Kultura

Kronikarz epok Gomułki i Gierka, mistrz widowiska. Jerzy Gruza i jego telewizja

Jest w filmie scena, kiedy morderca przykuwa do fotela na kółkach i podpala reportera brukowca. Pan Jerzy odwrócił się do mnie w tym momencie i oznajmił scenicznym szeptem: „To powinno spotkać wszystkich dziennikarzy”.

Jerzego Gruzę poznałem w roku 2002. Razem z Robertem Mazurkiem poszliśmy przesłuchiwać go na okoliczność nakręcenia przez niego dwóch filmów z bohaterami Big Brothera: „Gulczas, a jak myślisz” oraz „Yyyyrek! Kosmiczna nominacja!” To był wywiad dla magazynu „Film”.

Uczyniliśmy z tego rozmowę pod hasłem: jak to jest, że wybitny artysta obniżył loty, że odwołuje się do populistycznego, nienajlepszego smaku. Co zresztą nawet nie przyniosło mu spodziewanego poklasku mas. Słuchał nas cierpliwie w ogródku swojej willi na Mokotowie, odpowiadał celnymi, sarkastycznymi ripostami. Mówił, że świat się zmienia, że on ma prawo szukać kontaktu z głosem i gustem zwykłych ludzi (zdawało się wtedy, że to Big Brother go uosabia).

Porozumienia nie osiągnęliśmy. Ale powiedziałem mu na koniec: – To wszystko z miłości. Od twórcy „Wojny domowej”, „Czterdziestolatka”, telewizyjnego „Rewizora”, wymaga się może aż za dużo.

„Wojna domowa”. Zadał pytania o relacje między pokoleniami

W kilka tygodni później spotkałem go w kinie na premierze „Czerwonego smoka”, amerykańskiego thrillera Bretta Ratnera z doktorem Hannibalem Lecterem. Gruza siedział w rzędzie przede mną. Ucieszył się ze spotkania. Jest w tym filmie scena, kiedy morderca przykuwa do fotela na kółkach i podpala reportera brukowca Freddiego Loundsa. Pan Jerzy odwrócił się w tym momencie i oznajmił scenicznym szeptem: „To powinno spotkać wszystkich dziennikarzy”.
I takie były nasze kolejne spotkania, nieliczne, przy okazji premier czy w kuluarach telewizyjnych programów. Można szczerze lubić kogoś, kogo zna się tak słabo. Zawsze miał na podorędziu jakąś złośliwostkę. Lubił wracać do naszego starcia i nie traktował go z obrazą. Po raz ostatni widziałem go w hallu sławnego hotelu Gdynia, podczas filmowego festiwalu we wrześniu 2019. Przyjechał tam ze swoim nowym filmem „Dariusz”, nakręconym zresztą po wielu latach przerwy.

Kiedy się dowiedział, że nie zdążyłem go pośród wielu pokazów obejrzeć, zażądał mojego adresu. Oznajmił, że przyśle mi zaproszenie na prywatny pokaz, że zademonstruje mi osobiście swoje dzieło. Prawdę mówiąc spodziewałem się, że takie zaproszenie przyjdzie. Jerzy Gruza, rocznik 1932, wydawał mi się wieczny. Niestety zmarł 16 lutego.

A przecież powinienem mieć świadomość, że w tych swoich noszonych do końca fantazyjnych szalikach, kapeluszach, nonszalanckich strojach, wiecznym być nie może. Gwiazdą telewizyjnej produkcji stał się przecież już w latach 60. ubiegłego stulecia. To wtedy, w cieniu gomułkowskiej zgrzebności, inscenizował swoje popisowe programy rozrywkowe oparte na improwizacji („Poznajmy się”, „Małżeństwo doskonałe”). I wtedy też stworzył „Wojnę domową”.

Ten serial ma do dziś status kultowego, choć każdy odcinek to zapis błahych raczej, rodzinnych sytuacji. Irena Kwiatkowska, Kazimierz Rudzki. Andrzej Szczepkowski, Alina Janowska, młody Krzysztof Janczar ukryty pod innym nazwiskiem, mogą być gośćmi w moim domu w nieskończoność. Podobnie jak galeria świetnych aktorów obsadzonych w zupełnie małych rólkach. Z wielkim Jaremą Stępowskim w każdym odcinku pytającym przez drzwi o suchy chleb dla konia.

Przy okazji Gruza unikający w tym filmie ostrzejszej społecznej krytyki, stawiał pytania o relacje między pokoleniami. O granice wolności młodych ludzi, o przemiany obyczajowe. Pokazywał je delikatnie, bez cienia toksyczności. A jednak zadałbym ten serial jako materiał pomocniczy badaczom społeczeństwa tamtych czasów. Każdy odcinek coś odnotowywał, utrwalał, bez zbędnego pouczania, a przecież dobitnie.

Czy Gruza, absolwent łódzkiej filmówki, miał zadatki na wielkiego reżysera filmów długometrażowych, przede wszystkim komedii? Trudno nie być pełnym podziwu dla celności obserwacji w takich obrazkach jak „Przyjęcie na 10 osób plus trzy” (z fenomenalnym Zdzisławem Maklakiewiczem) czy w „Przeprowadzce”. Z kolei „Dzięcioł” z Wiesławem Gołasem (rok 1970) zlewał mi się zawsze z kinematografią Stanisława Barei. Mógł pójść tą drogą konsekwentniej, a nie poszedł.
„Czterdziestolatek”. Dobrotliwa satyra, w której pobrzmiewają gorzkie tony

Był zbyt zajęty robieniem wielu rzeczy równocześnie. Kiedy w filmie „Motylem jestem, czyli romans czterdziestolatka” z roku 1978 pokazał wielce zajętego, nerwowego reżysera telewizyjnego Oswalda (powtarza: „Trzy noce nie spałem” – grał go Wojciech Pszoniak), możliwe, że portretował samego siebie. W latach 70. to jeden z głównych aranżerów barwnych widowisk gierkowskiej telewizji. Z pewnością wymagało to giętkości, wyczulenia na układy, gotowości do kompromisów. Tylko drobną część tego świata utrwalił we własnych wspomnieniach.

Zarazem przywołałem już „Czterdziestolatka”. W tym serialu (początek w roku 1974, film przyszedł później) Gruza występuje w roli kronikarza społeczeństwa z kolejnej, gierkowskiej epoki. Jego satyra jest dobrotliwa, można by rzec niegroźna dla władzy, innej do tak masowego medium jak telewizja by przecież wtedy nie dopuszczono. Zwłaszcza w pierwszych odcinkach znowu koncentruje się na stosunkach rodzinnych. Karwowscy (Andrzej Kopiczyński i Anna Seniuk) to typowi Polacy z wadami przedstawianymi tak, aby nikogo zanadto nie zranić.

Chociaż… w trzeciej serii, z roku 1977, inżynier Karwowski, pozytywny bohater peerelowskich wielkich budów, zostaje dyrektorem z komputera. Wyczuwa się już w tych historiach ostrzejszy pazur, wnikamy, odrobinę, ale jednak, w rytuały przemysłowej nomenklatury. Niektóre odcinki, a przynajmniej ich fragmenty, pobrzmiewają gorzkimi tonami – kiedy Stefan i Madzia przebudowują mieszkanie, sadzą się na nowobogackich snobów i zapominają o starych przyjaciołach. Stałe rozluźniacze, z kapitalną Kobietą Pracującą, czyli Ireną Kwiatkowską na czele, łagodzą to wrażenie tylko do pewnego stopnia.

Dalej Gruza się nie posunął. Współautorem scenariusza był wszak Krzysztof Teodor Toeplitz, który lada chwila opowie się za stanem wojennym Jaruzelskiego. Aczkolwiek doradzałbym uważne obejrzenie raz jeszcze całego „Czterdziestolatka”. Kiedy wiceminister Zawodny (Saturnin Żurawski) spotkany w Domach Centrum, narzeka na jakichś ICH, którzy odpowiadają za braki na rynku, to podchwycona tu zostaje celnie jedna z istotnych cech systemu. Oczywiście tzw. kino moralnego niepokoju poszło dalej, a w czasie solidarnościowego karnawału o rozmaitych patologiach władzy mówiło się całkiem wprost. Niemniej jednak….

Teatr Telewizji. Wyższa kultura trafiła pod strzechy

Równocześnie Gruza jest w tamtych czasach wieszczem w całkiem innej sferze. Od lat 60. konsekwentnie współtworzy kolejnymi widowiskami Teatr Telewizji. Wielki repertuar, wielcy aktorzy, wielkie emocje. Powiedział o sobie, że robi te przedstawienia tak, aby statystyczna pani Hela nie wychodziła podczas nich do kuchni zrobić mężowi herbaty. Umiał to jako filmowiec, a równocześnie smakosz klasycznej, tradycyjnej kultury. Myślę, że pani Hela wychodziła rzadko, jeżeli w ogóle.
Panem Jourdainem z „Mieszczanina szlachcicem” Moliera będzie już dla mnie dzięki Gruzie zawsze Bogumił Kobiela. To właśnie on w niezliczonych powtórkach spektaklu z 1969 roku odkrywał, że mówi prozą. Za każdym razem mnie to śmieszyło.

Czasem wystarczył temu reżyserowi spokojny zapis doskonałych aktorskich ról, ale przecież szedł dalej. Porażał, rzucał nas na kolana nowatorstwem formy nie roniąc zarazem niczego z autorskich intencji. Jak we wspaniałym „Rewizorze” Gogola z roku 1977, który obejrzałem wiele razy. To przedstawienie z Tadeuszem Łomnickim jako Horodniczym i Piotrem Fronczewskim - Chlestakowem., gdzie nieustannie ruchoma kamera oddaje drgawki drapieżnego, szalonego świata, deformuje twarze, opisuje rzeczywistość za pośrednictwem rybiego oka. Nikt nigdy wcześniej ani potem w Polsce nie znalazł tak bezpośredniego dostępu do świata Gogola.

I potrafił wzruszać. Trzy lata wcześniej nakręcił pięknie „Romea i Julię” Wiliama Szekspira – z bardzo młodymi wtedy aktorami Krzysztofem Kolbergerem i Bożeną Adamek. Zrobił to tak aby każdy młody człowiek mógł się utożsamić z bohaterami, choć nawet ich nie przebierał we współczesne stroje. Byłem dzieckiem oglądając ten spektakl i jednak do dziś pamiętam szczegóły.

Sam Gruza zresztą pokazał odbiór tego spektaklu w jednym z odcinków „Czterdziestolatka”. Mało ukulturalniona rodzina Karwowskich siada przed telewizorem i jednak zaczyna myśleć o miłości. Ten odcinek chwytał zarazem naturę ówczesnego Teatru Telewizji, bardzo masowego, chwilami jednoczącego Polaków wokół kultury wyższej. Dzięki Gruzie świat teatralnych opowieści i postaci trafiał pod strzechy. Do naszych M2, M3, M4 (tak określano w PRL liczbę pomieszczeń w ciasnych mieszkaniach). To z tej perspektywy patrzę na kompromisy Gruzy z telewizją Macieja Szczepańskiego. Dzięki nim przecież ja kocham do dziś teatr. On mnie do niego wprowadził.

„Wizyta starszej pani” Dürrenmatta z Barbarą Krafftówną i Henrykiem Borowskim, zbudowana na sugestywnej scenografii i gorączkowym tempie „Kariera Artura Ui” Brechta, „Eryk XIV” Strindberga, „Antygona” Sofoklesa – w trzech ostatnich przedstawieniach zabłysnął szczególnie talent aktorski Marka Walczewskiego. Grali u niego i dla niego najwięksi. A widownia podciągała się do poziomu tych przedstawień.

III RP. Dawne rekwizyty średnio przyciągały publikę

Lata 80. to czas innej wielkości Gruzy, mniej mi znanej z własnego doświadczenia, docierającej do Warszawy w postaci echa. Jako dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni (1983-1993) próbuje z niego zrobić scenę broadwayowską. I w dużej mierze mu się to udaje. „Nędznicy”, „Jesus Christ Surerstar”, „Skrzypek na dachu”, „Człowiek z La Manczy” – reżyserował to wszystko osobiście, choć wcześniej w teatrze scenicznym pracował niewiele.
Jerzy Gruza na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni we wrześniu 2019 roku. Fot. PAP/Adam Warżawa
Machina gospodarcza peerelu zacinała się coraz bardziej, ale nie machina teatralna Gruzy. Mieliśmy tam imponujące zbiorowe sceny, rozmach, wspaniałych solistów, równocześnie bardzo przekonujących aktorów. Widziałem z tego tylko „Skrzypka ma dachu” (1984) z Juliuszem Bergerem jako Tewjem, i muszę powiedzieć, że można było popaść w euforię, nawet gdy to się zestawiało z ukochanym przeze mnie i moich kolegów amerykańskim filmem. Gruza nie szukał na siłę nowoczesności. Szukał magii teatru, szukał widowiska i szukał też człowieka. Znajdował go najczęściej.

Po jego odejściu z Gdyni czekał go okres zagubienia. Próbował uchwycić ducha III RP, ale to już udawało się nie całkiem. Telewizyjny serial „Tygrysy Europy” (1999, 2003) zamierzał demaskować nowobogacki kapitalizm w białych skarpetkach, ale efekt był średni. Owszem - wciąż dobrze ustawieni aktorzy pierwszej klasy (Wojciech Pokora jako lokaj w pałacu potentata, Janusza Rewińskiego), owszem - celne cząstkowe obserwacje, ale całość jakby się rozłaziła.

Można było mieć wrażenie, że reżyser, zawsze lubiący pojawiać się w swoich filmach, ale tu obdarowany przez samego siebie radością grania na swój sardoniczny sposób aż dwóch sporych ról (braci bliźniaków), bawi się lepiej niż widownia.

Ambicję podsumowania transformacji miał też wcześniejszy „Czterdziestolatek. 20 lat później” (1993). Sporo było w nim kwasu i żółci peerelowskiego Toeplitza wobec nowej rzeczywistości. I równie dużo odwołania się do dawnych sentymentów z pierwszego serialu, te same postaci, to samo ciepełko, ta sama rozkoszna powtarzalność wątków i grepsów. I w tym jednak czegoś już brakowało, pomimo galerii lubianych aktorskich twarzy. Wyłożone przezeń na stragan dawne rekwizyty średnio przyciągały publikę.

Ostatnie lata. Stał się własnym pomnikiem i chodzącym muzeum
Może szkoda, że nie odwołał się bardziej do swojego daru krzesania humoru surrealistycznego, wręcz bajkowego. Taki był jego film oraz serial „Pierścień i róża” z roku 1986 według Williama Thackeraya: zawrotne tempo, musicalowa forma, bezpretensjonalny humor. On zdaje się uważał, że w prawie 20 lat później taką rolę spełnią igraszki z naturszczykami z Big Brothera. Tak się nie stało. Lata całe szukał inspiracji, scenariusza, pomysłu. Na koniec wrócił do nas z „Dariuszem”, filmem prezentowanym w Gdyni w roku 2019, skądinąd tylko w bocznym konkursie. Nie widziałem go.

W roku 1992 zrobił swój ostatni teatr telewizji – „Słomkowy kapelusz” Eugene’a Labiche’a. W rok później opuścił teatr w Gdyni. I z nieznanych mi przyczyn potem już bardziej przypominał o swojej dawnej świetności, niż znajdował nowe tony.

Stał się własnym pomnikiem. Także chodzącym muzeum. Przed premierą „Dariusza” w Gdyni niemal wywrócił harmonogram filmowych pokazów opowiadając przez kilkanaście minut anegdoty o aktorach jego pokolenia. To było w sali Teatru Muzycznego, tego samego, który tak pięknie rozkręcił. Tu dwa lata wcześniej dostał platynowe lwy – za całokształt twórczości.

Różnie wyglądają scenariusze ludzkiego życia. Ja mogę powiedzieć jedno, w imieniu jak podejrzewam setek tysięcy ludzi nieco starszych pokoleń. Jestem jego dłużnikiem. Nie tylko bawił i uczył filmami, serialami, ale on, tak bardzo popkulturowy, schylający się do mas, wprowadził mnie w świat kultury wyższej, teatralnej. Jeśli pozostaję jej wierny do dziś, to także dzięki NIEMU. Dziękuję, Panie Jerzy.

– Piotr Zaremba

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: "Czterdziestolatek", reż. Jerzy Gruza, rok 1974. Fot. TVP
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.