Historia

Całe życie ze zwierzętami. Koty i psy Marii i Lecha Kaczyńskich

Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej media dużo pisały o Rudolfie i Luli, które nagle zostały pozbawione swoich właścicieli. Panowało przekonanie, że zwierzęta trafią do dobrych, oddanych i znanych im domów. Tak też się stało.

Z okazji kolejnej rocznicy tragedii smoleńskiej Tygodnik TVP przypomina fragment książki „Miłość i przeznaczenie. Trzy pokolenia rodziny Kaczyńskich” autorstwa Grzegorza Sieczkowskiego i Bernadety Waszkielewicz.


Choć najbardziej znanym kotem jest „kot (Jarosława) Kaczyńskiego”, zaś jego właściciel jest najsłynniejszym polskim właścicielem kota, to jednak honorowy tytuł „Kociarza Roku” otrzymał jego brat Lech. Od razu trzeba powiedzieć, że nie było to wynikiem jakiejś szczególnej rywalizacji między braćmi, ani też próbą rozbicia bliźniaczej jedności, ani też skutkiem manipulacji wytrawnych politycznych marketingowców.

Polityka otwartych okienek

Prawda – jak to zwykle bywa – jest niezwykle banalna, po prostu Lech Kaczyński dostał ten szczególny tytuł za rzeczywiste zasługi, i to nie wynikające tylko z posiadania jednego czy kilku kotów, ale za działania na rzecz całej kociej społeczności.

Wszyscy znawcy tematu i sympatycy zwierząt zgodnie przyznają, że Lech Kaczyński, będąc prezydentem Warszawy, dostrzegł koty w stolicy i to przede wszystkim te, które pałętały się bezdomne po jego rodzinnym mieście. Oczywiście, w języku urzędniczym, w jakim konieczne było ujęcie kociej troski, brzmi to o wiele lepiej - prezydent Kaczyński „podjął wiele działań mających na celu poprawę losu bezdomnych zwierząt”.
Lech Kaczyński, będąc prezydentem Warszawy, dostrzegł koty w stolicy i to przede wszystkim te, które pałętały się bezdomne po jego rodzinnym mieście. Otrzymał za to tytuł Kociarza Roku 2007. Na zdjęciu szczęśliwy kot w okolicach warszawskiego Starego Miasta w maju 2005 r., a więc w czasach, gdy Kaczyński był włodarzem stolicy. Fot. PAP/Andrzej Rybczyński
A więc te magistrackie czyny zwane troską polegały przede wszystkim na powołaniu stanowiska pełnomocnika do spraw zwierząt. Ten urzędnik do spraw kotów, psów i innych zwierzęcych przyjaciół mieszkańców stolicy otrzymał określone uprawnienie, dzięki którym los bezdomnych zwierząt w Warszawie zaczął ulegać znacznej poprawie. Lech Kaczyński – jak przystało na politycznego konserwatystę – był zwolennikiem adopcji psów i kotów, co też władze miasta starały się razem z różnymi organizacjami dość skutecznie promować.

Można powiedzieć, że w tej kwestii prowadził nie tylko charakterystyczną dla siebie politykę solidarności, ale również politykę otwartych okienek. Każdej zimy pełnomocnik, lekarz weterynarii, poprzez swoich urzędników i w tym przypadku przychylnie nastawione media przypominali mieszkańcom Warszawy o uchylaniu piwnicznych okienek, dzięki czemu koty wolno żyjące mogły skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji i nie marzły na dworze. Prezydent Warszawy proponował i promował ideę budowy specjalnego schroniska dla kotów.

Wolno żyjące, a nie bezdomne

Ale co ważniejsze, zadbał także o karmicielki kotów miejskich, które najczęściej są osobami starszymi i o skromnych dochodach. Dostawały one od władz stolicy karmę dla swoich zwierzaków. Poszczególne gminy kupowały domki dla kotów, by te mogły przetrwać zimę, zaczęto też je leczyć. Miłośnicy zwierząt uważają, że wykonano prawdziwy skok cywilizacyjny w zakresie pomocy dla zwierząt.

Warto zwrócić jeszcze uwagę na jedną rzecz. Za czasów warszawskiej prezydentury słowa „koty wolno żyjące” zaczęły wypierać popularny, ale uwłaczający dumnej naturze tych czworonogów termin „koty bezdomne”. Ta wrażliwość na sprawy braci mniejszych i to upodmiotowienie w podejściu do zwierzęcych towarzyszy mieszkańców Warszawy, podobało się środowiskom zmagającymi się z tymi problemami.

Stąd reakcja środowiska kociarzy i zwycięstwo w plebiscycie magazynu „Kot” i nobilitujący tytuł Kociarza Roku 2007. A to zwycięstwo można by powiedzieć podwójne, bo również w kategorii drużynowej. Instytucjonalnym kociarzem roku został Urząd m. st. Warszawy, który opuszczony już przez Lecha Kaczyńskiego kontynuował jego politykę w stosunku do zwierząt.

Towarzysze z Pałacu

Jak widać w dzisiejszym czasach nawet w sportach indywidualnych nie ma sukcesu bez drużynowej pracy. I tak nie dałoby się tutaj wiele zrobić, gdyby nie naturalne wsparcie osoby najważniejszej dla samego prezydenta Warszawy, czyli własnej żony – Marii Kaczyńskiej.

Zresztą po wygranych wyborach na prezydenta Polski, gdy Lech Kaczyński w naturalny sposób nie mógł już tyle czasu poświęcać tym sprawom, małżonka jako Pierwsza Dama także wspierała działania na rzecz zwierząt. Pojawiła się między innymi podczas otwarcia ośrodka dla kotów miejskich „Koteria” w Warszawie.
Prezydent USA George W. Bush z pierwszą damą Laurą Bush na spacerze w Juracie z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i prezydentową Marią Kaczyńską oraz ich psem Tytusem w czerwcu 2007 roku. Fot. Charles Ommanney/Getty Images
Na stronie internetowej „Koterii” znalazły się słowa pożegnania: „Dla Niej byliśmy jedną z licznych inicjatyw, które obdarzała swym sercem. Dla nas było to cenne spotkanie z Wielkim Człowiekiem. Pomocne, radosne, niezapomniane. Zobowiązujące”.

Maria Kaczyńska podkreślała, że zwierzęta towarzyszyły jej niemal od zawsze.

Największą sławę w naturalny sposób zyskali czworonożni towarzysze z czasów, gdy państwo Kaczyńscy stali się lokatorami Pałacu Prezydenckiego. Z nimi do warszawskiej siedziby głowy państwa pomaszerowały cztery zwierzaki, dwa koty i dwa psy.

Na stacji w Mławie

Śmierć Tytusa, jedenastoletniego teriera szkockiego, odnotowały skrupulatnie media. Dzięki temu wiemy, że nastąpiło to 13 listopada 2009 roku, a przyczyną była starość. Małżeństwo Kaczyńskich zdradziło też niektóre sekrety związane z psem, który uwielbiał sypiać w swoim obszernym, wygodnym wiklinowym koszu. A z kolei jego przywiązanie do tradycji z Wysp Brytyjskich i nobilitującej nazwy szkockiego teriera, objawiało się tym, że lubił leżeć na materacyku w tradycyjną, szkocką, czerwono-zieloną kratę.

Wiemy też, czego Tytus nie lubił. A mianowicie nie podobali mu się mężczyźni w ciężkich butach, a swoje niezadowolenie ze spotkania z takimi osobnikami okazywał tak, jak potrafiła jego psia natura wyrazić najlepiej, czyli głośnym szczekaniem. Z kolei z kotami utrzymywał bliskie stosunki, można nawet powiedzieć, że prawie przyjacielskie, zawsze rano na „dzień dobry” witał je nosem.

– Nie pamiętam, by Tytus pogonił jakiegoś kota na ulicy – mówiła Pierwsza Dama, która też opisała drugiego pieska państwa Kaczyńskich. – Lula, pieszczotliwie przez nas zwana Lulindą albo Lulisią, jest bardzo podobna do Bazylego, psa, który kiedyś żył z nami i który w wieku 12 lat z własnej głupoty wpadł pod samochód.

Lulę do domu przywiózł Lech Kaczyński, a znalazł ją na stacji benzynowej w Mławie w Wielki Czwartek 2000 roku. Jechał wtedy z Warszawy do Sopotu. W pewnym momencie zatrzymał się, żeby zatankować paliwo do samochodu. Wtedy zobaczył suczkę, która piła na placu wodę z kałuży. Przyszły prezydent nakarmił zgłodniałego psa, a od obsługi stacji dowiedział się, że stworzenie to błąka się od tygodnia po okolicy.

Jak zawsze przy tego typu spotkaniach dla pewnych ludzi finał takiej historii jest do przewidzenia. Lech Kaczyński zlitował się nad losem opuszczonej suki i nie mogąc znaleźć lepszego rozwiązania, zabrał ją ze sobą do domu.

Nikogo nie podrapała

– Na początku była bardzo lękliwa – mówiła Maria Kaczyńska. – Bała się ludzi, każdego stuknięcia, każdego nieznanego dźwięku. Od razu została zaakceptowana i przez Molly, i przez Tytusa, którzy wtedy mieszkali już z nami. Teraz jest do nas niezwykle przywiązana. Ale jej największą przyjaciółką pozostaje kotka Molly, z którą uwielbiają razem sypiać.
Molly żyła do wiosny 2009 roku. Jak mawiała Pierwsza Dama, Molly była kotką, która „urodziła się w okolicy domowego podwórka”, czyli jak inni mówią, była zwykłym dachowcem. Do ich domu trafiła jak wiele zwierzaków w tej rodzinie – została znaleziona podczas podróży.

– W listopadowy, bardzo chłodny dzień w 1995 roku ta szaro-bura koteczka weszła do samochodu, którym mąż miał jechać do Warszawy – opowiadała Maria Kaczyńska. – Mąż wziął ją na ręce i przyniósł do mieszkania, w którym od razu poczuła się jak u siebie. Mieliśmy w tym czasie dojrzałą kocicę Klarę i psa Bazylego. Molly, bardzo przyjacielska, chciała zaprzyjaźnić się z Klarą, ta jednak nie była zachwycona nowym towarzystwem i właściwie zawsze ją odganiała. Z Bazylim natomiast żyła w zgodzie.

Molly jak przystało na dachowca doskonale rozumiała, co się do niej mówiło. A także, jak większość kotów, potrafiła wyrozumiale okazać swoje zadowolenie, gdy jej właściciele dokonywali czynności przez kotkę lubianych. I tak bardzo głośno mruczała, gdy się ją głaskało.

Jej wielką zaletą było także to, że nigdy nikogo nie podrapała. Miała silną osobowość, więc choć prawie trzy razy mniejsza od Rudolfa, podporządkowała go sobie. Samiec Rudolf nie próbował nawet wejść na swoje łóżko, gdy widział, że Molly sobie tego nie życzy.

Na skrzynce z pieniędzmi

– Po raz pierwszy spotkałam Rudolfa 11 stycznia 2004 roku na premierze musicalu „Koty” w teatrze ROMA – kreśliła kolejną historię o domowym pupilu prezydentowa.

Rudolf na tym pierwszym spotkaniu prezentował się niezwykle godnie. Ten ogromny, czarny kot, w czerwonych szelkach i z muszką przyczepioną do obroży z napisem „PREZES”, godnie leżał na skrzynce, do której wrzucano pieniądze. Strzegł zbieranego kapitału, dumnie reprezentował grupę poszkodowanych przez los kotów i spokojnie przyglądał się premierowej publiczności.

W ten aktywny sposób Rudolf brał udział w kweście na rzecz kotów ze schroniska dla zwierząt „Na Paluchu” w Warszawie. Napis na obroży to było jego ówczesne imię, które odwoływało się do jego pozycji społecznej. Ta pozycja zaś była konsekwencją jego manier.

Prezes po prostu „urzędował” w biurze schroniska. A trafił tam dlatego, że był tak wytworny, iż pracownikom schroniska było żal go skazywać na gromadne życie w klatce.

Z jego oficjalnego CV w tym zwierzęcym sierocińcu wynikało, że stracił swoją właścicielkę. Potem trafił do jakiejś rodziny, która nie potrafiła odpowiednio się nim zająć, więc nie wiedząc, co począć, w końcu umieściła go w schronisku.
Lech i Maria Kaczyńscy z filmowym gwiazdorem psem Śliniakiem w maju 2006 roku podczas spotkania z podopiecznymi domów dziecka w ogrodach Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Fot. PAP/Paweł Kula
– Wtedy nie myślałam, że to będzie nasz kot. W Sopocie mieliśmy już przecież jedną kotkę i dwa psy, ale w Warszawie, gdzie w tym czasie mieszkaliśmy, nie mieliśmy żadnego zwierzaka – opowiadała Maria Kaczyńska. – Gdy dowiedziałam się, że Prezes jest do adopcji, że potrzebuje domu, zdecydowałam, że zamieszka z nami.

To nie jest głupia sprawa

Był sobotni, mroźny, ostatni dzień stycznia 2004 roku, kiedy piękny kocur Prezes pojawił się w domu państwa Kaczyńskich. Wprowadzając się do nowego domu miał – jak to określali weterynarze – 5 albo 6 lat. A ponieważ odegrał najwspanialszą rolę w swojej kociej karierze, której nawet nie wymyśliliby autorzy musicalu „Koty”, w nowych warunkach imię Prezes zostało zmienione na bardziej odpowiednie do tych okoliczności.

– Nazwaliśmy go Rudolf z uwagi na urodę, bo to o Rudolfie Valentino babki i prababki mawiały, że był pięknym mężczyzną – podsumowała tę historię jego właścicielka. – Jest kocurem bardzo mądrym i z charakterem.

Maria Czubaszek wspominała jak poznała Marię Kaczyńską podczas słynnego spotkania z okazji Dnia Kobiet w 2007 roku. Najpierw, jako to bywa na takich spotkaniach, były przemowy, później zaproszone kobiety stały w grupkach, a między nimi krążyła gospodyni tego damskiego spotkania.

– Byłam jej ciekawa, ale nie spodziewałam się, że mnie zagadnie – pisała Czubaszek. – Gdy podeszła do mnie, wyrwałam się z pytaniem: – A jak państwa piesek? I zaraz pomyślałam: Co ja mówię? Ale pani Maria się roześmiała i powiedziała: – Wszystko dobrze. Spytała też, czy mam psa. Gdy przeprosiłam ją za głupie pytanie, usłyszałam: – Miłość do zwierząt to nie jest głupia sprawa, to wspaniała rzecz. I zaraz ją za to pokochałam.

Kocha braci mniejszych

Z kolei Paulina Król, wydawca miesięcznika „Mój Pies”, wspomina, jak Maria i Lech Kaczyńscy byli gośćmi w jej domu. Psy Pauliny – wówczas dog niemiecki Drabuś i owczarek środkowoazjatycki Oriana – od razu do nich przylgnęły, choć zwykle do nowo poznawanych osób tak bardzo się nie kleiły.

– O psach rozmawialiśmy długo i czule – wspominała po latach Paulina Król. – Kiedy poprosiłam panią prezydentową, aby patronowała naszemu plebiscytowi „Serce dla Zwierząt”, nie zastanawiała się długo.

Niestety, wyjazd zagraniczny uniemożliwił Pierwszej Damie udział w uroczystości wręczenia nagrody 2008 roku. Jednak wysłała serdeczny list do laureatki tego plebiscytu, Agnieszki Brzezińskiej, która prowadzi schronisko dla bezdomnych psów i kotów. Podczas następnej edycji plebiscytu była już osobiście i nikt z obecnych nie miał wątpliwości, że całym sercem kocha braci mniejszych.

Wtedy też poznała Katarzynę Piekarską, działaczkę SLD i laureatkę I edycji plebiscytu „Serce dla Zwierząt”.
Prezydent RP Lech Kaczyński z żoną Marią oraz prezydent Słowenii Danilo Turk z małżonką Barbarą Miklic-Turk spacerowali wraz z Lulą w ośrodku w Juracie we wrześniu 2009 roku. Fot. PAP/Grzegorz Jakubowski
– Posadzono nas obok siebie i okazało się, że to bardzo ciepła i bezpośrednia osoba – opowiadała potem Katarzyna Piekarska. – Zwracała się do mnie „pani Kasiu” i wydawało mi się, że znam ją od dawna. Pochłonął nas temat naszych czworonogów i w ogóle nie miałam wrażenia, że rozmawiam z Pierwszą Damą, lecz po prostu z kimś niezwykle kochającym zwierzęta. Z prezydentem rozmawiałam ostatnio tylko chwilę na balu dziennikarzy. Powiedział wtedy, że „musimy coś zrobić z tą ustawą”. Choć nie było czasu na rozwinięcie tematu, jest dla mnie oczywiste, że chodziło mu o ustawę o ochronie zwierząt.

Kraj przyjazny nie tylko dla ludzi

– Jako jedyny tak wysokiej rangi polityk otwarcie mówił o swojej miłości do zwierząt – opowiadała o prezydencie Karina Schwerzler, rzecznik ds. ochrony zwierząt przy Kancelarii Prezydenta RP, i także laureatka IV edycji plebiscytu „Serce dla Zwierząt”. – Przygarniał bezdomne czworonogi, czasem znajdował potrąconego psa lub kota i nigdy nie zostawiał go bez pomocy. Dokarmiał bezdomne koty w okolicach pałacu i w szpitalu, w którym leżała jego mama. Jako pierwszy ustanowił w Kancelarii Prezydenta stanowisko rzecznika ds. ochrony zwierząt. Dzięki tej funkcji mogłam pomóc wielu organizacjom, które mnie o to prosiły.

Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej media dużo pisały o Rudolfie i Luli, które nagle zostały pozbawione swoich właścicieli. Panowało przekonanie, że zwierzęta trafią do dobrych, oddanych i znanych im domów. Tak też się stało.

Marek Suski, poseł PiS, założyciel parlamentarnego zespołu przyjaciół zwierząt, nominowany w II edycji plebiscytu „Serce dla Zwierząt”, po śmierci pary prezydenckiej powiedział: Byli wielkimi miłośnikami zwierząt – nie na pokaz, nie tylko rasowych, ale również zwykłych kundelków. Lech Kaczyński powołał specjalnych pełnomocników do spraw zwierząt – to pierwsze takie posunięcie w historii Polski. Chciał, by nasz kraj był przyjazny nie tylko dla ludzi.

Upadająca stadnina

Maria Kaczyńska uratowała konie. Całą stadninę koni. To była niezwykła historia. O wszystkim, jak to zwykle w życiu bywa, decydował przypadek. Był rok 2001. Stadnina ogierów w Starogardzie Gdańskim, będąca własnością Skarbu Państwa, fatalnie prowadzona przez urzędników, popadła w tarapaty. Pracownicy widzieli, jak stadnina na ich oczach upada.

Szukają żywych i martwych. Wyją nad zwłokami, choć nikt ich tego nie uczy

Na lawinisku jeden pies zastępuje pracę sześciu ratowników.

zobacz więcej
Koniom groziła rzeźnia, ludziom wyrzucenie z domów. W mieszkaniach odcięto im prąd i wodę. Sytuacja była tragiczna. Krążyły słuchy, że po likwidacji stadniny, tereny zostaną sprzedane, a zabudowania – zajęte przez hurtownię alkoholi.

Ludzie, stojący przed groźbą, że po latach pracy zostaną pozbawieni środków do życia, a ich rodziny jakichkolwiek perspektyw, podjęli dramatyczną decyzję o rozpoczęciu strajku. Zajęli pomieszczenia biurowe, oflagowali się, wywiesili transparenty z hasłami. Protest się rozpoczął, ale niewiele to wpłynęło na ich sytuację. Strajk trwał i nic się nie zmieniało.

Mijały tygodnie. Zaczęli więc pisać pisma. Zwracali się do różnych instytucji, prosili posłów o pomoc. Protest trwał już cztery miesiące, gdy ludzie zaczęli pomału upadać na duchu. Umierać zaczęła ich nadzieja, że coś się zmieni. Wszystkie ich prośby, by ktoś w ogóle zwrócił na nich uwagę pozostawały bez echa. Byli zupełnie sami.

I wtedy pracownicy stadniny przypadkiem dotarli do Marii Foltyn-Kubickiej, przyjaciółki Marii Kaczyńskiej, której mąż wówczas był ministrem w rządzie Jerzego Buzka.

– Zgłosili się do mnie pracownicy stadniny opowiadając przerażającą historię swego życia – opowiadała potem Maria Foltyn-Kubicka.

Zaczął obdzwaniać pół polski

Ponieważ była to okolica znana obu paniom, postanowiły udać się tam na rekonesans. Chciały sprawdzić na miejscu, jaka jest sytuacja. Czy rzeczywiście jest tak źle, jak opowiadali pracownicy. Gdy przyjechały zobaczyć stadninę i jej pracowników na własne oczy, nie wzbudziły sensacji.

– Nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi, ponieważ najprawdopodobniej wzięto nas za jakieś dziennikarki, bo przyjechałyśmy ubrane na sportowo w dżinsy – wspominała później przyjaciółka Marii Kaczyńskiej. – Dzięki temu spokojnie i w sposób nieskrępowany mogłyśmy się rozejrzeć po stadninie. Sama stadnina oraz sytuacja pracujących w niej ludzi wyglądała rzeczywiście tragicznie.

Do dzisiaj część pracowników twierdzi, że przyszła prezydentowa przyjechała do nich jako dziennikarka. Ale nie jest to najważniejsze. Dariusz Rybka, który wówczas strajkował wraz z kolegami i koleżankami, wspominał reporterom TVN, że Maria Kaczyńska przywiozła strajkującym owoce, a po wysłuchaniu ich historii się popłakała.
„Miłość i przeznaczenie. Trzy pokolenia rodziny Kaczyńskich” Grzegorza Sieczkowskiego i Bernadety Waszkielewicz, wyd. Tukan 2010
- Na koniec, jak wyjeżdżała, podniosła dwa palce do góry i powiedziała: „Od dzisiaj nie jesteście sami” – opowiadał z kolei koniuszy Waldemar Pilkiewicz.

Maria Kaczyńska nie po to pokazywała dwa palce w słynnym geście zwycięstwa, żeby zdesperowanym, ale już wycieńczonym długim protestem, ludziom dawać jakieś złudzenia. Ona także wierzyła w zwycięstwo i postanowiła, że doprowadzi sprawę do szczęśliwego końca.

Przyjaciółki cały problem dokładnie opisały Lechowi Kaczyńskiemu. Mówiły o wszystkim, co tam zobaczyły i czego się dowiedziały, opisały dokładnie wszystkie nieprawidłowości, które udało im się dostrzec. I przede wszystkim opowiedziały o ciężkim losie tamtejszych ludzi, który tak bardzo je poruszył. A ponieważ Lech Kaczyński był wyczulony na ludzkie losy, sprawę postanowił jak najszybciej załatwić.

– Leszek jak to Leszek, wziął telefon i zaczął obdzwaniać pół Polski – relacjonowała Maria Foltyn-Kubicka. I okazało się, że sprawę, która ciągnęła się miesiącami, można było załatwić w ciągu dwóch – no – paru dni. Ludzi przywrócono do pracy, a stadninę uratowano.

– Grzegorz Sieczkowski, Bernadeta Waszkielewicz

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Powyższy tekst jest fragmentem książki „Miłość i przeznaczenie. Trzy pokolenia rodziny Kaczyńskich” autorstwa Grzegorza Sieczkowskiego i Bernadety Waszkielewicz, wydanej w 2010 roku. Publikujemy go za zgodą wydawnictwa Tukan. Tytuł i śródtytuły od redakcji Tygodnika TVP
Zdjęcie główne: Lula była z Marią i Lechem Kaczyńskimi 10 lat. Nie opuszczała pary prezydenckiej, spędzali razem czas także w ośrodku w Juracie i tamtejszej na plaży. Fot. Maciej Chojnowski/KPRP
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.