawdę ściska za gardło. Powiedzieć, że to film głęboko humanistyczny to nie powiedzieć niczego. Zasłużył na nominację do amerykańskich nagród filmowych.

Piotr Zaremba przed festiwalem filmowym w Gdyni w 2019 roku przyjrzał się współczesnemu polskiemu kinu.

Na pozór tegoroczny festiwal filmów fabularnych w Gdyni to najbardziej wielobarwny ogród osobliwości, gdzie właściwie każdy znajdzie coś dla siebie. Mamy więc filmy o historii Polski: „Legiony” Dariusza Gajewskiego i „Piłsudski” Michała Rosy. Oba wypełniają luki dotyczące ważnych narodowych tematów, a wraz z wcześniejszym „Kurierem” Władysława Pasikowskiego, poświęconym ważnemu epizodowi II wojny światowej, tworzą efektowny tryptyk. Jeśli ktoś będzie narzekał na nie jako na spełnianie wymogów prawicowej polityki historycznej, warto mu odpowiedzieć, że są dość powszechnie chwalone i mają szansę stać się czymś co bardziej łączy niż dzieli.

Egzotyczne ptaki i potrzeba empatii

Mamy też rzeczywiste osobliwości, jak choćby film Lecha Majewskiego „Dolina bogów”. Nie każdy zaakceptuje niełatwą, poetycką formę opowieści, typową dla tego artysty, pełną olśniewających wizji, ale przypominającą chwilami luźny strumień świadomości. Ale przede wszystkim niektórzy krytycy filmowi stawiali pytanie, na ile jest to film polski, a na ile amerykański.
"Dolina bogów", reż Lech Majewski. Fot. materialy prasowe /Angelus_Silesius
Bo ekipa techniczna wprawdzie polska, ale obsada prawie w całości z USA – z takimi znakomitościami jak Josh Hartnett i John Malkovich na czele. A co ważniejsze pytania o zderzenie indiańskiej mitologii z drapieżnością komercyjnej zachodniej cywilizacji nie są pytaniami typowo polskimi.

Oczywiście można odpowiedzieć pytaniem, dlaczego Polak ma się nie zajmować przesłaniami uniwersalnymi? Ja jednak miałem wrażenie patrzenia na pięknego, ale mocno egzotycznego ptaka, którego można z daleka podziwiać, ale z którym trudno się zżyć.

Mamy bardzo dobry film historyczny, „Obywatel Jones” Agnieszki Holland, w którym reżyserka wychodzi poza polskie opłotki, stawiając pytanie o cynizm zachodniej, angielskiej i amerykańskiej, opinii publicznej w latach 30., kiedy przychodziło jej się mierzyć z wieściami o zbrodniach systemu stalinowskiego.
„Obywatel Jones”, reż. Agnieszka Holland. Fot. materiały prasowe
Mamy też całkiem udane filmy „kostiumowe” ze stosunkowo niedawnej przeszłości. Specyficzny kryminał w czasów wojny – „Czarny mercedes” Janusza Majewskiego. I czarno-białą groteskę „Pan T” o najciemniejszej nocy stalinizmu, inspirowaną sławnym dziennikiem Leopolda Tyrmanda, której reżyser Marcin Krzyształowicz musiał jednak maskować tę inspirację ze względu na wiszący nad nim proces z synem sławnego pisarza.

I mamy filmy ujawniające wielkie zapotrzebowanie na uniwersalne opowiastki odwołujące się wprost do wzruszenia. „Ikar. Legenda Mietka Kosza” Macieja Pieprzycy dzieje się na przełomie lat 60. i 70. poprzedniego stulecia. To krótka biografia legendarnego pianisty jazzowego, który był niewidomy. Trudno sobie wyobrazić tematykę bardziej przewidywalną niż opowiadanie o kalece. I trudno nie pamiętać setek filmowanych życiorysów muzyków.

Jak Pieprzyca zdołał zrobić z tego żywą, zajmującą historię, gdzie śmiech miesza się ze łzami, gdzie czujemy wielką potrzebę okazania bohaterowi empatii? Jak poprowadził Dawida Ogrodnika, aktora niemal wyspecjalizowanego, także w filmach Pieprzycy, w rolach ludzi niepełnosprawnych lub pokręconych, że przykuwał tak mocno naszą uwagę. Dość że film ten otrzymał drugiego dnia, podczas głównej prezentacji, oszałamiającą, długotrwałą owację. A więc jakieś ważne potrzeby zaspokoił, nawet wśród specyficznej, dość zblazowanej widowni. Można i trzeba wychwalać te filmy na wiele sposobów. Ja jednak spytam, gdzie tu obraz współczesnej Polski. Czego dowiemy się o naszym społeczeństwie? Na pewno można szukać najróżniejszych linków łączących przeszłość czy egzotykę z naszymi czasami, naszą teraźniejszością. Ja jednak chcę poznać Polaków portret własny Anno Domini 2019.

„Adwokat” – czy jest miejsce na debatę?

Jest tego nie za wiele. I zacznę od obrazu skromnego, który nawet nie załapał się do głównego konkursu. W Teatrze Miejskim w Gdyni, a więc nie w centrum zdarzeń, w gronie niewielkiej widowni obejrzałem „Adwokata” Piotra Gołębiowskiego, równocześnie producenta, który włożył w ten film za kilkaset tysięcy złotych własne pieniądze, był też reżyserem i głównym aktorem. Pokazano go w ramach „bocznego” cyklu Panorama Polskiego Kina.
"Adwokat", reż. Piotr Gołębiewski. Fot. materiały prasowe
Pamiętacie te narzekania, że świat filmu nie reaguje na społeczną rzeczywistość? Że nie zajmuje się całymi grupami zawodowymi, które są w związku z tym wyłączone spod krytyki, nie mówiąc o głębszej wiwisekcji? Otóż Gołębiowski, który sam był adwokatem w dużej kancelarii prawnej, pokazał dylematy tego zawodu w duchu zachodnich filmów „prawniczych”, takich jak adaptacje powieści Johna Grishama.

Musiał powiedzieć, co mu leży na sercu i zrobił to całkiem zgrabnie. Film dość długo rozwija się jako zwykły branżowy obrazek, by nagle porazić nas mrocznymi barwami zawodowych tajemnic, zmów milczenia i ewidentnych patologii.

Choć Gołębiowski powtarzał po swoim pokazie, że rzecz mogłaby dotyczyć innych korporacji, mamy tam wręcz wpisane w opowieść pytanie zasadnicze, czy da się pogodzić pewne rodzaje prawniczej aktywności z sumieniem. Intensywność tego pytania o sumienie kojarzyła się z dawnymi filmami Krzysztofa Kieślowskiego czy Krzysztofa Zanussiego, ale przeniesiono je w całkiem nowe realia, wtopiono w pejzaże z drapaczami chmur współczesnej Warszawy.

Twórca „Adwokata” starał się nie epatować nazbyt sensacyjną akcją. Można mu wręcz wypominać zbytnie spowolnienia akcji czy zbyt mocne dawki moralistyki. Ale ten film ma w sobie coś żarliwego i oczyszczającego. Także w postaci głównego bohatera granego przez nieco chropawego amatora (czyli samego Gołębiowskiego) pośród takich aktorskich wielkości jak Piotr Machalica, Maria Pakulnis czy Marcin Czarnik.

Może jednak ta jego pewna dziwność podkreślała jego nieprzystosowanie do śliskich reguł gry. Wyróżniają się w tle tacy mniej do tej pory wykorzystywani aktorzy jak Łukasz Matecki w roli demonicznego szefa kancelarii czy Sebastian Cybulski jako inny młody adwokat.

Można tylko żałować, że ten film nie wywołał tu, w Gdyni, ożywionych debat, przeszedł właściwie w ciszy. Nawet tradycyjnie wojująca z prawniczą korporacją prawica go nie zauważyła. A powinni zauważyć wszyscy ludzie zaniepokojeni stanem spraw publicznych i może przede wszystkim stanem społecznego sumienia.

Między obserwacją i sztucznością: „Supernova” i „Proceder”

O wiele mocniejsze reakcje wywołała „Supernova” debiutującego Bartosza Kruhlika, choćby dlatego, że z przeszkodami, ale trafiła do głównego konkursu. To skromny i krótki, zaledwie 78-minutowy film o pewnym wypadku samochodowym gdzieś w Polsce. O zderzeniu (także dosłownym) człowieka z wielkiego świata, granego przez Marcina Hycnara, z ludźmi z prowincji. I o mechanizmach rządzących życiem społecznym, pewnie nie tylko w naszym kraju.
"Supernova", reż. Bartosz Kruhlik. Fot. materiały prasowe
W recenzjach pojawiły się już próby interpretowania tego moralitetu dziejącego się na szosie jako krytyki obecnej pisowskiej Polski. Bo dziennikarz korzysta z pomocy kogoś z rządowej limuzyny. W rzeczywistości choć skojarzenia mogą dotyczyć także dzisiejszej rzeczywistości, Kruhlik zaczął pisać scenariusz „Supernovej” w roku 2014.

Nie jest to zresztą jedynie rozprawa z mechanizmami faktycznej bezkarności silnych wobec słabszych. Nie mniej istotne są relacje wewnątrz prowincjonalnej gromady, pośród której wyróżnia się młody policjant bardzo dobrze zagrany przez Marka Brauna. Ten splot wzajemnych pretensji i antagonizmów nabiera w pewnym momencie wręcz szekspirowskiego wymiaru. To w gruncie rzeczy także traktat o roli przypadku, o ślepym trafie przeznaczenia, który jednych skazuje na cierpienie i szaleństwo, a drugich omija.

Mój umiarkowany, ale jednak wyraźny entuzjazm dla „Supernovej” kontrastuje z rozczarowaniem wobec filmu, po którym sobie wiele obiecywałem. Mowa o „Procederze” Michała Węgrzyna ze zdjęciami jego brata Wojciecha Węgrzyna. Film miał aż czterech scenarzystów , w tym znanego lewicowego publicystę Rafała Wosia, z którego społecznymi analizami nieraz się zgadzam.

Inspiracją była biografia wymienianego tu z imienia i nazwiska rapera Tomasza Chady, który na przemian siedział w więzieniu, a potem wydawał płyty. Projekt zaczęto realizować jeszcze za życia Chady. Muzyk zmarł całkiem niedawno w tajemniczych okolicznościach i obraz stał się ostatecznie swoistym epitafium.

Ze zdziwieniem usłyszałem z ust jednego z producentów, że Chada chciał, aby opowieść o jego zmarnowanym życiu była czytelną przestrogą dla młodych ludzi, żeby nie ćpali. Jeśli tak, to intencja ta kompletnie spaliła na panewce.

Oglądamy ciąg przygód młodego, wesołego kolesia, który z zimną krwią kradnie ludziom samochody, co jest przedmiotem kolejnych skeczy, a czasem gagów. Do końca tego akurat nie żałuje, co najwyżej takich swoich niepowodzeń jak rozstania z kolejnymi kobietami czy nieporozumienia z matką. A te skecze i gagi bawią establishmentową, gdyńską publikę, która gdyby chodziło o jej auta, pierwsza wzywałaby – i słusznie – policję.
"Proceder", reż. Michał Węgrzyn. Fot. materiały prasowe
Właśnie ten fałsz drażnił mnie najbardziej. Z samego filmu wynika, że rzekomo romantyczne wyczyny Chady były chronione przez skorumpowanego gliniarza, a jego samego z więzienia wyciągał wydawca jego płyt grany przez Antoniego Pawlickiego. Na dokładkę Rafał Woś wygłosił podczas spotkania z publicznością płomienną pochwałę rapu jako kroniki historii Polski ostatnich kilkudziesięciu lat. Z tym akurat trochę się nawet i zgadzam, choć nie wiem, czy chciałbym – jak Woś – aby młodzież uczyła się w szkołach tekstów Chady, jak Miłosza czy Herberta.

Największy problem polega na tym, że w samym filmie poza paroma recytacjami na temat kapitalizmu ta historia transformacji wypada bardzo blado. A próba tłumaczenia młodego rzezimieszka tym, że miał do szkoły pod górkę, nie wykracza poza infantylny banał.

Doceniam, że to jedyny film spośród 18 zakwalifikowanych do konkursu głównego, który nie miał wsparcia publicznych pieniędzy. Pochwalę zdjęcia Wojciecha Węgrzyna i grę Piotra Witkowskiego, który przekonująco wciela się w Chadę. Ale powierzchowność obserwacji walczy tu o palmę pierwszeństwa ze zdradliwą relatywizacją bandyterki. A to akurat uważam za jedną z groźniejszych deformacji współczesnej popkultury, nawet jeśli próbuje się ją fryzować infantylnie lewicowym przesłaniem.

Wielki i mądry – „Boże ciało” Jana Komasy

Najważniejsze nastąpi dopiero teraz. Z pewną nieufnością podchodziłem do „Bożego ciała”. Kolejna opowieść „z życia kleru” wydawała się pachnieć na milę uproszczeniami i natrętnymi teoryjkami. I byłem głupi, że tak myślałem. Jan Komasa nakręcił film wielki. Wykraczający poza wszelkie stereotypy któregokolwiek środowiska.

Powiedzieć, że to film głęboko humanistyczny to nie powiedzieć niczego. Można go też uznać, i robią to niektórzy księża, za film ewangeliczny, chrześcijański, nawet jeśli jest w nim czasem zbyt łatwa pokusa przeciwstawiania spontanicznej religijności skostniałym rytuałom oficjalnego Kościoła.

To historia młodego człowieka, który podawał się za księdza. Takie przypadki nie są w Polsce podobno rzadkie. Jeden z nich, opisany w reportażu Mateusza Pacewicza, stał się następnie tworzywem scenariusza tego samego autora. Film nie utrwala żadnego niemądrze antyklerykalnego schematu. Pokazuje raczej sytuację, kiedy swoisty kościelny kapitan z Koepenick, przez przypadek przebrany w sutannę, niesie dobro pewnej niewielkiej lokalnej społeczności.

I choć sam kieruje się niejasnymi motywami (dopiero co wyszedł z poprawczaka), choć trudno uznać go za ideał, zmienia tę społeczność. Nie tylko księża, ale właściwie nikt nie jest tu osądzany pochopnie. To odróżnia tę opowieść od innych tego typu historii, które z reguły koncentrują się na wytykaniu ciemnoty i uprzedzeń zwykłym ludziom.
"Boże Ciało", reż. Jan Komasa. Fot. materiały prasowe
Jak to się dzieje, że Komasa umie być mądrzejszy? Że w ani jednym momencie jego narracja nie szeleści publicystycznym papierem, tanią dydaktyką? Na dokładkę prowadzi bezbłędnie aktorów – obok zjawiskowego Bartosza Bieleni w roli młodego samozwańca mamy tu Elizę Rycembel, Aleksandrę Konieczną, Łukasza Simlata, Tomasza Ziętka, Zdzisława Wardejna, Leszka Lichotę. Mało? Żadne z nich nie tworzy postaci typowej dla maniery kinowych celebrytów.

Ten film chwilami naprawdę ściska za gardło. Jest wymieniany jako kandydat na zwycięzcę festiwalu i został już polskim kandydatem do Oskara. To skądinąd wspaniały morał także z innego względu. Czasem środowisko filmowe potrafi się nie mylić.

Film kończy się okrutnym finałem, a przecież zostawia jakąś szczyptę nadziei. Choćby przez dyskretne wskazanie, że zasiane trochę przez przypadek dobro jakoś owocuje wewnątrz lokalnej wspólnoty. Gdyby każdy polski filmowiec umiał tak portretować rzeczywistość.

Majak lewicowego inteligenta

Trudno uniknąć rozmowy o tym, jak pokazywana jest Polska w naszym kinie bez „Mowy ptaków” Xawerego Żuławskiego. Film miał kłopot z dopuszczeniem do głównego konkursu na festiwalu, czemu nadano od razu polityczny kontekst. W rzeczywistości znani filmowcy zasiadający w Komitecie Organizacyjnym byli początkowo zgodni z innymi członkami, że film nie jest na miarę Gdyni. Dobrze się stało, że go dopuszczono. Można na jego przykładzie zobaczyć charakterystyczne zjawisko: obsesje lewicowego inteligenta.

To wrażenie jest dokumentnie ustawione przez pierwsze sceny. W liceum, gdzie pracują dwaj główni bohaterowie, w tym porte- parole samego reżysera (gra go Sebastian Fabijański) szaleją uczniowie, młodzi faszyści terroryzujący i bijący swoich nauczycieli. Ten wątek wisi nad całym filmem, powraca co i rusz obsesyjnie przywoływanymi sekwencjami narodowych pochodów i miejsc dawnych kaźni. Dla Żuławskiego patriotyzm to nacjonalizm. Skądinąd obawa przed młodzieżą, która prawie w całości ma być straszna, na przemian pijąc i służąc do mszy, to jedna z najbardziej charakterystycznych obsesji, których jest tu dużo.
"Mowa ptaków", reż. Xawery Żuławski. Fot. materiały prasowe
Scenariusz napisał w teorii ojciec Xawerego, Andrzej Żuławski, zmarły w roku 2016. Nie wiadomo jednak do końca, które majaki są jego, a które syna. Bo całość ma postać sennego majaku. Mamy strach przed kapitalizmem i jakąś bełkotliwą próbę rozmowy inteligentów o własnej kondycji. Są i momenty wzruszające: ojciec jest zarazem sprawcą filmu i jednym z jego bohaterów. Syn odwiedza go w jego domu, sławnego reżysera gra Daniel Olbrychski.

O ile ten autobiograficzny, osobisty wątek da się wytrzymać, reszta, czym bliżej finału, staje się coraz bardziej chaotyczna. To nie jest film o współczesnej Polsce. To film o Żuławskich w tej Polsce czy może obok niej. Artyści, bo jest i muzyk, przyjaciel głównego bohatera, celebrują własne cierpienie i żądają, aby się nim interesować. Oglądałem film na jednym z „bocznych” pokazów. Znaczna część publiki wyszła przed końcem.

- Piotr Zaremba

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: "Boże Ciało", reż. Jan Komasa. Fot. materiały prasowe
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.