Kultura

Szekspir w parku lekiem na pandemię?

W teatrze elżbietańskim publika przeważnie stała, głośno komentowała, czasem krzyczała lub rzucała warzywami w aktorów. Ta obecna, warszawska jest mimo wszystko dużo spokojniejsza.

Jeśli chodzi o mnie, sezon teatralny został właśnie w pełni zainaugurowany. Za sprawą wystawienia jednej z najbardziej klasycznych sztuk świata – „Romea i Julii” Williama Szekspira. Zdarzyło się to koło królewskiego pałacu w Wilanowie.

Jedna z dróg przetrwania

Na wstępie kilka słów o samym sezonie. Wszyscy się go boją: dyrektorzy teatrów, aktorzy i widzowie. Surowe pandemiczne reguły, łącznie z obowiązkiem sprzedaży zaledwie połowy biletów, czynią normalne premiery niemal nieopłacalnymi.

W Warszawie chyba tylko Teatr Narodowy utrzymywany z dotacji ministerialnej startuje jesienią aż z trzema nowymi zdarzeniami. Teatry miejskie podchodzą do wszelkich planów nader ostrożnie, mają na nie niewiele pieniędzy, tym bardziej dotyczy to teatrów komercyjnych. Dochodzą obawy, czy tak zwana druga fala nie zmiecie nawet tych skromnych zamiarów. I jeszcze pytanie, czy widzowie na dobre wrócą do zamkniętych teatralnych sal.

Na tym tle premiera „Romea i Julii” jawi się jako chwilowa ucieczka do przodu. Grane jest to bowiem na wolnym powietrzu i w bardzo skromnych dekoracjach. Za to z dużym, osiemnastoosobowym zespołem, więc namiastką teatru bym tego nie nazwał. W rzeczywistości nie wynika to wcale tylko z realiów pandemii.
Tworzący kiedyś w Anglii Kanadyjczyk John Weisgerber, zamieszkały w Polsce od 15 lat, wystawiał w Polonii u Krystyny Jandy „Dzieła wszystkie Szekspira”. Ale zrobił też „Jak wam się podoba”, właśnie w plenerze, między innymi w parku w Konstancinie. Sonety Szekspira śpiewał wtedy Stanisław Soyka.

Weisgerber stawia sobie za cel spopularyzowanie w Polsce imprezy „Szekspir w parku”. Od 1954 roku z inicjatywy reżysera Josepha Pappa przedstawienia tego dramaturga są grywane z powodzeniem w nowojorskim Central Parku, z udziałem tak wybitnych aktorów jak Meryl Streep czy Al. Pacino. Ma to być recepta na wyjście z hermetyczną sztuką teatralną do ludzi.

Ale oczywiście dziś pojawia się myśl: może to jedna z dróg przetrwania dla teatru? Dróg jednak niestety prowizorycznych i okresowych. W dzień po „moim” przedstawieniu wielka burza nad Warszawą przerwała kolejny spektakl w połowie. Wiadomo, że już za miesiąc grać tego się na powietrzu nie da. No ale nacieszmy się tym co jest. Jeśli to miała być droga do wlania w serca teatromanów jakiejś otuchy, udało się.

Kto to tak naprawdę wystawia? Szyld mówi, że First Gate Theatre Company, W rzeczywistości to przedsięwzięcie biznesmena i mecenasa sztuki Macieja Dyjasa wsparte przez Muzeum w Wilanowie, które udostępniło przestrzeń.

Teatr, czyli majówka

Aktorzy zostali skrzyknięci od sasa do lasa – jak to w teatrze impresaryjnym. Wadą takich pospolitych ruszeń jest niewielkie zgranie zespołu. W tym przypadku obciążeniem dodatkowym był i brak czasu. Trzeba było zdążyć przed jesienią, w sytuacji, gdy wielu aktorów dopiero teraz w sierpniu mogło się angażować w inne zablokowane produkcje: filmy, seriale. Trudno więc było ich nawet zgromadzić na próbach.

Klasyczny teatr szykowałby coś takiego przez kilka miesięcy. Niedoróbki nie dały się w efekcie ukryć, aczkolwiek jak na partyzanckie realia są one zaskakująco niewielkie.

Widz nieotrzaskany z takimi przedstawieniami ma jeszcze inny kłopot. Majówkowe realia, kiedy organizatorzy apelują o przynoszenie własnych leżaków i koców, mają swój romantyczny urok. Mają też i mankamenty.

Publika siedząca na ziemi lub przy ziemi zachowuje się swobodnie, trochę gada, czasem je i pije, zabiera z sobą małe dzieci, które nieoczekiwanie zanoszą się płaczem, albo uznają, że czas zabrać głos podczas ważnego monologu ze sceny. Dla kogoś przyzwyczajonego do oglądania w skupieniu może to być drażniące. Choć aktorzy chwilami biegający pośród tej publiki, bo inscenizacja zakładała czasem schodzenie ze sceny, twierdzili, że nie mieli poczucia „grania do kotleta”.

Był chuliganem, ale rozważnym. Nigdy nie wylądował w więzieniu

Dyrektor londyńskiego Globe Theatre: Niektórzy uważali sztuki Szekspira za wulgarne.

zobacz więcej
Skądinąd to powrót do źródeł. W teatrze elżbietańskim publika przeważnie stała, głośno komentowała, czasem krzyczała lub rzucała warzywami w aktorów. Ta obecna, warszawska jest mimo wszystko dużo spokojniejsza. Przypomnijmy jeszcze raz, że to także doświadczenie nowojorczyków. Tam się podobno sprawdziło.

Może największą nagrodą dla aktorów był fakt, że licznie zgromadzone starsze dzieci oglądały trzygodzinne przedstawienie w wyjątkowym skupieniu. Wciągnęło je to wszystko. Co może jest i skutkiem poetyki, rytmu tego spektaklu.

Szekspir po bożemu

Zacznijmy od tego, że reżyser postawił na słowo. Dekoracje sprowadzają się do ozdobnego daszku nad sceną i paru sprzętów (no i pałacu w tle). Wszystko jest bardzo umowne. Nie wygasza się świateł żeby zmarli podnieśli się z teatralnych desek. Ale zarazem akcja toczy się po bożemu, zgodnie zresztą z kanonem Brytyjczyków żeby nie dodawać za wiele żadnemu autorowi, a już Szekspirowi w szczególności.

W Polsce wciąż takie przedstawienia się zdarzają. Są naturalnie i inne, gdzie Szekspir to tylko osnowa, pretekst do własnych przemyśleń. Czasem powstają z tego nawet dzieła piękne, jak w przypadku sławnej „Burzy” Szekspira – Krzysztofa Warlikowskiego, ale mocno oderwane od pierwowzoru.

Kiedy widziałem, jak w tamtym przedstawieniu Stanisława Celińska śpiewa do mikrofonu przy barze, a jest przecież pijanym marynarzem Trynkulem, rozbitkiem porzuconym na wyspie, zastanawiałem się, ile z tego rozumieją młodzi widzowie, pierwszy raz idący na tę sztukę.

Tu wszystko jest zrozumiałe i jasne. I nie mam o to pretensji – Szekspir naprawdę broni się sam. Choć może z wyboru reżysera, a może trochę i dzięki temperamentowi aktorów, nastąpiło przechylenie „Romea i Julii” w jakąś stronę.

Przypomnę, to opowieść o dwójce bardzo młodych ludzi, którzy w realiach włoskiej Werony mają odwagę się w sobie zakochać, choć są ze zwaśnionych rodów: Kapuletów i Montekich. To ich prowadzi do zguby, która podobnie jak ich miłość stała się literackim archetypem.

W tym przedstawieniu sławnym scenom miłosnym brakuje trochę romantyzmu. Grane są z pewnym przerysowaniem, właściwie trochę nie na serio. Koncentrujemy się na galopującym biegu zdarzeń. Sceny i akcenty komiczne czujemy mocniej niż zwykle. One oczywiście skądinąd tu zawsze były. Szekspir uwielbiał obecność śmiechu, czasem mocno rubasznego, w najczarniejszym dramacie.

Czy ja to akceptuję? Mnie ukształtowała wersja telewizyjna Jerzego Gruzy z roku 1974, gdzie potęgę miłości czuć było mocniej. Wielki film Franco Zeffirellego z roku 1968, gdzie dwoje bohaterów grały autentyczne nastolatki, dawał mi to poczucie może nawet jeszcze bardziej. Skądinąd operował on jednak mnóstwem dodatkowych efektów przynależnych filmowi: wspaniałą muzyką Nino Roty, pięknymi zdjęciami, pulsującym rytmem scen zbiorowych. Tu aktorzy mają do dyspozycji tylko nagą scenę i siebie.
"Romeo i Julia" z roku 1974 w reżyserii Jerzego Gruzy w Teatrze Telewizji TVP z Bożeną Adamek i Krzysztofem Kolbergerem. Fot. preentscreen/vod.tvp.pl
Inscenizacja dobra dla nastolatków

„Romeo i Julia” to dla mnie coś więcej niż sama opowieść o kochankach z Werony. Dzięki „Zakochanemu Szekspirowi” z roku 1998, innemu znakomitemu filmowi, doznaję wrażenia, że to po trosze opowieść o samym dramaturgu i kwintesencja szekspirowskiej motoryki przy pomocy której wprowadza on w ruch cały świat.

John Madden, reżyser tamtego filmu, może mocniej niż ktokolwiek inny, przypomniał nam, że „Szekspir to kosmos”. Zarazem nakręcił też rzecz o istocie pracy teatru, o sile wyobraźni dramaturgów, reżyserów i aktorów. Więc to czyni w moich oczach każdą kolejną inscenizację tego dziełka o mniej skomplikowanej niż na przykład „Hamlet” fabule swoistym sprawdzianem, czy i jak działa teatralna maszyneria.

Jak zadziałała tutaj? Powtórzę choć trwa to bite trzy godziny (z przerwą) i grane jest bez pokusy reżysera, aby dominować nad tekstem, szybka akcja przeważa nad refleksją wokół natury uczucia. To inscenizacja w sam raz na przykład dla nastolatków wchodzących w teatr. I szukających teatru, w którym „się dzieje”.

A przecież jedno Johnowi Weisgerberowi udało się osiągnąć. Nawet ci aktorzy, którzy grają ledwie poprawnie, ba, nie do końca osiągają wszystko, co powinni, frazę szekspirowskich kunsztownych dialogów dźwigają w sposób przynajmniej klarowny, zrozumiały dla naszego ucha. A to sztuka wyjątkowa, w której szlachta mówi wierszem, a prostaczkowie – prozą. Przekład Stanisława Barańczaka każe docenić piękno tych słów, nawet gdy gdzieniegdzie mamy poczucie nadelokwencji, przesady.

Pewnym wsparciem jest muzyka, poza bardziej współczesnymi kawałkami pojawiają się angielskie przyśpiewki z czasów Szekspira. Kostiumy Pauliny Czernek są cokolwiek umowne, ale bynajmniej nie współczesne, co stało się już przy manii „uwspółcześniania” kompletnym banałem. Na pustej scenie wszystko zależy przede wszystkim od aktorów.

Słabszy Romeo, mocna niania

Z tytułowej dwójki lepiej poradziła sobie w moim odczuciu Kinga Suchan jako Julia. Nawet przy pewnym przerysowaniu, ukomicznieniu tej postaci, opowiada nam przekonująco historię szybko dojrzewającej pod wpływem splotu zdarzeń dziewczynki (według tekstu Julia ma… 14 lat).

Rafał Pyka jako Romeo był dla mnie zbyt dojrzały z wyglądu i z zachowania, i zarazem cokolwiek sztuczny w swojej przesadnej swadzie. Możliwe, że na mój odbiór rzutują przywołane przez mnie poprzednie wersje i role. Łącznie z najbardziej współczesną filmową – Baza Luhrmanna, gdzie Leonardo di Caprio bardzo umiejętnie łączy młodzieńczy urok z charyzmą. Wystarczy też sobie przypomnieć debiutanta Krzysztofa Kolbergera z przedstawienia Gruzy.
Próba medialna spektaklu "Dzieła wszystkie Szekspira" w listopadzie 2017. Na zdjęciu od lewej aktor Adam Krawczuk i reżyser John Weisgerber Fot. PAP/StrefaGwiazd/Stach Leszczyński
Tak naprawdę w tym przedstawieniu góruje drugi plan. Show kradnie Tamara Arciuch jako niania Marta. Ona niby zbudowała tę postać na prostym zamyśle: po prostu zaciąga nieco kresowym akcentem, staje się więc przez to archetypiczną postacią popijającej matrony z dawnej polskiej tradycji. Ale nie to jest jedyny klucz do tej roli – po prostu komizm Marty zmieniający się pod koniec w tragizm jest produktem jej bogatej techniki aktorskiej.

To samo da się powiedzieć o Łukaszu Mateckim, najpierw wyjętym trochę z farsy słudze Grzegorzu, potem zaś istotnym dla akcji zakonniku ojcu Laurentym. W tej drugiej roli aktor jest odrobinę przerysowany, ale też dba o to aby żywiołowy temperament, tak potrzebny każdemu, kto gra w Szekspirze, nie zawiódł go ku fałszywym tonom. Scena, kiedy wspólnie z Martą uspokajają Romea, należy do najlepszych w przedstawieniu. Gdybyż jeszcze sam młody Monteki był dla nich dostatecznie mocnym kontrapunktem.

Jest parę innych świetnych rólek. Adam Fidusiewicz, zazwyczaj teatralny i filmowy amant, Staś z drugiej adaptacji „W pustyni i w puszczy”, zaskakuje tu perełką – postacią niezbyt mądrego, ale odpowiednio bezczelnego sługi Piotra. Dominik Bąk jako kolejny służący Kapuletów też dobrze się czuje w farsowych sekwencjach, kiedy służba przejmuje na moment dominację i przykuwa uwagę zamiast państwa.

Dobre momenty ma Łukasz Kurczewski (jednocześnie asystent reżysera) jako Merkucjo, przyjaciel Romea. Może brakuje mu szczypty szaleństwa (pamiętam jeszcze w tej roli Wojciecha Pszoniaka z inscenizacji Gruzy). Ale z wyczuciem żongluje szekspirowskimi konwersacjami, w których ironia przeplata się z gorzkim życiowym doświadczeniem. Solidnym, dającym się zapamiętać, Księciem Werony jest Janusz Zadura. Nieźle wypada Ignacy Martusewicz w roli często pomijanego lub marginalizowanego przez inscenizacje Hrabiego Parysa, nieszczęsnego krótkotrwałego narzeczonego Julii. Sebastian Cybulski, utalentowany aktor filmowy, jest antypatycznym kuzynem Julii Tybaltem. Wywiązuje się z zadania co najmniej na czwórkę, także w scenach wymagających sprawności ruchowej. Ja może trochę jestem pod wrażeniem mistrzostwa młodziutkiego Michaela Yorka, który w filmie Zeffirellego wygrał nie tylko początkową arogancję Tybalta, ale i końcowy strach przed nieszczęściami, które rozpętał. Ale film rządzi się swoimi prawami, operuje zbliżeniami twarzy, a Zeffirelli rozbudował sceny walki do długich, niemal baletowych sekwencji. Tu koncepcja postaci Tybalta jest prostsza, i zresztą zgodna z tekstem.

Poprawni są Mirosław Konarowski (skądinąd aktor mojej młodości) i Marta Walesiak jako Kapuleci, rodzice Julii. Mają dobre momenty, ale spodziewałbym się więcej. Zbyt bezbarwny i zbyt młody jest Patryk Bartoszewski - Monteki, ojciec Romea. Postacią co najmniej kontrowersyjną okazuje się Szymon Milas jako Benvolio, kuzyn Romea. Ma jedną niezłą scenę, kiedy opowiada wszystkim co zaszło między Merkucjem, Tybaltem i Romeem. Ogólnie jednak sprawia wrażenie zbyt sztywnego, zestresowanego młodzieńca w typie współczesnego nastolatka. Obawiam się, że to bardziej skutek niedoróbek niż przemyślana koncepcja.

Jednak wzruszenie

Nierówności aktorskie, z niedopracowanym Romeem na czele, nieco osłabiają zamysł reżysera, aby słowo przemawiało do nas samo przez się. Szekspir wymaga świetnego tworzywa. Zarazem powtórzę raz jeszcze: mało było czasu.

Niedoróbki widać było także w kompozycji niektórych scen, choćby w nieco zbyt chaotycznym i zbyt przaśnym balu u Kapuletów. A jednak po reakcjach tej majówkowej publiczności w finale wnioskuję, że wciąż jest głód takiego rzetelnego teatru.
Szekspir w Central Parku. "Hamlet" w roku 1972. Od lewej Stacey Keach w roli tytułowej (z prawej), Colleen Dewhurst (królowa Gertruda) i James Earl Jones (król Klaudiusz). Fot. Jack Mitchell/Getty Images
Nawet jeśli część widowni stanowiły rodziny licznych aktorów, zasłuchanie wspominanych już dzieci to samoistna wartość. No i skąd moje własne wzruszenie na końcu, nawet jeśli tu i ówdzie widziałem szwy? Skąd przywołanie w głowie tak odległych wariacji na temat jak piosenka Wandy Warskiej „W Weronie”?

***

I jeszcze uwaga na koniec. Tak naprawdę zacząłem sezon teatralny tydzień wcześniej. Scena Współczesna, skromny teatr przy Belwederskiej, wrócił do „Krótkiej historii Świata” napisanej i reżyserowanej przez dyrektora Włodzimierza Kaczkowskiego. Tu pomysł jest najprostszy. Trójka aktorów: Łukasz Matecki, Jarosław Domin i Bartosz Głogowski przebierając się niemal na naszych oczach w kolejne stroje, ilustrują kupletami i skeczami rozmaite zdarzenia, postaci, epoki. Poza owymi strojami wystarczy sama pusta scena. Reszta jest kwestią wyobraźni.

To trochę kabaret, trochę teatr, nie posługujący się wielką literaturą. Chwilami bawiący się czystym absurdem, dowolnymi skojarzeniami, a chwilami opatrzony domieszką publicystycznego dydaktyzmu, jednak w dobrym stylu. Obecnie z powodu covida gra się to nawet nie w teatralnej salce, a na podwórku.

I znów doznaję poczucia jakiegoś powrotu do źródeł, aktorzy, dowcipni, nienachalni, uwijają się wśród publiczności, gawędzą z nią, zaczepiają. Jaki będzie teatr w najbliższych latach, zadaję sobie nieoczekiwanie pytanie, siedząc na tym spektaklu? I nie wiem, co odpowiedzieć. Po każdej mojej stronie są puste krzesła, wiadomo pandemia.

– Piotr Zaremba

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: "Romeo i Julia", reż. John Weisgerber, w Parku Wilanowskim w Warszawie. Fot. Aleksandra Kustra
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.