Panem Jourdainem z „Mieszczanina szlachcicem” Moliera będzie już dla mnie dzięki Gruzie zawsze Bogumił Kobiela. To właśnie on w niezliczonych powtórkach spektaklu z 1969 roku odkrywał, że mówi prozą. Za każdym razem mnie to śmieszyło.
Czasem wystarczył temu reżyserowi spokojny zapis doskonałych aktorskich ról, ale przecież szedł dalej. Porażał, rzucał nas na kolana nowatorstwem formy nie roniąc zarazem niczego z autorskich intencji. Jak we wspaniałym „Rewizorze” Gogola z roku 1977, który obejrzałem wiele razy. To przedstawienie z Tadeuszem Łomnickim jako Horodniczym i Piotrem Fronczewskim - Chlestakowem., gdzie nieustannie ruchoma kamera oddaje drgawki drapieżnego, szalonego świata, deformuje twarze, opisuje rzeczywistość za pośrednictwem rybiego oka. Nikt nigdy wcześniej ani potem w Polsce nie znalazł tak bezpośredniego dostępu do świata Gogola.
I potrafił wzruszać. Trzy lata wcześniej nakręcił pięknie „Romea i Julię” Wiliama Szekspira – z bardzo młodymi wtedy aktorami Krzysztofem Kolbergerem i Bożeną Adamek. Zrobił to tak aby każdy młody człowiek mógł się utożsamić z bohaterami, choć nawet ich nie przebierał we współczesne stroje. Byłem dzieckiem oglądając ten spektakl i jednak do dziś pamiętam szczegóły.
Sam Gruza zresztą pokazał odbiór tego spektaklu w jednym z odcinków „Czterdziestolatka”. Mało ukulturalniona rodzina Karwowskich siada przed telewizorem i jednak zaczyna myśleć o miłości. Ten odcinek chwytał zarazem naturę ówczesnego Teatru Telewizji, bardzo masowego, chwilami jednoczącego Polaków wokół kultury wyższej.
Dzięki Gruzie świat teatralnych opowieści i postaci trafiał pod strzechy. Do naszych M2, M3, M4 (tak określano w PRL liczbę pomieszczeń w ciasnych mieszkaniach). To z tej perspektywy patrzę na kompromisy Gruzy z telewizją Macieja Szczepańskiego. Dzięki nim przecież ja kocham do dziś teatr. On mnie do niego wprowadził.
„Wizyta starszej pani” Dürrenmatta z Barbarą Krafftówną i Henrykiem Borowskim, zbudowana na sugestywnej scenografii i gorączkowym tempie „Kariera Artura Ui” Brechta, „Eryk XIV” Strindberga, „Antygona” Sofoklesa – w trzech ostatnich przedstawieniach zabłysnął szczególnie talent aktorski Marka Walczewskiego. Grali u niego i dla niego najwięksi. A widownia podciągała się do poziomu tych przedstawień.
III RP. Dawne rekwizyty średnio przyciągały publikę
Lata 80. to czas innej wielkości Gruzy, mniej mi znanej z własnego doświadczenia, docierającej do Warszawy w postaci echa. Jako dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni (1983-1993) próbuje z niego zrobić scenę broadwayowską. I w dużej mierze mu się to udaje. „Nędznicy”, „Jesus Christ Surerstar”, „Skrzypek na dachu”, „Człowiek z La Manczy” – reżyserował to wszystko osobiście, choć wcześniej w teatrze scenicznym pracował niewiele.