Takie numery nie zdarzają się nawet na festynie w Gągławkach. A to Mistrzostwa Świata
piątek,
4 października 2019
W hotelowych pokojach grzyb na ścianach. W stołówce pustynna monotonia. Klima działa jak zamrażarka, powietrze za murami jak piekarnik. Sędziowie nie potrafią sędziować ani liczyć. Takie ciekawe informacje napływają z Doha w Katarze, gdzie właśnie trwają 17. Mistrzostwa Świata Lekkoatletów.
Przypadek Rafała Augustyna zasługuje na szczególną uwagę. Polski chodziarz pokonał 50 km zgodnie z przepisami. Ostatnie dwa na tzw. zapieku, gdyż była to strefa finiszu, na której każdy uczestnik zawodów wypruwa sobie żyły, serce wali mu jak młot, tętno wariuje.
Jakież było jego zdziwienie, o wkurzeniu lepiej nie mówić, gdy po przekroczeniu mety sędzia nakazał mu pomaszerować jeszcze dwa dodatkowe kilometry, bo tak mu wyszło z rachunków. Nie ma informacji, czy sędzia rachował na palcach, czy może na liczydle. Są informacje, że chodziarz ledwie żył, nie planował dłuższego spacerku, gdyż po tym, który odbył, czuł się zgrillowany na krucho.
Takie numery nie zdarzają się nawet na festynie w Gągławkach. Na mistrzostwach świata nie mają prawa się wydarzyć. Sędziowie mają komputery, a zawodnicy dwa chipy w butach. Jednak było jak było, co powinno być przestrogą dla działaczy IAAF, by nie oddawali mistrzostw tym, co mają kasę, ale tym, co mają kompetencje.
Po pierwsze Primo
Primo Nebiolo, włoski działacz sportowy, określany w kręgach lekkoatletycznych nobilitującym przydomkiem – „mafioso”, był ojcem chrzestnym pierwszych mistrzostw świata oraz całego projektu, który okazał się przełomem w historii dyscypliny.
W formule spontanicznej ten sport istnieje odkąd ludzie żyją na ziemi. Każdy Neandertalczyk pobiec, rzucić i skoczyć potrafił. A jak nie potrafił, to długo nie pożył. W formie zorganizowanej lekkoatletyka powstała w roku 776 p.n.e. Wprowadzona przez Greków do publicznego obiegu podczas Starożytnych Igrzysk Olimpijskich, które były trochę nabożeństwem ku czci Zeusa, trochę przerwą sanitarną od wojennych jatek, a trochę sportem. Z czasem coraz bardziej sportem.
Tamte igrzyska tak, jak współczesne rozgrywano co cztery lata. Zatem jedne i drugie miały charakter odświętny. Raz na cztery lata publiczność w Olimpii mogła podziwiać elitę sportowców, a potem za nimi tęsknić przez następne cztery lata. Igrzyska nowożytne z udziałem lekkoatletów zachowały ten walor świeżości. Najlepsi z najlepszych pojawiali się w komplecie po długich przerwach i długim wyczekiwaniu. I bardzo długo ten cykl pozostawał niezmienny. Lekkoatleci byli podmiotem luksusowym, aż nastał Nebiolo i zrobił przełom.
Czesław Lang wiedział, że wyścig kolarski nie jest imprezką kameralną. To karawana ludzi, maszyn, wszelkiego sprzętu. Wędrowny teatr na kółkach, który daje spektakle codziennie, każdego dnia w innym miejscu.
zobacz więcej
Dokładnie przez 2759 lat lekkoatletyka, jako ostatnia z wielkich dyscyplin sportowych, obywała się bez imprezy komercyjnej, jaką są mistrzostwa świata. W roku 1983 okazało się to niemożliwe.
Nebiolo to ciekawa postać: typ bohatera czasów współczesnych, które jednak pioniersko wyprzedzał. Prawnik z wykształcenia, budowlaniec z profesji, żołnierz ochotnik, działacz z powołania.
W czasie II wojny światowej ochotniczo zgłosił się do armii Benito Mussoliniego, obejmując różne, lecz zawsze wysokie stanowiska. W 1943 roku zmienił przekonania, tak napisano w jego biografii, przystając do partyzantki. Po wojnie został za to nagrodzony kolejną wysoką posadą we włoskim rządzie.
Pan Primo nigdy nie spadał poniżej górnej kreski. Gdy zaczął się bawić sportem to po to, aby zostawać prezesem. Najpierw uniwersyteckiego klubu, potem Światowej Federacji Sportu Studenckiego, wreszcie w 1981 roku prezydentem IAAF. Pod tym skrótem kryła się wówczas nazwa Światowej Federacji Lekkoatletyki Amatorskiej, gdyż innej wówczas nie było.
Stygmat amatorstwa
Tak naprawdę nieskażone amatorstwo chyba nigdy w sporcie nie istniało. Laury olimpijskie dawały starożytnym olimpionikom (zwycięzcom) różne bonusy: bito monety z ich podobiznami, układano o nich pieśni, pisano wiersze, a niektórym zwycięstwa pomagały w robieniu karier politycznych. Przez sławę i politykę droga do pieniędzy jest ułatwiona, chociaż bezpośredniej „kaski” nie było.
W czasach nowożytnych na igrzyska nałożono stygmat czystego amatorstwa, rozumiany jako zakaz czerpania jakichkolwiek zysków ze sportu, oczywiście przez czynnych sportowców. W tym zakresie lekkoatletyka była pod szczególnym nadzorem jako symbol olimpizmu. Zawodnik, który próbował dorabiać np. grając w futbol amerykański, dożywotnio tracił prawa do uprawiania dyscypliny.
Jednak czyste amatorstwo było czystą fikcją od początku. Kraje tak zwanej demokracji ludowej trzymały swoich na fikcyjnych etatach w całkiem realnych branżach zawodowych, Amerykanie swoich na stypendiach uczelnianych. Lekkoatleci z głodu nie umierali, a nawet mieli siły na bicie rekordów świata.
Ale istniało jedno poważne… „ale”. Były to gry i zabawy pod grubym kocem, znaczy wstydliwe. Nikt się nie chwalił pieniędzmi, chyba że żonie. Surowa reguła siała strach do czasu gdy… No właśnie, gdy nastał Primo Nebiolo!
Włoch nie pozował na ascetę, nie modlił się do świętych amatorów. Rozumiał ludzkie potrzeby, a co za tym idzie – sportu, którym zarządzał w skali globalnej. IAAF skupiała więcej państw niż ONZ, cieszyła się prestiżem, lecz martwiła marnym budżetem, który nie pozwalał się rozwijać.
Jednak Nebiolo miał w ręku coś, co mógł sprzedawać za dobrą cenę, a byli to lekkoatleci. Podszedł do sprawy handlowo, uznał sportowców za towar, w tym sensie wyprzedził swoje czasy. Omijając brawurowo sacrum amatorstwa, zabrał się za biznes ku wielkiemu zadowoleniu zawodników.
Ani stypendium naukowe, ani udawanie sztygara nie pozwalało lekkoatletom na głębszy oddech finansowy. Piłkarze, bokserzy, tenisiści, koszykarze, hokeiści wypadali przy mistrzach prostych i wiraży jak szejkowie przy kierowcach wielbłądów. Tamci zarabiali dużo więcej na swoich, niekoniecznie większych, talentach. A cały ten sport po prostu był ubogi, choć tryskał szprycami gwiazd.
Uczeń przerósł mistrzów
Rekord olimpijski przyznano Amerykaninowi, gdyż – wedle wskazań stoperów – to on miał lepszy czas. Ale sędziowie uznali, że zwycięzcą w pływaniu na 100 metrów stylem dowolnym będzie Australijczyk.
zobacz więcej
Prezydent IAAF mocno poparł młody biznes, jakim były wówczas mityngi. One były już wcześniej, na nich wypłacano wrażą kasę, oczywiście po cichutku. Jednak Nebiolo nadał im nowy sznyt i przyspieszenie. Pod patronatem IAAF zbudowano mechanizm finansowy. Najpierw cztery imprezy, Golden Four, a potem siedem, Golden League. I one zaczęły zarabiać. Kontrakty telewizyjne ściągnęły bogatych sponsorów, sponsorzy wyłożyli pieniądze, z których część wypłacano lekkoatletom. Jak dużą część? O tym zaczęło się mówić dopiero wówczas, gdy nastąpiło przesilenie.
Gwiazdy nabierały rozmachu i ten rozmach przeraził nawet szwajcarski bank, głównego sponsora mityngu w Zurychu. Na przykład Carl Lewis, sportowy naśladowca Jessego Owensa, z roku na rok podnosił stawkę za tzw. startowe, czyli za udział w zawodach w Zurychu. Doszedł do 100 000 USD za jeden bieg na sto metrów. Znaczy kazał sobie płacić 10 tysięcy „dolców” na sekundę. Wydawało się, że gość przegina i nikt go nie przebije, póki nie pojawił się młody Ukrainiec, który kazał sobie płacić 100 000 USD za 1 centymetr. Nazywał się Siergiej Bubka.
Bubka był zdolnym uczniem polskich wirtuozów skoku o tyczce, Władka Kozakiewicza i Tadka Ślusarskiego. Mniej w sensie sportowym, bardziej w obszarze biznesu. Któregoś razu startowali we trzech na mityngu we Włoszech. Sieroża ograł naszych, za zwycięstwo dostał 20 000 USD, oczywiście pod stołem i bez świadków, i oczywiście nagrodę zgarnął.
Lecz tu pojawił się problem, którym młody kolega podzielił się ze starszakami. Bubka był wtedy reprezentantem ZSRR. Na mityng wysłano go z plastrem, nie powiem gdzie… Plaster był funkcjonariuszem KGB, choć nieoficjalnie. Oficjalnie był kierownikiem wycieczki. Bubka wiedział, że towarzysz będzie chciał wiedzieć, ile Siergiej zarobił. I będzie chciał mu pieniądze odebrać ku chwale i na pożytek Kraju Rad. Pytał chłopaków, co ma robić, żeby forsę uratować?
Oni wiedzieli i powiedzieli: ma iść do sklepu, ma kupić zestaw do odtwarzania muzyki z wielkimi głośnikami, ma to pokazać panu oficerowi i ma powiedzieć, że wydał wszystkie pieniądze, żeby w domu słuchać muzyki Piotra Czajkowskiego. Bubka poszedł za dobrą radą. Zestaw kosztował go 500 dolarów, resztę spokojnie przytulił.
Z czasem się okazało, że uczeń przerósł mistrzów. Gdy wszedł na szczyt, a wdrapał się na sam wierzchołek, poprawiał rekordy świata jeden po drugim. Jednak za każdym razem nie więcej niż o jeden centymetr. Stawka za rekord wynosiła dokładnie 100 000 dolarów, tak to ustalił IAAF. Nic dziwnego, że Bubka dorobił się fortuny.
Budowlaniec i markiz
W początkach lat 80. najwyższe funkcje w najważniejszych światowych organizacjach sportu objęli pragmatycy, raczej wolni od ideowych sentymentów. W 1980 roku prezydentem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego wybrano hiszpańskiego markiza, Juana Antonio Samarancha, który kiedyś był człowiekiem generała Francisco Franco. Rok później szefem IAAF został Nebiolo, kiedyś człowiek Mussoliniego, i rządził federacją 18 lat, aż do śmierci w 1999 roku. Obaj postrzegali sport jako show business, którego nie powinny krępować więzy ideologii. Rzecz jasna z wyjątkiem idei zysku, która stała się sacrum nowej ery.
Tam są trasy tylko dla orłów o ekstremalnie wydolnych organizmach i dużej odwadze z domieszką szaleństwa.
zobacz więcej
Budowlaniec Nebiolo i markiz Samaranch szybko znaleźli wspólny język. Na igrzyskach olimpijskich nadal mogli startować wyłącznie amatorzy, w tym lekkoatleci, co oznaczało, że nadal nie mogli dostawać pieniędzy za udział w mityngach pod rygorem dożywotniej dyskwalifikacji. Dla włosko-hiszpańskiego duetu nie był to specjalny problem. Nebiolo swoim płacił, Samaranch udawał, że tego nie widzi.
Duże i coraz większe pieniądze skutkowały skokiem wyników. Do głównego nurtu lekkoatletycznej rzeki zaczęły dopływać afrykańskie wody, głownie z Kenii i Etiopii, ale nie tylko. Rekordy świata w biegach długich strzelały jak kapiszony. Na jednym mityngu padały czasem dwa, a nawet trzy. Odbijało się to na portfelach sponsorów. Wyjście było tylko jedno – należało poszerzyć rynek.
Rozbudowanie struktury mityngów dawało szansę na więcej transmisji telewizyjnych, a co za tym idzie – na więcej reklam i większą liczbę inwestorów. Diamentowa Liga jest odległym efektem tamtego pomysłu. Jej program zawiera nie 7, a 14 ważnych mityngów. Dodając do tego mniejsze imprezy jest ich dzisiaj ponad 300 w roku.
Większy rynek widowisk wymagał jednak nowego turbo, które by go rozpędziło zaraz na początku. Takie zadanie wyznaczył Nebiolo mistrzostwom świata. One miały dać kopa całej dyscyplinie i dały. Do końca lat 80. ten sport osiągnął apogeum popularności. A na niej buduje się biznesy. Od pierwszych mistrzostw w 1983 r. w Helsinkach impreza przejęła funkcję lekkoatletycznej giełdy. Kolor zdobytego medalu przekładał się na rynkową wartość zawodnika. Złoty medalista dostawał na każdym mityngu wyższą gażę niż pozostali, co znacznie uprościło interesy.
W tamtym okresie mistrzostwa świata i mityngi działały w systemie naczyń połączonych, choć nie do końca jawnym. Jednak kadencja Samarancha przyniosła rozluźnienie sztywnych reguł. Toteż bez większego skrępowania IAAF ustalił nagrody finansowe dla medalistów mistrzostw świata. Tym samym mistrzostwa stały się imprezą jawnie komercyjną, a lekkoatleci amatorami tylko z nazwy.
Rozdmuchanie kalendarza mityngów, dodanie mistrzostw świata, które tylko trzy razy rozegrano w cyklu olimpijskim, czyli raz na cztery lata, a potem i obecnie – już co dwa, ponadto liczne Puchary, imprezy halowe, imprezy kontynentalne, itd., itp., zmieniły charakter dyscypliny – z odświętnego na powszedni.
Każda konkurencja na każdym dużym mityngu wygląda dziś jak finał olimpijski. Na każdym można oglądać ikony tej dyscypliny, kiedyś dostępne w komplecie tylko na igrzyskach. Można powiedzieć, że to dobrze, bo skończyło się długie czekanie. Można powiedzieć, że to źle, bo skończyło się czekanie na wyjątkowe wydarzenie i wyjątkowych bohaterów. Królowa sportu straciła swój majestat, a przy okazji straciła też cnotę.
Czy mogło być inaczej, skoro cały świat sportu pompuje kalendarze imprez, najchętniej globalnych, mega kompresorem? Czy może być inaczej, skoro każda impreza to większy zysk, a duża – to dużo większy zysk? Niebiolo uznał, że inaczej być nie może i dolepił mistrzostwa świata do pakietu globalnych widowisk.
I mistrzostwa, i mityngi obniżyły rangę lekkoatletyki olimpijskiej. Nastąpił rodzaj inflacji widowisk oraz magnetycznej siły gwiazd i oba zjawiska się rozszerzały. Nie dość na tym: rok po roku odpadały wielkie kawały tego tortu, aż powstał z nich nowy tort, o własnym smaku, dla nowej rzeszy konsumentów. Mowa o maratonach i innych biegach ulicznych.
Maraton był kultową konkurencją igrzysk olimpijskich. Myśląc o igrzyskach, myślało się o maratonie jako symbolu olimpizmu i wszystkich jego idei. Chociaż maraton pozostał w programie igrzysk, to nie jest już tym, czym był. Nie ma tam walki tytanów, igrzyska obsługuje druga liga.
Najlepsi biegacze nie zaglądają na olimpijskie stadiony, bo nie ma powodu, by wysilali się dla idei. W Bostonie, Berlinie, Osace czy w Nowym Jorku zarabiają krocie. Nie kusi ich nawet 60 tysięcy dolarów na mistrzostwach świata. Zgarniają znacznie więcej startując w dwóch, a czasem w trzech maratonach komercyjnych. Maratony i krótsze biegi uliczne wybiły się na niepodległość, stały się wydzielonym sektorem tego sportu, z odrębnymi budżetami i własnym kalendarzem.
Pieniądze to nie wszystko
Po okresie wzrostu w latach 80., póki reformy Nebiolo nie utraciły waloru świeżości, zaczął się ostry zjazd „na krechę”, jak mawiają narciarze. Popularność lekkoatletyki konsekwentnie spadała i nadal leci w dół. Obecnie, w rankingu najbardziej popularnych dyscyplin na świecie, lekkoatletyka zajmuje 15. pozycję. Królowa sportu nie mieści się nawet w gronie dam dworu.
Komercjalizacji nie da się zatrzymać, tak jak nie da się zatrzymać czasu. Sport jest dzisiaj show businessem i nic tego nie zmieni. Wykreślenie z kalendarza mistrzostw świata czy dużych mityngów nie wchodzi w grę. Nie tędy droga, a więc którędy? Czy istnieje jakiś sposób, aby powstrzymać postępującą marginalizację dyscypliny na wolnym rynku widowisk, przy tak ostrej konkurencji?
Z tym problemem zmaga się Sebastian Coe, aktualny prezydent IAAF. Nie ma łatwo z wielu względów. Objął funkcję po Lamine Diacku, który okazał się łapówkarzem, toteż Coe wziął się najpierw za sprzątanie po poprzedniku, odbudowę wizerunku federacji. Diack był następcą Primo Nebiolo, świadkiem regresu popularności lekkoatletyki, którą starał się podtrzymać jedynie Usain Bolt.