Sycylijski donosiciel, niemiecki męczennik i niedoszła pani Szekspir z Bronxu. Najlepsze filmy 2020
czwartek,24 grudnia 2020
Udostępnij:
Moja lista Top 2020 zapewne byłaby inna, gdyby wszedł do kin „Nie czas umierać”, czyli ostatnia przygoda Daniela Craiga z Jamesem Bondem.
Nie wiedziałem, czy uda mi się ulepić w tym roku Top 10 filmów. 2020 rok jest przełomowy dla branży filmowej. Pandemia zdemolowała branżę kinową, jednocześnie wypychając pieniędzmi kieszenie właścicieli platform streamingowych. Wielkie studia jak Warner Bros czy Universal zdecydowały się od 2021 roku dystrybuować swoje wielkie superprodukcje w sposób hybrydowy.
Co to znaczy? Tak ważne filmy jak nowa wersja „Diuny” w reżyserii Dennisa Villeneuve, czwarta część „Matrixa” sióstr Wachowskich (które przed zmianą płci nakręciły najsłynniejszą cyberpunkową trylogię XXI wieku jako bracia Wachowscy), „Wonder Woman 1984” , prequel „Rodziny Soprano” pt. „The Many Saints of Newark” (z synem ś.p Jamesa Gandolfiniego w roli młodego Tony’ego), kolejna część „Legionu Samobójców” – wszystkie te wielkie hity mają wejść nie tylko do kin, ale równocześnie od razu na serwis streamingowy.
Christopher Nolan, którego „Tenet” wyprodukowany z gargantuicznym budżetem 205 mln dolarów wszedł do kin w czasie pandemii i zarobił w nich w sumie 365 mln, a mimo to został uznany za porażkę, skrytykował politykę dystrybutorów. To samo zrobiło kilku innych filmowców, ale trendu przenoszenia wielkich premier na platformy streamingowe już nie zatrzymają.
Tygodnik TVPPolub nas
COVID-19 przyspieszył marginalizację kin, która była widoczny już wcześniej, gdy w zeszłym roku filmy wyprodukowane przez owe platformy, takie jak „Historia małżeńska”, „Irlandczyk” czy „Dwóch papieży” zostały obsypane oscarowymi nominacjami. W tym roku będzie to widać jeszcze mocniej. Wyprodukowane przez serwisy streamingowe „Mank” Davida Finchera oraz „Elegia dla bidoków” Rona Howarda mogą zdominować oscarową galę. Jednak żaden z tych filmów w moim zestawieniu się nie pojawi – uważam je za jedne z największych rozczarowań 2020 roku.
Jednak i na mojej, przygotowywanej już od dekady, liście w ostatnich latach coraz częściej pojawiały się filmy z platform streamingowych. W tym roku jest ich więcej z uwagi na to, że kina były de facto przez pół roku zamknięte. Podejrzewam, że lista byłaby inna, gdyby wszedł do kina „Nie czas umierać”, czyli ostatnia przygoda Daniela Craiga z Jamesem Bondem. Niemniej jednak w tym roku ranking wygrywa film kinowy, ale pojawiają się na liście filmy zarówno z platform streamingowych, serwisów VOD i płyt DVD.
❿ „Richard Jewell”, reż. Clint Eastwood
Oparta na faktach opowieść o ochroniarzu Centennial Olympic Park w Atlancie, gdzie 27 lipca 1996 roku podczas igrzysk olimpijskich doszło do zamachu terrorystycznego. Jewell (Paul Walter Hauser) odkrył pod ławką bombę i dzięki jego interwencji nie doszło do zupełnej masakry uczestników koncertu. Skończyło się na jednej ofierze śmiertelnej i 112 rannych. Jewell został okrzyknięty bohaterem narodowym.
Szukające sensacji media w Atlancie ogłosiły jednak, że FBI podejrzewa dziwacznego, mieszkającego z matką (Kathy Bates) mężczyznę o zorganizowanie całej akcji. Jewell momentalnie z bohatera stał się zaszczutą zwierzyną.
91-letni Eastwood w ostatnich latach wyjątkowo chętnie opowiada o niszczonych przez system zwykłych ludziach („Sully”, „15:17 do Paryża”, „Oszukana”), podkreślając przy tym swój liberartarianizm w szerszym wymiarze.
„Richard Jewell” to bardzo solidny film o zderzeniu jednostki z wszechwładną FBI i goniącymi za sensacją, tabloidyzującymi się mediami. Nie jest to dzieło na miarę „Bez przebaczenia”, „Za wszelką cenę” czy nawet „Snajpera”. Pokazuje jednak, że Eastwood jest wciąż w dobrej formie i potrafi opowiedzieć klasyczną, klarowną historię, stojąc przy tym na ideologicznych pozycjach, bez kłaniania się normom lewicowej, ale i prawicowej poprawności politycznej.
Na uwagę zasługuje też znakomicie rozegrany na trzy głosy aktorski koncert ze wspaniałym, niejednoznacznym, neurotycznym Hauserem, poruszającą Kathy Bates i Samem Rockwellem w roli prawnika Jewella.
❾ „Mosul”, reż. Matthew Michael Carnahan
Ten film to jedno z największych zaskoczeń tego roku. To po prostu 100% akcji w kinie akcji. „Mosul” jest esencją kina w stylu „Mad Max. Na drodze gniewu” Georga Millera albo trylogii „John Wick” Chada Stahelskiego. Pozbawiony zbędnego patosu i naleciałości ideologicznych film ma jedno zadanie: przenieść nas do świata męskiego testosteronu bez ocierania się o jednowymiarowy maczyzm lat 80.XX wieku.
Ta historia zdarzyła się naprawdę i dotyczy prawdziwych ludzi, którzy oddali życie na irackich ulicach. Opisano ją w głośnym artykule „New Yorkera”, który posłużył za podstawę scenariusza.
Mimo, że film jest produkowany przez braci Russo (seria „Avengers”), to jest w nim niewiele typowego Hollywoodu. Są za to wyraziste postacie, realizm walk irackich mścicieli z samozwańczego SWAT przeciw ISIS, obrazowa, ale nie stylizowana przemoc.
Akcja wbija w fotel od pierwszych sekund, gdy zostajemy wrzuceni w sam środek bitwy w Mosulu. Na koniec widzimy konsekwencje amerykańskiej interwencji w Iraku oczami Irakijczyków, którzy pragną odbudować wspólnotę.
W filmie nie ma politycznego ładunku lewicowych, antybushowskich agitek, skupia się on na dramacie zwykłych policjantów w kraju, o którego problemach świat dziś nie pamięta.
❽ „Kolor z przestworzy”, reż. Richard Stanley
Długo musieliśmy czekać na powrót na reżyserski stołek Richarda Stanleya, który w latach 90. XX wieku nakręcił kultowy horror „Hardware”, a potem został przemielony i wypluty przez hollywoodzka maszynkę - nakręcił „Wyspę Doktora Mareau” z Marlonem Brando. Zastąpiono go wtedy Johnem Frakenheimerem, a sabotowany przez samego Brando film okazał się być totalną porażką.
W tym przedziwnym roku Stanley dał nam jeden z najbardziej zdumiewających horrorów XXI wieku. Trudno się dziwić, skoro reżyser ten należy do największych ekscentryków kina. Przyznał się w jednym z wywiadów, że aby wyrwać projekt „Wyspy Doktora Moreau” z rąk Romana Polańskiego, „wynajął londyńskiego szamana mającego wpłynąć na psyche Marlona Brando”.
Kiedy ktoś taki ekranizuje opowiadanie mistrza horroru H.P Lovecrafta z 1929 roku, to co może z tego wyniknąć? Gargantuiczny hardocore!
Rodzina Gardnerów przenosi się z miasta do pięknego domu w środku lasu. Chcą być samowystarczalni, ale głowa rodziny (Nicolas Cage chwilami przypomina o swojej wielkości z lat 90.), jak przystało na mieszczucha, nie potrafi żyć w dżungli innej niż betonowa. Żona wychodzi z ciężkiej choroby, a dzieci muszą się odnaleźć w środku lasu, gdzie nawet diabeł by dobranoc nie powiedział.
Wtedy spada koło ich domu meteoryt i… zaczyna się rzeź. Bardzo kolorowa i narkotyczna rzeź. Stanley doskonale czuje komiksowe horrory klasy B z lat 50. XX wieku, które ukształtowały mistrzów horroru lat 70. Czuje też reżyser podprogową grozę pulsującą u Lovecrafta.
Dobrze wybrzmiewają traumy nastolatków, uosobione przez ukrytą w studni tajemniczą, świecącą magmę. Do tego pojawia się skażona woda, która wpisuje się w debatę o zanieczyszczeniu środowiska. Całość jest opakowana w klimat retro horrorów ery VHS, ale ma ten film coś więcej niż samo granie modnymi elementami tego okresu popkultury.
❼ „Cóż za piękny dzień”, reż. Marianne Heller
Nie jest to typowa biografia człowieka reprezentującego świat, który odszedł w przeszłość. Fred Rogers był prawdziwym człowiekiem orkiestrą: prezenter telewizyjny, lalkarz, kompozytor, pedagog, prezbiteriański pastor i do tego celebryta mający swoją gwiazdę w hollywoodzkiej Alei Sław. Został też odznaczony Prezydenckim Medalem Wolności i nawet nazwano na jego cześć asteroidę!
Był sumieniem Ameryki i najjaśniej lśniącym chrześcijaninem w mainstreamowych mediach. Ale w tym filmie jest drugoplanowym bohaterem, który jednak zmienia całą egzystencję Lloyda Vogela (Matthew Rhys).
Pierwowzorem tego ostatniego jest dziennikarz Tom Junod z magazynu „Esquire”. Miał on obnażyć w tekście Rogersa, pokazując go jako cynika. Zamiast tego został przez niego zainspirowany do zmiany swojego życia. Również duchowego.
Tom Hanks, który jest ostatnim hollywoodzkim aktorem w starym stylu (nie gra złoczyńców, nie wywołuje skandali obyczajowych) idealnie pasuje do roli Pana Rogersa (jak pastora-prezentera nazywały kolejne pokolenia Amerykanów, wychowywane przez niego przez, uwaga, przez 50 lat!)
„Cóż za piękny dzień” to ciepła i mądra opowieść o fenomenie dobrego człowieka, który w programach dla dzieci i dorosłych widział misję, a nie własną karierę. Marianne Heller wyrasta na jedną z najciekawszych reżyserek Hollywood. W ostatnich latach nakręciła też wybitny „Czy mi kiedyś wybaczysz?”.
❻ „Może pora z tym skończyć”, reż. Charlie Kaufman
Fot. printscreen/official trailer
To jeden z filmów, który będzie analizowany przez lata, a może i dekady. Reżyserem i scenarzystą jest autor scenariuszy do „Być jak John Malkovich”, „Adaptacji” i zdobywca Oscara za „Zakochanego bez pamięci”. Każdy kinoman wie, czego może spodziewać się po zupełnie autorskim filmie tak specyficznego twórcy. Tym razem projektu Kaufmana nie wziął w swoje ręce żaden z reżyserów, z którymi donosił największe sukcesy – ani Spike Jonze, ani Michael Gondy’ego.
Kaufman sam kieruje ekipą filmową i wpuszcza nas do labiryntu własnej głowy, w której znajdujemy więcej neuroz niż u Woody Allena na dopalaczach. Nie da się streścić tego filmu. Ba, jego nie da się pojąć po jednym obejrzeniu. Reżyser stworzył coś w rodzaj filmowej medytacji, pokazującej jednak jak piekielnie inteligentnym człowiekiem jest i jak doskonale podróżuje między meandrami ludzkiego umysłu, historią popkultury i różnymi filmowymi gatunkami.
Wspaniałą rolę (nawet kilka!) tworzy Jessie Buckley, doskonale połączona ekranową chemią z innym Jessie (a właściwie Jesse, co pewnie nie jest przypadkiem castingowym) o nazwisku Plemons. Na drugim planie błyszczą, przerażają i zdumiewają Toni Collete i David Thewlis jako rodzice bohatera granego przez Plemonsa.
Czy jest to film o końcu związku? A może o samobójstwie? Czy jednak o rozszczepionej osobowości? A może o dualizmie każdego z nas? Oceńcie sami, zachwycając się przepięknymi, niepokojącymi i brawurowymi zdjęciami dwukrotnie nominowanego do Oscara za „Idę” i „Zimną Wojnę” Polaka Łukasza Żala. Do trzech razu sztuka i będzie Oscar?
❺ „Babyteeth”, reż. Shannon Murphy
Kino rakowe to oddzielny gatunek kina. W ostatnich latach modne jest jego zmiksowanie z kinem dla nastolatków, co dało nam takie filmowe koszmarki jak choćby „Gwiazd naszych wina”.
Australijski film debiutującej w fabule Murphy jest zupełnie inny. Nie przez przypadek dostał na festiwalu w Wenecji nagrodę Mastroianniego za aktorski debiut Toby Wallace’a i nagrodę katolickiej SIGNIS za reżyserię.
To bardzo intymny, unikający taniego sentymentalizmu obraz odchodzenia dziecka chorego na śmiertelną chorobę. Brak tu pornografii umierania i ujęć ze szpitali. Eliza Scanlen tworzy przejmujący obraz dziewczyny w maturalnej klasie, która zamiast wchodzić w dorosłe życie mierzy się z powracającym nowotworem.
Na jej drodze pojawia się pierwsza poważna miłość (Toby Wallace), co zmienia życie jej oraz tak nie mogących sobie poradzić z nadchodzącą śmiercią córki rodziców (wielka rola Bena Mendelsohna i Essie Davis). To na nich kamera kieruje się po śmierci córki.
Nie jest to film o żałobie, ale kilka scen wystarcza, by poczuć jej istotę lepiej niż w długich filmowych elaboratach. Wiele jest tutaj inteligentnej ironii i humoru, przełamującego tragiczny wymiar. To też modny zabieg w kinie rakowym. Od „Czułych słówek” Brooksa tragikomizm w kinie o umieraniu jest eksploatowany na najróżniejsze strony. Jednak u Murphy jest on naturalny i szczery. Długo zostaje w sercu po zakończeniu seansu.
❹ „Mały topór: Lovers Rock”, reż. Steve McQueen
Zdobywca Oscara za „Zniewolnonego” i reżyser m.in. „Głodu” oraz „Wstydu” porwał się na bardzo ambitny projekt. Nakręcił dla BBC pięć (sic!) filmów o społeczności afrokaraibskiej w Londynie. Antologia filmów obejmuje okres od 1960 do lat 80. XX wieku i opowiada o tym, co dziś jest bardzo modne w kinie. O rasizmie.
Jednak opowieść McQueena unika politpoprawności i utartych schematów znanych z antyrasistowskiego kina amerykańskiego. Wszystkie filmy mają autorski sznyt i stylistykę. Pokazują sprawną rękę reżyserską McQueena. W każdym dostajemy wyraziste kreacje aktorskie (wśród gwiazd antologii znany ze „Star Wars” John Boyega) i przynajmniej solidny scenariusz.
Wszystkie te filmy, łącznie z najsłabszym i najbardziej przewidywalnym „Mongrove” uświadamiają jak trudną drogę mieli nie tylko Afroamerykanie w kraju, gdzie segregacja rasowa obowiązywała jeszcze do lat 60. XX wieku, ale również imigranci w Wielkiej Brytanii.
Mnie porwała druga część serii z pod tytułem „Lovers Rock”. Najmniej ideologiczna i najbardziej subtelna. Trwający niewiele ponad godzinę film o jednej imprezie, dziejącej się jednej nocy na początku lat 80. w Londynie jest ucztą wizualną. Jest to też uczta muzyczna, która w podskórny i nieoczywisty sposób wykracza ponad prostą historię miłosną.
Precyzyjny scenariusz będący owocem współpracy Steve’a McQueena z pisarzem i muzykiem Courttią Newlandem, uwypuklająca wszystkie aspekty jamajskiej kultury hipnotyzująca muzyka reggae i fenomenalne zdjęcia Shabiera Kirchnera – wszystko składa się na małą, ale gęstą średniometrażową perełkę. Napięcie seksualne, zazdrość, poczucie niższości, rozpalająca się miłość, nienawiść – wszystkie te uczucia wybrzmiewają między słowami i między beatami oraz między wersami i krokami w hipnotyzującym tańcu na parkiecie wynajętego domu. Ten film – nie ma w tym żadnej przesady – naprawdę odbiera się wszystkimi zmysłami.
❸ „40 letnia raperka”, reż. Randha Blank
Fot. printscreen/official trailer
Nie przez przypadek ten obraz dostał nagrodę za reżyserię na festiwalu Sundance, czyli w miejscu, gdzie narodził się Tarantino i wiele innych ikon kina niezależnego. Randha Black napisała, wyreżyserowała, wyprodukowała i zagrała główną rolę w filmie o sobie samej.
No prawie. To idealnie podkręcona autobiografia. Randha jest autorką sztuk teatralnych, która osiągnęła dawno temu jeden sukces, a dziś uczy dzieci w szkole na ulicach nędzy Bronxu. Chce być czarnoskórą panią Szekspir, ale zbliża się do czterdziestki, nie mając przed sobą zbyt radosnych perspektyw.
Pracuje nad sztuką teatralną, którą chcą wystawić napuszeni swoją tolerancją biali liberałowie, nawet nie dostrzegający własnego zadufania. No bo skoro modne jest wspieranie czarnoskórych, to oni zadufani być nie mogą! Widzą natomiast w pani Blank idealny środek do swojego celu.
Ona w tym czasie trafia przypadkiem na tajemniczego producenta o ksywce D, który widzi w niej materiał na zjawiskową… raperkę. W tym wieku dramaturg i nauczycielka ma rzucić się w wir beatów i rymów?
Mogła być z tego przesłodzona komedyjka albo pretensjonalna antyrasitowska dydaktyka filmowa. Randha zamiast tego nakręciła na czarno-białej taśmie surowy film w duchu wczesnych dzieł Spike’a Lee. Jej pazur inaczej drapie. Zamiast politycznych manifestów, dostajemy wyrazistą i szczerą, uliczną opowieść wprost z Bronxu, który jest na dodatek pokazany z miłością. Nie jest to pocztówka, ale widać fascynację Randhy i jej związek tym miejscem.
To jeden z najszczerszych niezależnych filmów, jakie widziałem w ostatnich latach. Może narodziła nam się następczyni przedwcześnie zmarłego Johna Singletona?
❷ „Ukryte życie”, reż. Terrence Malick
Ten film jest ukoronowaniem duchowych poszukiwań Terrence’a Malicka. Tajemniczy Teksańczyk, który od 40 lat nie udziela wywiadów i prawie nie pojawia się publicznie od powrotu do kina (po 20 latach przerwy) „Cienką czerwoną linią” w 1999 r., dotyka tematów duchowych. „Drzewo życia” (Złota Palma w Cannes), „Wątpliwości”, „Rycerz Pucharów” czy „Song to song” – wszystkie te filmy były teologicznie synkretyczne, ale uważny widz mógł w nich odnaleźć chrześcijańską inspirację.
„Ukryte życie” jest w moim przekonaniu jego pełnym dojściem do chrześcijaństwa. Może nawet do katolicyzmu?
Malick to jedyny współczesny reżyser metafizycznego kina, z którym tak chętnie pracują największe gwiazdy Hollywood. Pewnie z uwagi na to, że jest teologiem przyrody, a ekologia jest modna w „fabryce snów”. On jednak sięga znacznie głębiej, poetycko zaznaczając podział na doskonałe boskie stworzenie i ludzką ułomność bezczeszczącą planetę.
To pierwszy od lat film Malicka z tradycyjną, choć niepozbawioną typowego dla niego hermetycznego teologicznego języka, narracją. Pierwszy bez gwiazd Hollywood i w języku innymi niż angielski.
Malick nakręcił ocierającą się o arcydzieło opowieść o katolickim męczenniku, który z moralnych powodów odmówił służenia w Wehrmachcie. Franciszek Jägerstätter (grany tutaj przez Augusta Diehla) jest idealnym bohaterem w czasie, gdy świat staje się laicki i zatapia się w sekularyzacji. 1 czerwca 2007 r. papież Benedykt XVI wydał dekret uznający Austriaka za błogosławionego. Malick zobaczył w jego życiu uniwersalną historię walki o własne przekonania i wolność sumienia.
W moim przekonaniu jest ten film też polemiką z „Milczeniem” Martina Scorsese, który stawiał tezę, że można kolaborować z antychrześcijańskim reżimem, o ile zachowa się Jezusa w sercu. Malick uświęca człowieka, który takiej postawy nie akceptował.
Teksański reżyser dał nam film, który nie tylko przypomina, jak ważna jest wolność sumienia (cztery lata temu wojenny film „Przełęcz ocalonych” o tym samym zrobił Mel Gibson), ale wznosi się teologiczną głębią na poziom dzieł Tarkowskiego czy Bressona.
❶ „Zdrajca”, reż. Marco Bellocchio
80-letni maestro włoskiego kina wszedł w gatunek mocno wyeksploatowany przez kino włoskie i amerykańskie. A jednak dał nam film zupełnie inny niż dzieła Coppoli, Scorsesego czy ostatnie modne seriale o mafii jak „Gommora” i „Subbura. To zdumiewające, że twórca „Pięści w kieszeni” (1965) zabrał się za ten temat dopiero teraz, dając nam absolutnie zjawiskowy, operowy i jednocześnie paradokumentalny filmowy fresk o najsłynniejszym zdrajcy sycylijskiej Cosa Nostry, Tomasie Buscetta (wybitna rola Pierfrancesco Favino).
Buscetta był pierwszym Włochem, który złamał sycylijską omertę. Dzięki jego zeznaniom doszło do tzw. maksiprocesu, który doprowadził do skazania 362 bossów Cosa Nostry. „Zdrajca” jest opowieścią o transakcji, jaką z gangsterami zawarły organa ścigania pod wodzą sędziego śledczego Giovanniego Falcone (zamordowanego później, w 1992 roku przez mafię w zamachu bombowym). Pisałem o tym filmie szerzej już w Tygodniku TVP. Polecam tekst, który pokazuje dlaczego to właśnie „Zdrajcę” uznaję za najlepszy film przedziwnego roku 2020.