Luksusowy kurort dobrze pasował do wizji rozpasanych sanacyjnych krwiopijców opuszczających swój naród w godzinie próby
piątek,
1 stycznia 2021
Zaleszczyki. Peerelowska propaganda z uporem powtarzała, że właśnie tędy we wrześniu 1939 roku do Rumunii uciekali przedstawiciele najwyższych polskich władz.
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne publikujemy fragment książki Tomasza Grzywaczewskiego „Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej”.
W Załuczu granica porzuca Czeremosz i biegnąc przez lekko pofałdowane karpackie przedgórza, po kilkudziesięciu kilometrach tonie w wodach Dniestru płynącego na tym odcinku w rozłożystym kanionie o wyniosłych, ale łagodnych zboczach. Wędrując jego południowym brzegiem, po niedługim czasie wjedziemy na opadające stromymi zboczami ku wodzie wzgórze.
Po drugiej stronie ujrzymy miasteczko rozłożone w tworzącym niemal pętlę zakolu rzeki. To Zaleszczyki. Słynne w II Rzeczpospolitej uzdrowisko, do którego przyjeżdżała polska elita, w tym Józef Piłsudski, by wylegiwać się na piaszczystych plażach i pod okiem pograniczników zażywać orzeźwiających rzecznych kąpieli.
W mieście uznawanym za polski biegun ciepła rosły winogrona i arbuzy. Poetka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska pisała o nim: „Lato odchodziło stamtąd leniwie, przeciągając się jak kot, a wracało szybko pikującym lotem jaskółki”.
Peerelowska propaganda z uporem powtarzała, że właśnie tędy we wrześniu 1939 roku do Rumunii uciekali przedstawiciele najwyższych polskich władz. Luksusowy kurort dobrze pasował do wizji rozpasanych sanacyjnych krwiopijców opuszczających swój naród w godzinie próby. Było to jednak podwójne kłamstwo. W rzeczywistości prezydent Mościcki et consortes przeprawiali się nie przez Dniestr, ale przez Czeremosz, i nie w Zaleszczykach, ale w Kutach obok Kosowa. Zresztą tutaj był tylko most kolejowy, a nie drogowy.
Natomiast przez Zaleszczyki z Polski wydostali się poeta Antoni Słonimski oraz reportażysta Melchior Wańkowicz, który w książce „Od Stołpców po Kair” wspominał: „Wyjrzawszy przez okno, zobaczyłem panie w kostiumach tailleurs, panów w spodniach café au lait […]. Słońce w nagrzanej kotlince zaleszczyckiej prażyło silnie, kurort zdawał się mienić pełnią sezonu, sklepy były otwarte – któż by powiedział, że tam gdzieś broni się Warszawa, Modlin, Hel”.
Niespełna sto lat później w okopowym kościele konfederaci barscy dowodzeni przez Kazimierza Pułaskiego stoczyli morderczą, lecz przegraną bitwę z wojskami rosyjskimi. Późniejszy bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych cudem ocalił życie, uciekając na przeciwległy brzeg Dniestru.
Romantycznej atmosfery przydał Okopom Zygmunt Krasiński, umieszczając w nich akcję „Nie-Boskiej komedii”. Z tych wszystkich legend i annałów pozostały dwie kamienne bramy: Lwowska oraz Kamieniecka. Obie u podstawy pomalowane na niebiesko-biało. W zamyśle miało być zapewne niebiesko-żółto, ale bezimienny malarz (lub malarze) zdecydował się pójść na łatwiznę i wcześniejszy biały pas ostrzegający kierowców, że mogą się wpakować w zabytek, pociągnięto po prostu w górnej części błękitną farbą.
W oślepiającym słońcu i tak nie widać wielkiej różnicy, w deszczu zapewne też nie, więc może faktycznie nie miało sensu się nadmiernie męczyć. Ciekawe, co by było, jakby tak pomalować na polskie barwy zamek w Malborku. W tym wypadku wystarczyłoby domalować tylko jeden biały pas, bo przecież krzyżacka forteca zbudowana jest z czerwonej cegły.
Tutaj też ewentualni prowokatorzy mają ułatwione zadanie. Czerwony nieźle kryje jasnoniebieski, więc gdyby tak chlapnąć amarantem, to obronne budowle szybko zmieniłyby państwową przynależność. Na wszelki wypadek na każdej z bram zatknięto flagi – ukraińską i czerwono-czarną UPA.
Polscy turyści przyjeżdżający na sentymentalne wycieczki po Kresach muszą na ten widok dostawać piany na ustach. Jak niewiele trzeba wysiłku, żeby wzmacniać stereotypy o Ukraińcach banderowcach nienawidzących wszystkiego, co polskie. Szczególnie że akurat działania upowskiej partyzantki mają z Okopami Świętej Trójcy tyle wspólnego, że w 1943 roku puścili z dymem świątynię, w której właśnie przed Rosjanami bronił się Pułaski. Kościół odbudowano kilka lat temu i teraz przyciąga uwagę tablicami pamiątkowymi (w tym na cześć Sobieskiego), świętymi obrazami, wieńcami i bukietami kwiatów.
Samozwańczy przewodnik z domu naprzeciwko próbujący zarobić kilka hrywien na pytanie, po jakiego diabła barwić zabytki na niebiesko-żółto (czy biało), wzrusza tylko ramionami i lakonicznie odpowiada, że to przecież Ukraina, więc na jaki inny kolor ma się malować.
Władze II RP uznały, że podróże po kraju będą integrować naród, który dopiero co wyzwolił się spod trzech zaborów.
zobacz więcej
Słońce oślepia oczy, piecze skórę. Na horyzoncie kłębi się już, formując grzyba, potężny cumulonimbus, z którego za kilka godzin spadnie ściana deszczu. Jednak na razie jest jeszcze gorąco i parno. Szczególnie tutaj nad wodą, gdzie dwie rzeki o mętnobrunatnej wodzie łączą się ze sobą.
W płynącym z północnych krańców Wyżyny Podolskiej Zbruczu odnaleziono kiedyś posąg rzekomo boga Światowida o czterech twarzach zwróconych w cztery różne strony świata. Tak jakby już w IX wieku jakiś słowiański rzeźbiarz wiedział, że tutaj nie da się patrzeć tylko w jedną stronę.
Nad Zbruczem ciąży fatum graniczności. Od pierwszego rozbioru Polski rzeka wyznaczała granicę pomiędzy Rzeczpospolitą Obojga Narodów i Austrią, po likwidacji Polski pomiędzy Rosją i Austrią, a w XX wieku pomiędzy II Rzeczpospolitą i ZSRR. Nawet obecnie jest to w ramach jednego państwa mentalno-kulturowa granica między zachodnią i centralną Ukrainą. U jej źródeł kończą się jary Podola i rozpościerają lasy Wołynia.
– Tomasz Grzywaczewski
reporter, pisarz i analityk specjalizujący się w sprawach Europy Środkowej i Wschodniej. Autor książek: „Granice marzeń. O państwach nieuznawanych”, „Życie i śmierć na Drodze Umarłych” oraz „Przez Dziki Wschód”.