Fascynował go (jak wielu przed nim i po nim) „dach świata”, czyli Pamir, który uznawał za kolebkę ludzkości, a już co najmniej rasy aryjskiej – i, za nic mając wielką rywalizację polityczną między ówczesnym Petersburgiem a Londynem, domagał się zorganizowania „ekspedycji anglo-rosyjskiej”, która poznałaby prajęzyk i pojmała yeti.
Wszystko to jednak zakrawa na figle użytkownika zestawu „Mały Fizyk” w porównaniu z myślą, którą Nikołaj Fiodorow sformułował w pisanym przez wiele lat dziele „Filozofia wspólnego czynu”. W tym traktacie, stanowiącym połączenie wizji, projektu, manifestu i syntezy nauk, „moskiewski Sokrates” postulował nie mniej, ni więcej, lecz kierunki rozwoju ludzkości.
Zaczynał skromnie, od typowego dla końca XIX wieku połączenia optymizmu historycznego z uznaniem dla osiągnięć nauki: należy zaprzestać wrogości między narodami, połączyć siły, zwiększyć wydajność z hektara. Wprowadzić nawozy sztuczne, skomasować grunty, szczepić i edukować. Uregulować klimat (w traktacie nie wchodził w szczegóły) i w ogóle opanować żywioły. Zorganizować społeczeństwo w duchu braterskim.
Marzenia o braterstwie, komasacji gruntów i powszechnym systemie opieki zdrowotnej zdarzały się już wcześniej, wiek XIX jest ich pełen. W latach 90. XIX wieku przewidywano też sporo z możliwego rozwoju medycyny: rojono o wielogodzinnych operacjach, o transplantacjach i transfuzjach.
Fiodorow dokonał jednak posunięcia niesłychanego. Uznał, że skoro powyższe będzie już możliwe, skandalem etycznym i wyrazem niewdzięczności byłoby, by z tych błogosławieństw korzystało tylko jedno pokolenie. A skoro tak, aby ustrzec się przed „synowskim egoizmem”, należy postawić przed nauką kolejny cel: powinna ona doprowadzić do wskrzeszenia wszystkich zmarłych!
Obietnica Jezusa
Fiodorow, podkreślmy to raz jeszcze, był głęboko wierzącym chrześcijaninem. Stawiając postulat wskrzeszenia zmarłych w „Filozofii wspólnego czynu” powoływał się wprost na obietnicę daną przez Jezusa. Zarazem jednak – i na tym polega prawdziwie kopernikański przewrót, jakiego dokonał (a może powinniśmy odtąd mówić „fiodorowowski”?) – tego wskrzeszenia domagał się nie od Zbawiciela, nie od Boga, który jest „Ojcem żywych, nie umarłych” lecz od wynalazców przyszłości.
Postulat ten stawiał zaś – warto i to podkreślić – z odwagą i fantazją dziesięciolatka. Nie ograniczał się, jak rzesze współczesnych mu i późniejszych reformatorów, do marzeń o uzdrawianiu schorzeń współcześnie mu nieuleczalnych, o „przedłużeniu życia” poza granicę kilkudziesięciu lat. Nie – Fiodorow domagał się ożywiania w pierwszej kolejności osób niedawno zmarłych, w drugiej zaś – nie zaprzątając sobie głowy bodaj najgrubiej pojętym prawdopodobieństwem, bodaj taką racjonalnością, jakiej oczekujemy od baśni – wszystkich ludzi i zwierząt od początku świata, twierdząc, że można to będzie zrobić „z garści prochu”.