Tadeusz Kantor szczerze cenił jej sztukę, tak jak aktorski dryg Marii, ujawniony w happeningach, a nade wszystko w teatrze Cricot 2.
Osobna sprawa to empatia i umiejętności scalania (ocalania?) małżeństwa Marii Stangret z Kantorem. Wytrwać przy tak mocnej i impulsywnej osobowości jak Tadeusz niełatwo, a jeszcze trudniej – rozwijać przy tym własną twórczość. Marii Stangret to się udawało. Jasne, nie obyło się bez tarć, mimo to para dodawała sobie ognia. Inspirowali się wzajemnie, wymieniali pomysłami, oceniali. Godzinami rozprawiali o sztuce, co zresztą w latach 60. i 70. należało do normy w środowiskach artystycznych.
Również literackie próby Marii Stangret długo musiały czekać na ujawnienie. Pisany latami, trochę dla zabawy „Pamiętnik Dziadka”, surrealistyczna powieść o dziadku-dziwaku, bez początku i końca, została wydana dopiero w 2002 roku staraniem łódzkiej Galerii 86, jako katalog-dopełnienie wystawy „Wokół informelu”.
Jeszcze dłużej na swą premierę czekały nowojorskie kolaże z połowy lat 60., które przeleżały prawie pół wieku, zwinięte w tubie i wetknięte za kaloryfer w pracowni artystki. Odkryte przez przypadek, podczas wymiany kaloryferów, doczekały się publicznej prezentacji w Galerii Stefana Szydłowskiego dopiero w 2013 roku.
Ta i inne, dziś niewiarygodne historie znalazły się w wydanej w 2016 roku autobiografii Marii Stangret „Malując progi”, spisane i zredagowane przez Lecha Stangreta, historyka sztuki i także aktora Cricot 2. Niemal do końca zachowała znakomitą pamięć i trzeźwość osądów, do tego szczerość wobec siebie i innych. Mitomania, dodawanie sobie wielkości, autoreklama były jej obce. Należała do pokolenia, w którym taka autochwalba była w złym tonie.