Lebiediewa po polsku możemy czytać od 2018 roku, kiedy ukazała się „Granica zapomnienia”. Z każdym tomem jego prozy coraz wyraźniej widać, że mamy do czynienia z niezwykłym zjawiskiem, że na naszych oczach dojrzewa pisarz, którego będzie się kiedyś zaliczało do „tytanów literatury”, do „klasyków”. Dziś, trzydziestokilkuletni, zmaga się z tragedią Rosji XXI wieku, w której nie zostało rozliczone ludobójstwo wieku XX, w której już nie oprawcy, lecz ich wnuki żyją z nieznanym najczęściej dziedzictwem – często będąc zarazem wnukami ofiar, tak bardzo przemieszała się „ciemna” i „jasna” krew.
Sergiej Lebiediew pisze o tym, bezustannie przypomina o „Rosji umarłych”, spoczywających tysiącami na podmiejskich poligonach, wewnątrz nasypów kolejowych i w wiecznej zmarzlinie. Robi to jednak nie w trybie „świadka”, na jaki skazani byli współcześni stalinizmu, nie pisze też powieści po prostu przywołujących tamten czas. Odtwarza raczej dramatyczne próby odzyskiwania pamięci – czyniąc to w dodatku mistrzowskim, poruszającym, plastycznym językiem. Równie ważny co polityczny wymiar jego prozy jest jej wymiar metafizyczny: nawet proste opisy drzew, domów, broni, „tkanka łączna” literatury, którą tak często przebiega się pospiesznie wzrokiem, mają u autora „Debiutanta” wagę słowa stwarzającego, utrwalającego rzeczywistość. To poeta – w zapomnianym, starogreckim rozumieniu tego słowa, które za czasów Homera znaczyło „stwarzać”.
Świat istnieje na serio – zdaje się mówić Lebiediew – i każdy gest ma w nim znaczenie, które można odnaleźć po latach, każdy czyn kształtuje życie innych. Jabłko, order błyszczący emalią, złamana narta – żaden z przedmiotów nie jest przypadkowy, każdy odegra po raz drugi swą rolę pod koniec powieści, rozproszone kreski połączą się, jak na stereoskopowym zdjęciu, nabierając kształtu i (czasem przerażającego) znaczenia.
Mizantrop w lustrze
Zyta Rudzka, „Tkanki miękkie”, W.A.B., 2020