Katarzyna Bonda: Obserwowałam go tak, jak obserwuje się sztuczki diabła
piątek,
21 sierpnia 2020
Proponowano mi, że ktoś pojedzie do jednego mordercy, ktoś do drugiego, a ja tylko dam nazwisko. Oniemiałam, bo to rodzaj literackiej prostytucji i obrzydliwe kłamstwo – mówi autorka powieści kryminalnych.
TYGODNIK TVP: Trwa sezon urlopowy. Czy królowa polskich kryminałów była już na wakacjach?
KATARZYNA BONDA: Na małych owszem.
To był rzeczywiście tylko urlop?
Nie. W życiu pisarza nie występuje „tylko urlop". Ludzie zapisu najlepiej pracują, kiedy się lenią, ponieważ książka pisze się najpierw w mojej głowie, brzuchu, a dopiero potem zasiadam do klawiatury. By pojawił się błysk inspiracji potrzebna mi jest nowa energia i obca przestrzeń. Wakacje nazwałabym więc raczej „ekonomicznym racjonowaniem energii”, co oznacza, że to trochę dokumentacja, a trochę wypoczynek. Tak 70 do 30 proc. na rzecz pracy.
Gdzie pani była i co dokumentowała?
Nie mogę powiedzieć, bo zdradziłabym, o czym będzie moja nowa książka.
To uchylmy chociaż małego rąbka tajemnicy.
To będzie drugi tom mojej trylogii przestępczej. Pierwszy nosił tytuł „Miłość leczy rany”, ten drugi, czyli „Miłość czyni dobrym” będzie miał swoją premierę niebawem, jeśli koronawirus nie pokrzyżuje planów.
Mogę jedynie zdradzić, że poza tym, że jak zawsze będzie to opowieść o przestępcy, to rozgrywać się będzie w kilku planach czasowych, w kilku różnych miejscach. Nie tylko w Polsce, ale też w takich lokalizacjach, które są bardzo miłe do spędzania urlopu.
Bohaterem jest niegodziwiec, który działa w szajce międzynarodowej a w grę wchodzą ogromne pieniądze i władza. Więcej nie zdradzę, bo wydawca mnie udusi, a jeszcze chciałabym coś w swoim życiu napisać (śmiech).
Bawi panią ten tytuł „królowej polskich kryminałów”?
Raczej powoduje rumieniec zażenowania, ponieważ moje książki są powieściami kryminalnymi, a więc poza elementami kryminału czy thrillera jest tam szersza opowieść społeczna o zaburzeniu balansu przez zło, które wyrządza człowiek. Przestępstwo traktuję więc jedynie jako ramę do obrazu.
Oczywiście, że to słowo „królowa” jest nobilitujące, ale z drugiej strony zabawne. W moim przypadku jest tak, że ci, którzy chcą mi dokopać dodają na końcu tego określenia znak zapytania. Przeżyłam i zapomniałam już miliony etykietek. Gdy nie byłam rozpoznawalna łączona mnie z nazwiskami sławnych pisarzy powieści kryminalnych – nazywano polską Camillą Läckberg, Agathą Christie, czy Jo Nesbo.
Chyba wolę jednak królową, niż takie porównania na ślepo do nazwisk innych autorów. Gdy zaczynałam swoją przygodę z pisaniem tytuł „królowej” po prostu mnie nobilitował. Wydawca uważał go za dobry chwyt marketingowy, a ja byłam spragniona jakichkolwiek komplementów.
Skąd się brało to pragnienie?
Gdy przez siedem lat starasz się, piszesz, rozsyłasz swoje książki do wydawnictw i nikt cię nie chce, a nagle, znienacka po tych latach posuchy przychodzi kolosalny sukces komercyjny, cieszysz się z wszystkiego: z każdej złotówki, którą zarabiasz, każdego słowa uznania. Jednak kiedy się już tym nakarmisz, wracasz do dawnego trybu i dbasz jedynie o to, by porządnie wykonywać swoją robotę.
Teraz nie ma dla mnie żadnego znaczenia, jaką metkę mi przylepisz. Ona w żaden sposób nie wpływa na moje dzieło.
Zastanawiam się, gdzie w tych tytułach zgubiła się „następczyni Chmielewskiej”?
Nie piszę komedii kryminalnych, więc ten tytuł jakoś mnie ominął. Na szczęście jest mnóstwo fajnych autorów, którzy pretendują do tego miana. Mam uczennicę – Magdę Kuydowicz, która kiedyś przyszła do mnie na warsztaty, a dziś spełnia się właśnie w komediach kryminalnych. Ma ogromne poczucie humoru i mogłaby zostać następczynią Chmielewskiej.
Autorów na rynku jest tak wielu, że wydawcy prześcigają się w ich „towarowaniu” i sloganach, które mogą zachęcić do kupna ich książek. Ja sama na początku pisarskiej drogi nie miałam karty przetargowej, by tego nie robili, nie mogłam tego blokować. Tak to w tym świecie po prostu wygląda.
Podróż szlakiem słynnych adresów.
zobacz więcej
Jak wygląda proces twórczy Katarzyny Bondy? Czy zawsze przebiega to w podobny sposób?
Wręcz przeciwnie. Za każdym razem jest inaczej. Nie ma czegoś takiego, jak działanie mechaniczne, czy pewien rytuał. Każda opowieść rządzi się swoimi prawami. Trudno powiedzieć, czy tym razem to będzie rodzaj iskry, który cię zapali, zainspiruje, czy twarde dane a może po prostu pójdziesz na żywioł.
Nieustannie doświadczam niespodzianek i nigdy nie mam pewności, jakie narzędzia spełnią swoje zadanie w tej opowieści, a które już się zużyły. Rzecz w tym, że wciąż poszukuję nowych form i staram się przekraczać siebie. Kiedyś rzeczywiście robiłam bardzo precyzyjne plany, ale to wynikało z niepewności, ponieważ pisałam o profilerach, policjantach, gangsterach, więc tę wiedzę musiałam zdobyć.
Uczę się o sobie i o świecie z każdą kolejną książką. To jest najwspanialsze w pracy nad opowieścią. Teraz, gdy znam już jako tako swój warsztat, sposób pisania, odstępuję od tego. Jeśli zaczynam się gubić to robię jedynie mały konspekt, ale i tak się go nie trzymam.
Generalnie, gdy zasiadam do zapisu, czekam aż nastąpi moment absolutnej wiary w historię. Czasem to się zdarza, gdy przeczytam akta, bo zawsze pracuję z prawdziwym materiałem, a czasem po spotkaniu z ekspertem, który zdradza mi swoje tajemnice i meandry pracy. Wierzę w dane „deluxe” a nie w wujka Google’a. Docieram do ludzi, korzystam z ich wiedzy.
Tak pracowała, gdy pisałam książkę „Miłość czyni dobrym”. Czasem to są najlepsi eksperci w danej dziedzinie w tym kraju, a nawet i na świecie, którzy wyjaśniają mi wszystko jak dziecku. Pisarz to nie intelektualista, publicysta – bliższy jest tutaj synonim „wioskowego głupka pełnego empatii i wrażliwości”. Dlatego nie szkodzi, gdy nie zna się na niczym, ponieważ posiada ciekawość świata dziecka i determinację żeby zgłębić najtrudniejszy temat.
Właśnie z tego poziomu ciekawskiego dziecka zmierzam do poziomu rozumienia rzeczy, systemów, mentalności bohaterów. A potem po prostu wpadam w historię i rozpoczynam drogę pełną przygód razem z moimi bohaterami. Lubię, gdy są na początku nieświadomi i sami nie wiedzą dlaczego udają się w daną podróż. Jestem ich cieniem, trzymam ich za rękę.
W tej trylogii, nad którą teraz pracuję, główny bohater to nie detektyw, tylko niegodziwiec, ktoś kto czyni zło. Obserwowałam go, jak obserwuje się sztuczki diabła.
Mówi pani, że zawsze wychodzi od prawdziwej historii. To ile w powieściach jest fikcji, a ile prawdziwych faktów?
Większość zdobytego materiału merytorycznego nie wchodzi do powieści. Dane, które zbieram, są mi potrzebne jedynie na mój własny użytek. Muszę dogłębnie zbadać i zrozumieć temat, wejść na pewien stopień zaawansowania. Wtedy już nie jestem głupkiem, wiem dokładnie o czym opowiadam czytelnikom, ale robię to własnymi słowami.
Oczywiście te najbardziej lukratywne mechanizmy albo modus operandi postaci z prawdziwych akt może być wzięty jako wzorzec, ale i tak go przetwarzam, by czytelnik miał frajdę z lektury. A potem odbijam się od tej góry z danych i skaczę na główkę. Trochę jak bym wchodziła na wysoką trampolinę i skakała do basenu. Nie zabieram więc ze sobą w podróż ani akt, dokumentów, ani nawet jednego notesu, bo przecież skok jest finalnie krótki.
W zapisie zostaje mi więc tylko to, czego się nauczyłam i zapamiętałam. Potem, kiedy jestem już w tej fabularnej wodzie, po prostu płynę, jak mi gra w duszy i na ile wiatr i woda pozwalają. Wiem, że wszystko zależy ode mnie, w którym kierunku to pójdzie i lubię tę władzę i kontrolę.
Moje pisanie na pewno nie przypomina pracy naukowej, choć potrzebuję przeczytać sporo akt. Do ostatniej książki było to ponad sto tomów. Przygotowywałam się siedząc w sądzie trzy tygodnie z przerwami, bo nie byłam w stanie ciurkiem wszystkiego łyknąć. Nigdy też, gdy piszę powieść, moim celem nie jest ukazanie prawdziwej historii. Staram się poznać jedynie mechanizmy, a ten proces jest długotrwały.
Moi bliscy nie mogą doczekać się momentu, gdy usiądę do komputera i zacznę napieprzać w klawiaturę, bo wtedy już jestem wolna, a co za tym idzie milsza dla świata.
A te bardziej krwawe sceny jak rodzą się w głowie wyglądającej na pierwszy rzut oka delikatnej kobiety?
A co wygląd ma tutaj do rzeczy? Nie ma pani w sobie potrzeby, by czasem wyrzucić emocje?
Oczywiście, że mam.
No właśnie. Sceny krwawe i akcji są najprostsze do zapisania. Jeśli zbyt długo nie ma stawki śmierci, to zaczyna wiać nudą. To dotyczy nie tylko opowieści kryminalnych. Proszę zajrzeć do Steinbecka, Schiracha, nawet Haratischwili, że o Szekspirze nie wspomnę. Ten trup, przestępstwo, sytuacja dramatyczna to wrzucony w wodę kamień. On sam znika pod wodą, ale kręgi pozostają i jest o czym pisać.
W komentarzach w internecie, które są na pani temat, jeden mocno mnie rozbawił. Ktoś napisał: „Ale jak ona pisze te cegły i się w nich nie gubi?”. To jak to jest?
Owszem to są zawsze cegły, bo wymyślam takie historie, że potrzebuję kilkaset stron żeby je opowiedzieć. Około 70 procent mojej pracy to przysłowiowe „leżenie i wymyślanie”. Dopiero, gdy mam książkę w głowie, w wyobraźni, wiem jak to wszystko będzie szło, zasiadam fizycznie do pracy, a potem bohaterowie sami decydują jak chcą żyć i działać.
Kiedy zaczynam, nie wychodzę z domu, nie ma mnie dla znajomych, dla świata. Piszę w setach. To mój osobisty rodzaj medytacji. Nie jest tak, że sama się w tych kilkuset stronach nie gubię. Czasem zapominam o detalach i czytelnicy wypominają mi te zgubione, czy niedokończone wątki.
Nie przejmuję się tym, bo życie to nie są historie do końca poskładane. Nie da się poznać wszystkich ludzkich tajemnic. Fabuła musi mieć luki – zbyt idealna jest jak sztuczne kwiaty. Najlepsze są takie historie, w które odbiorca dopełnia swoją wyobraźnią. Na tym polega magia literatury. Jeśli autor przedwcześnie usiadł do pracy, będzie ona płaska, a ja lubię opowieści piętrowe.
Często, gdy książka wraca do mnie po kilku miesiącach i redakcjach, czytam ją i nie pamiętam niektórych scen, które przecież sama napisałam. Nie wiem skąd się wzięły. Bywa, że rechoczę z durnych żartów, które sama wymyśliłam, jakby ktoś obcy opowiadał mi dowcipy.
Pisanie przypomina czasem trans. Nie czuję wtedy swojego ciała. Bywa, że po 14 godzinach pracy, nagle odkrywam, że bolą mnie plecy, lata mi oko albo zdrętwiała mi noga.
Ile trwa taki set?
Kiedyś potrafiłam pisać dłużej. Jestem osobą obsesyjną – nie lubię wychodzić z fabuły. Wracanie do świata opowieści po dużej przerwie jest dla mnie najtrudniejsze. Bywało, że pisałam po pięć, siedem dni bez ustanku, teraz to są maksymalnie trzy. Potem muszę się wyspać, odpocząć, najeść.
Kiedy piszę, nie jem. Najlepiej mi się myśli z pustym żołądkiem. Gdy natomiast jestem przejedzona włącza mi się leń. Żyję mało higienicznie, a kiedy opowiadam ludziom, którzy żyją zdrowo, jak to u mnie wygląda, włos im się jeży na głowie. Czuję się przy nich dewiantem.
Z racji tego, że moje dziecko dorosło, te sety się skróciły. Najpierw muszę przerobić wyrażenia algebraiczne, odrobić fizykę i pouczyć się o wojnach napoleońskich, a potem dopiero siadam do pracy.
Kiedy jestem w zapisie, drażnią mnie najdrobniejsze i najzwyklejsze rzeczy, choćby siódmy spacer mojego leciwego psa, który nie może czekać aż skończę pisać scenę. Oczywiście wychodzę z nim, bo zwierzę nie jest winne swojej fizjologii, ale wracam z tego spaceru z inną energią i muszę zaczynać od nowa.
Zastanawiam się jak w takim razie razem z córką przeżyłyście ten czas pandemii i zdalnego nauczania?
Praktycznie wszystkie moje rytuały trafił szlag. Wcześniej, kiedy dziecko szło do szkoły, po prostu zamykałam drzwi na klucz, wyłączałam telefon i pracowałam do momentu aż wróci. Wtedy zamieniałam się w matkę i gospodynię: gotowałam, rozmawiałyśmy, spędzałyśmy razem czas, a ja odpoczywałam od zapisu i zbierałam siły na tryb nocny.
W trakcie pandemii chodziłam z dzieckiem do tej wirtualnej szkoły, a w przerwach pisałam. Jedno wiem na pewno: szkoła on-line to nie jest moja droga. Nienawidzę tych wszystkich technologii, elementów związanych z logowaniem do zdalnych lekcji, platform itd.
Ma pani jakieś swoje rytuały związane z pisaniem?
Mogę pracować wszędzie. W domu mam duży stary stół, który spełnia funkcję biurka i na którym oprócz komputera znajdują się stosy papierów, dokumentów. Na początkowym etapie pracy nad książką dużo notuję, głównie na starych maszynopisach.
Lubię pisać ołówkiem. Mam wieczne pióro, które dostałam od swojego wydawcy z okazji urodzin, ale jest zbyt luksusowe, więc bałabym się, że je popsuje.
Pierwszą własną książkę napisałam w komputerowym notatniku, bo nie stać mnie było na zakup Worda, a nie chciałam korzystać z pirackich wersji. Kiedy przesłałam ją wydawcy, nie mogli uwierzyć, że nie mam innej wersji. Dziś byłby to pewnie odpowiednik pages w komórce.
A jak wygląda życie codziennie Katarzyny Bondy? W jednym z wywiadów powiedziała pani, że nie lubi, gdy osoba, która sprząta pani dom, rusza coś na pani biurku. W innym, że sama lubi sprzątać, bo wtedy przychodzą jej do głowy pomysły na powieść. To jak to w końcu jest?
Bardzo lubię, kiedy jest profesjonalnie posprzątane. Uwielbiam, gdy jest czysto i staram się mieć porządek w życiu, zarówno w pracy, jak i w głowie. Dopóki nie ogarnę na przykład spraw urzędowych, nie jestem w stanie zanurzyć się w opowieści. Panie, które sprzątają mój dom wiedzą, że na biurku w gabinecie nie wolno ruszyć ani jednej kartki, co najwyżej mogą zgarnąć popiół z podkładki pod mysz.
Wierzę, że wokół biurka tworzy się energia. To rodzaj mojej osobistej pieczary, który tą dobrą energią obrasta. Pojawia się w niej stos książek, notatek, dokumentów, czy fiszek. Nie są to w żadnym wypadku fiszki eleganckie, takie, jakie czasem widuje się w filmach o pisarzach, u mnie niektóre wyglądają jak śmieci. Kiedy kończę pisać, pakuję to wszystko do pudła i wynoszę rytualnie do piwnicy. To oznacza, że mogę o powieści zapomnieć.
A moje osobiste sprzątanie? To rodzaj medytacji. Uspokaja mnie i czyści umysł. Kiedy mam blok twórczy, ale coś mi nie idzie, zaczynam wtedy prać, prasować, myć okna. Jedynym miejscem, w którym nie dbam o porządek jest mój samochód, a, że jeżdżę konno, to w środku bywa…stajnia. Mówi się, że auto demaskuje, jaki naprawdę jest mężczyzna. To świetnie, że ten test nie sprawdza się w przypadku kobiet... Gdyby mnie oceniano po tym, to byłoby bardzo źle (śmiech).
Było o sprzątaniu, to przejdźmy do gotowania…
Uwielbiam gotować. Wczoraj robiłam tiramisu. Bardzo lubię przygotowywać proste rzeczy. Nie robię klopsów, gołąbków. Uwielbiam azjatycką kuchnię. Na śniadanie zawsze jest u mnie zupa miso. Czasem, kiedy jestem gdzieś poza domem, zjadam jajecznicę. Jem też wtedy rolady śląskie, golonki. Nie mogłabym być wege, bo lubię poznawać smaki. Kiedy jestem w Chinach skuszę się na szarańczę, czy węża.
Remigiusz Mróz, autor bestsellerowych powieści, o swojej twórczości. Niedawno ukazała się jego książka „Czarna Madonna”, a wcześniej – „Inwigilacja”.
zobacz więcej
W pani garderobie podobno można znaleźć sukienki i buty po mamie?
Tak, to prawda. Moja mama była krawcową z zamiłowania. Obszywała wszystkich dookoła. Ja nie odziedziczyłam po niej tej pasji, bo krzywo przyszywam nawet guziki. Te jej sukienki buty traktuję jako amulety, przekaźnik energii.
Miałam tak z zegarkiem mojego taty, który oddałam na aukcję charytatywną prowadzoną przez Annę Dymną. Oddając go, oddałam też tę energię, bo uznałam, że już jej nie potrzebuję. Zakładałam go tysiące razy na rękę, gdy musiałam walczyć o swoje. Teraz już aż tak nie muszę.
Bardzo lubię stare torebki mojej mamy. Na nowych czasem zawieszam oko, ale najbardziej lubię, gdy torebka się zestarzeje. Buty po mamie często odnoszę do szewca, do renowacji i od czasu do czasu w nich chodzę.
Dla mnie te rzeczy to taka kontynuacja rodowa. Obydwoje moi rodzice nie żyją, więc zostały mi tylko te przedmioty. Takie moje relikwie. Po śmierci mamy znalazłam w rodzinnym mieszkaniu całą szafę materiałów. Były poukładane, poopisywane. Było to dla mnie doświadczenie podobne do tego, gdybym nagle znalazła i otworzyła kufer ze skarbami.
Robi coś pani z nimi?
Szyję z nich sukienki. Są moim osobistym nośnikiem siły. Większość mojej garderoby uszyta jest właśnie z tych materiałów.
Z tego co można zauważyć preferuje pani sukienki?
Mam bryczesy do jazdy konnej, dżinsy i spodnie na ewentualne wyjście w góry, a że już dawno nie miałam okazji żeby się w nie wybrać, leżą w garderobie. Głównie żyję w dresie i piżamie. Kiedy wychodzę na spotkania z czytelnikami, czy wywiad – zakładam sukienkę. To mój hołd, oznaka respektu przed tymi, z którymi się spotykam. Jest to jeden konkretny fason sukienek, który stał się moim znakiem rozpoznawczym. Nie przewiduję zresztą, że za 10 lat, gdy się spotkamy, coś się u mnie zmieni.
Wróćmy do komentarzy internautów. Kolejny z nich brzmiał: „To nie była miłość, to na bank była ustawka”. Chodzi o pani związek z Remigiuszem Mrozem.
Tak rzec może tylko ktoś, kto preferuje ten rodzaj kodeksu wartości.
A co ten związek pani dał?
Proszę wybaczyć, to moja prywatna sprawa.
To dlaczego to nie wyszło?
Bo czasami nie wychodzi.
Dwóch pisarzy pod jednym dachem to za dużo grzybów w barszczu?
Czasem jeden to aż nadto (śmiech).
Ale się przyjaźnicie?
Nie rozstaliśmy się w kłótni i nadal się lubimy. Wierzę w to, że każdy człowiek, który przychodzi do twojego życia intymnie, prywatnie, zostanie w nim na zawsze. To, w jaki sposób ten proces przebiega, zależy od ciebie. Szczerze powiedziawszy nigdy w tak szlachetny sposób nie zakończyłam relacji z mężczyzną. To zawsze było obarczone konfliktami, żalami, tym, że ludzie w trakcie rozstania zarzucają się obelgami, a miłość zamienia się w nienawiść.
Może jestem na etapie, kiedy inaczej patrzę na rzeczywistość. Nie nadstawiam drugiego policzka, gdy ktoś robi mi kuku, ale umiem coś zakończyć bez wchodzenia właśnie na ten poziom agresji.
Niesamowite jest to, że nawet wtedy, gdy byliśmy „rywalami służbowymi” rozumieliśmy się bardzo dobrze. Wszystkim życzę, by spotykali ludzi tak bliskich mentalnie, niezależnie od tego jak to się skończy. Czy to będzie miłość do grobowej deski, czy krótka przygoda.
To jest w pani życiu miejsce dla mężczyzny?
Bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli ktoś mówi, że go nie ma, zamyka sobie wszelkiego rodzaju możliwości. Patrzę na to teraz zupełnie inaczej, niż kiedyś. Jestem otwarta na ludzi, budowanie relacji i trochę ciekawa czy i kiedy to przyjdzie.
Koronawirus nauczył mnie, że jestem jednostką społeczną, a moje samotnictwo jest wyborem jedynie służbowym i absolutnie koniecznym, by efektywnie pracować. Kiedy tylko można już było zacząć się spotykać, zaczęłam organizować domówki. Wcześniej tego nie robiłam, a teraz bardzo lubię dawać ludziom przestrzeń do spotkania i pobycia razem w radości.
Energia, która przychodzi od ludzi, z ich wnętrza, bardzo mnie zasila. Staram się od tych kilku miesięcy znaleźć balans. My kobiety mamy często takie ciśnienie żeby wyjść za mąż, urodzić dziecko. To nakaz społeczny, któremu ulegamy, choć nie zawsze tego chcemy z głębi serca. Nauczyłam się, że nic nie muszę. Mam ten luksus, że nikt nie może mi niczego nakazać. Bardzo sobie tę wolność cenię.
Wróćmy do pisania. Czy na tym da się zarobić?
W moi przypadku to trochę trwało, ale teraz jestem zadowolona. Jeśli jednak ktoś wchodzi w to dla pieniędzy, to powodzenia… Myślę, że prościej jest sprzedawać zapięcia strunowe. Jestem za tym żeby niczego nie robić dla kasy. Ona powinna być efektem ubocznym pasji. Właśnie tak staram się żyć.
Nawet gdybym na tym co piszę nie zarabiała, to nadal żyłabym w biedzie, zaciskała pasa i pisała. Udaje mi się z tego jednak żyć, coraz więcej osób zresztą z tego żyje.
Ale w mojej opinii, jeśli ktoś decyduje się wchodzić w to ze względu na sławę i profity, to z góry przegrywa. Ta działalność wymaga trochę świra, obsesji, zdeterminowania. Autor musi wiedzieć, co chce powiedzieć światu. To podstawa.
Jest ktoś z polskiego ogródka literackiego, kto panią zachwyca?
Wymienię dwa nazwiska. To nie jest efekt „wow” z wczoraj, ale od kilku dobrych lat. Mam na myśli Magdę Grzebałkowską i Justynę Kopińską. Te kobiety mnie zachwycają, inspirują. Kocham je obie prywatnie jako osoby, kobiety. Uwielbiam ich dzieła, bo robią wspaniałą robotę. Niesamowicie różną, ale równie genialną. Kiedy biorę ich książki do ręki, to szczęka mi opada. Czapka z głowy i padam na kolana.
A czy Katarzyna Bonda ma ghostwriterów?
Autorka bestsellerowych kryminałów Katarzyna Puzyńska. „Każdy z nas jest zdolny do zbrodni”
zobacz więcej
Aż tak dużo nie piszę, a plotki na ten temat to chyba pokłosie moich ubiegłorocznych przygód (śmiech). Dostawałam różne propozycje. Z racji tego, że moja książka o polskich morderczyniach dobrze się sprzedawała, sugerowano by powstawały kolejne – polscy mordercy, pedofile.
Mówiłam, że nie mam na to czasu a jest to robota, która zajmuje go bardzo dużo. W odpowiedzi słyszałam, że nie ma problemu. Ktoś pojedzie do jednego mordercy, ktoś do drugiego, a ja tylko dam nazwisko. Oniemiałam, bo to wbrew moim zasadom, rodzaj literackiej prostytucji i obrzydliwe kłamstwo. Dziwiono się, że się na to nie zgadzam i słyszałam, że jestem naiwna albo z epoki kamienia łupanego. Może tak być.
Staram się tak żyć żeby każdego dnia spojrzeć godnie w lustro. Jeśli zawalę jedną książkę, to wstanę, pójdę dalej, spróbuję podjąć nowe wyzwanie i będę ze wszystkich sił próbowała, by kolejna była lepsza. Nie buduję fabryki „Katarzyna Bonda", nie ma w niej elfów, które robią coś zamiast mnie. Biorę odpowiedzialność za każde napisane słowo i opowiadam tylko takie historie, w które szczerze wierzę.
Porozmawiajmy na koniec przez chwilę o pani córce. Jaka ona jest?
Wyższa ode mnie. Jest przepiękna. Lubię ją, nie tylko kocham, ale też lubię. Odkąd jest na świecie, uczestniczy w procesie rozwoju jaką jest dla mnie przygoda z literaturą. Teraz, gdy jest już nastolatką, bardzo aktywnie. Kiedy mam problemy z jakimś wątkiem, czy dialogiem, sprawdzam go na niej. Albo jest zainteresowanie w jej oczach, albo pada pytanie „Kiedy będzie kolacja?”. Wtedy wiem, że jest nuda i trzeba napisać coś inaczej. Jesteśmy bardzo blisko siebie, ale jest w dużej kontrze do mnie. Jest bardzo silna, wie, czego chce. To nie są takie ciepłe kluchy.
To relacja przyjacielska?
Nie. Staram się stawać granice. Jestem jej matką, nie przyjaciółką. Uważam, że matka to matka. Z racji tego, że wychowuję ją sama, bywam czasem matką, czasem ojcem. Musze przeskakiwać między tymi dwoma rolami. A do tego jestem takim strażnikiem, który raz chodzi z dzidą a raz z patelnią. Staram się dawać jej oparcie, a jednocześnie pokazywać świat.
Jestem dumna, gdy pierwszą rzeczą, jaką wkłada do walizki jest książka, którą będzie czytać w podróży. Kiedy coś zaczyna, zawsze stara się to skończyć. Nie uczyłam jej tego, a ona przejęła to przez obserwację moich zachowań.
A pójdzie w pani ślady i będzie pisać?
Na pewno nie będzie pisać, choć ma artystyczną duszę. Matematyka nam za bardzo nie wychodzi. Nina patrzy na rzeczywistość wizualnie. Maluje, rzeźbi, fotografuje, ma zdolności manualne. Pojechała na plener plastyczny i wiem, że to jest to, co ona lubi. Wolałabym żeby była prawnikiem albo lekarzem, zdobyła jakieś wymierne kompetencje, ale to jej życie, nie moje. To, co wybierze, będzie dobre i będę ją w tym wspierała.