Tak naprawdę w tym przedstawieniu góruje drugi plan. Show kradnie Tamara Arciuch jako niania Marta. Ona niby zbudowała tę postać na prostym zamyśle: po prostu zaciąga nieco kresowym akcentem, staje się więc przez to archetypiczną postacią popijającej matrony z dawnej polskiej tradycji. Ale nie to jest jedyny klucz do tej roli – po prostu komizm Marty zmieniający się pod koniec w tragizm jest produktem jej bogatej techniki aktorskiej.
To samo da się powiedzieć o Łukaszu Mateckim, najpierw wyjętym trochę z farsy słudze Grzegorzu, potem zaś istotnym dla akcji zakonniku ojcu Laurentym. W tej drugiej roli aktor jest odrobinę przerysowany, ale też dba o to aby żywiołowy temperament, tak potrzebny każdemu, kto gra w Szekspirze, nie zawiódł go ku fałszywym tonom. Scena, kiedy wspólnie z Martą uspokajają Romea, należy do najlepszych w przedstawieniu. Gdybyż jeszcze sam młody Monteki był dla nich dostatecznie mocnym kontrapunktem.
Jest parę innych świetnych rólek. Adam Fidusiewicz, zazwyczaj teatralny i filmowy amant, Staś z drugiej adaptacji „W pustyni i w puszczy”, zaskakuje tu perełką – postacią niezbyt mądrego, ale odpowiednio bezczelnego sługi Piotra. Dominik Bąk jako kolejny służący Kapuletów też dobrze się czuje w farsowych sekwencjach, kiedy służba przejmuje na moment dominację i przykuwa uwagę zamiast państwa.
Dobre momenty ma Łukasz Kurczewski (jednocześnie asystent reżysera) jako Merkucjo, przyjaciel Romea. Może brakuje mu szczypty szaleństwa (pamiętam jeszcze w tej roli Wojciecha Pszoniaka z inscenizacji Gruzy). Ale z wyczuciem żongluje szekspirowskimi konwersacjami, w których ironia przeplata się z gorzkim życiowym doświadczeniem. Solidnym, dającym się zapamiętać, Księciem Werony jest Janusz Zadura. Nieźle wypada Ignacy Martusewicz w roli często pomijanego lub marginalizowanego przez inscenizacje Hrabiego Parysa, nieszczęsnego krótkotrwałego narzeczonego Julii.
Sebastian Cybulski, utalentowany aktor filmowy, jest antypatycznym kuzynem Julii Tybaltem. Wywiązuje się z zadania co najmniej na czwórkę, także w scenach wymagających sprawności ruchowej. Ja może trochę jestem pod wrażeniem mistrzostwa młodziutkiego Michaela Yorka, który w filmie Zeffirellego wygrał nie tylko początkową arogancję Tybalta, ale i końcowy strach przed nieszczęściami, które rozpętał. Ale film rządzi się swoimi prawami, operuje zbliżeniami twarzy, a Zeffirelli rozbudował sceny walki do długich, niemal baletowych sekwencji. Tu koncepcja postaci Tybalta jest prostsza, i zresztą zgodna z tekstem.
Poprawni są Mirosław Konarowski (skądinąd aktor mojej młodości) i Marta Walesiak jako Kapuleci, rodzice Julii. Mają dobre momenty, ale spodziewałbym się więcej. Zbyt bezbarwny i zbyt młody jest Patryk Bartoszewski - Monteki, ojciec Romea. Postacią co najmniej kontrowersyjną okazuje się Szymon Milas jako Benvolio, kuzyn Romea. Ma jedną niezłą scenę, kiedy opowiada wszystkim co zaszło między Merkucjem, Tybaltem i Romeem. Ogólnie jednak sprawia wrażenie zbyt sztywnego, zestresowanego młodzieńca w typie współczesnego nastolatka. Obawiam się, że to bardziej skutek niedoróbek niż przemyślana koncepcja.
Jednak wzruszenie
Nierówności aktorskie, z niedopracowanym Romeem na czele, nieco osłabiają zamysł reżysera, aby słowo przemawiało do nas samo przez się. Szekspir wymaga świetnego tworzywa. Zarazem powtórzę raz jeszcze: mało było czasu.
Niedoróbki widać było także w kompozycji niektórych scen, choćby w nieco zbyt chaotycznym i zbyt przaśnym balu u Kapuletów. A jednak po reakcjach tej majówkowej publiczności w finale wnioskuję, że wciąż jest głód takiego rzetelnego teatru.