Rozmowy

Polscy lotnicy na koniec wojny zestrzelili aż cztery odrzutowe Messerschmitty

W brytyjskich archiwach zachowały się dokumenty, mówiące o planach stworzenia cudzoziemskich jednostek do obrony kolonii wchodzących w skład imperium po wojnie. W ich skład mieli być włączeni między innymi Polacy i… niedawno pokonani Niemcy. Tylko części z naszych pozostałych na wyspie weteranów udało się wstąpić do RAF – mówi Piotr Sikora, autor wydawanych w Wielkiej Brytanii książek o historii Polskich Sił Powietrznych.

TYGODNIK TVP: Przeglądając historyczne pozycje na anglojęzycznej platformie e-commerce trafiłem na ciekawe książki o polskich pilotach w II wojnie światowej. Czy Peter Sikora to polski czy brytyjski autor?

PIOTR SIKORA:
Moim językiem zawsze był, jest i będzie język polski. Urodziłem się i wychowałem w Polsce i na stare lata planuję tu wrócić. Zresztą, jestem góralem z Beskidów i tych gór mi bardzo brakuje. Natomiast jeżeli chce się propagować historię Polski oraz historię polskiego lotnictwa i chcemy, aby dowiedziała się o tym szersza rzesza odbiorców, nie tylko Polacy, to musimy pisać w języku angielskim, bowiem w ten sposób możemy docierać wszędzie.

Wielu znakomitych polskich historyków nie ma takiej możliwości. Problemem jest nie tyle pozyskanie wydawcy, ile choćby trudność w tłumaczeniu języka specjalistycznego.

Pewnego razu w gronie kolegów badaczy toczyliśmy dyskusję na temat tego, kto jest historykiem, a kto nim nie jest. Niektórzy twierdzili, że jest nim ktoś, kto ukończył studia na tym kierunku i posiada tytuł naukowy, a niektórzy, że ktoś, kto rzetelnie bada historię. W przypadku pierwszym… nie jestem historykiem, ale w drugim już tak, gdyż staram się odkrywać i wypełniać białe plamy w historii polskiego lotnictwa.

Oczywiście to nie jest moje jedyne zajęcie, nawet na Wyspach z historii nie da się żyć. Prowadzimy z żoną działalność polegającą na pomocy trudnej młodzieży, oferujemy poradnictwo zawodowe, ułatwiamy zdobywanie kwalifikacji, ale także przygotowanie kandydatów do rozmów kwalifikacyjnych. To daje mi ogromną satysfakcję, gdy widzę, że przynosi efekty i jestem w stanie pomóc ludziom.
Ppor. Henryk Pietrzak (w furażerce) i por. Zdzisław Langhamer z 306 Dywizjonu, obok myśliwca z polskimi oznaczeniami. Zdjęcie prawdopodobnie z 1942 r., kiedy Dywizjon 306 zgłosił zestrzelenie dwóch Focke-Wulfów 190. Wedle ówczesnych wyliczeń były to 500. (Pietrzak) i 501. (Langhamer) zestrzeleniami niemieckich maszyn przez polskie dywizjony myśliwskie w Wielkiej Brytanii. Fot. © CORBIS / Corbis via Getty Images
Odpowiadając na pytanie, znam wielu polskich autorów wydających za granicą lub w Polsce w języku angielskim, dlatego nie sądzę by był tutaj jakiś problem.

Jak wygląda rynek wydawniczy na Wyspach? Czy mam słuszne wrażenie, że wydaje się tam po prostu dużo więcej publikacji, w tym historycznych?

Na pewno. Patrząc na rynek brytyjski mogę stwierdzić, że książek nie brakuje, tylko pytanie brzmi: kto je czyta? Odnosi się ono zresztą do rynku polskiego. Z jednej strony stoję na stanowisku, że ze świadomością historyczną i zainteresowaniem społeczeństwa historią nie jest źle, lecz z drugiej – gdy czytam niektóre wypowiedzi w mediach (w tym także społecznościowych), włos staje dęba na głowie. Problemy ze świadomością historyczną to częstokroć zasługa internetu, który ma taką niedoskonałość, że zniesie wszystko. Pozwala na powielanie wiadomości zarówno fałszywych, jak i prawdziwych. Czasem zastanawiam się, co z tego, że publikujemy książki, skoro ludzie „googlują” i „searchują”, zamiast czytać. Dodatkowo forma przerasta treść: im więcej obrazków, tym lepiej, idealnie gdy przedstawiają spadające w płomieniach samoloty wroga. Dlatego twierdzę, że w przypadku przekazu historycznego kiedyś walczyliśmy z cenzurą, teraz mamy do czynienia z dezinformacją, ignorancją, a czasem pseudopatriotyzmem – tu mam na myśli między innymi popularną ostatnio tezę, że „Polacy wygrali za Anglików Bitwę o Anglię”. Parafrazując słowa Kmicica: „Każdy sobie pan w naszym internecie; kto jeno ma klawiaturę w garści i lada jaką grupę potrafi założyć”.

Przejrzałem sporo brytyjskich publikacji na temat Bitwy o Anglię i zdarza się, że informacje o biało-czerwonych szachownicach są dość szczątkowe. Czy Brytyjczycy nie chcą pamiętać o polskich bohaterach?

Warto zwrócić uwagę na poważne zmiany w Wielkiej Brytanii, które zaszły po wojnie. Dla przeciętnego Smitha czy Browna Polacy, którzy w początkowym okresie wspólnej walki mieli status bohaterów, po 1945 roku stali się konkurentami na rynku pracy. Wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze stereotypy, oskarżano ich o napady i gwałty. Towarzyszyła temu agitacja polityczna i propaganda, podobna do tej, której doświadczyliśmy w czasie kampanii propagującej brexit, gdy czytaliśmy o Polakach odbierających chleb czy bandach pijaków z tzw. Europy Wschodniej, w której Polska nigdy się nie znajdowała.

„Jest pan najmniejszą armią świata”. As Dywizjonu 303 i jedyny polski „Latający Tygrys”

Żaden z jego samolotów nie został nigdy nawet draśnięty pociskiem wroga.

zobacz więcej
Oczywiście zdarzały się przykłady upamiętnienia udziału Polaków w Bitwie o Anglię, choćby w legendarnym filmie z roku 1969. Ale pamiętajmy, że słynny chit-chat, czyli toczone po polsku rozmowy pilotów pojawiły się w tym filmie tylko i wyłącznie za sprawą Benjamina Fisza, współproducenta tego filmu i byłego polskiego lotnika z okresu II wojny światowej. Z kolei, gdy w latach 90. w Capel-le-Ferne odsłonięto pomnik Bitwy o Anglię, jakimś cudem zabrakło na nim odznak dwóch polskich dywizjonów myśliwskich: 302 i 303. To może dziwić, biorąc pod uwagę, że akurat 303 był najskuteczniejszym dywizjonem w całej bitwie. Nie interpretuje tego jednak jako intencjonalnego działania, raczej jako zwykłą ignorancję.

Dziś w społeczeństwie brytyjskim historia Polaków chyba nie jest potrzebna, a może czasem niewygodna. Choć zdarzają się zabawne sytuacje, kiedy wykorzystanie historii kończy się strzeleniem sobie w kolano. W czasie kampanii poprzedzającej brexit znalazłem w swojej skrzynce ulotkę, na której było zdjęcie samolotu, mającego symbolizować tradycje, niezłomność narodu brytyjskiego i chęć obrony przed kolejną inwazją z kontynentu. Jakie było moje zdziwienie, gdy umieszczony tam Spitfire miał biało-czerwoną szachownicę.

Nasze samoloty miały takie oznaczenie, ale nie pilotowali ich „polscy piloci RAF”. Wiem, iż zwraca pan uwagę na to niefortunne sformułowanie.

Pisanie o 303. dywizjonie RAF, czy umieszczanie na nagrobkach weteranów sformułowania „pilot RAF” może wydawać się „nobilitujące”, ale jest jednocześnie olbrzymim błędem. Nie doceniamy tego, że istniały Polskie Siły Powietrzne walczące u boku aliantów, posiadające 14 dywizjonów różnych specjalności i że przez to lotnictwo przewinęło się ponad 18 tysięcy Polaków. Trzeba pamiętać, że na istnienie w pewnym stopniu niezależnych Polskich Sił Powietrznych zgodzili się Brytyjczycy w sierpniu 1940 roku. Stało się tak pomimo wcześniejszych oporów i w sytuacji, gdy decydowały się losy ich kraju. Wiem, że wywalczona wtedy niezależność Polskich Sił Powietrznych nie była taka, jaką moglibyśmy sobie wymarzyć, ale marginalizowanie ich istnienia to duży błąd.
„303”
Oczywiście jest to też scheda po okresie powojennego milczenia na Zachodzie, jak również komunizmu, gdy władzom PRL było nie na rękę upamiętnianie dokonań Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Proszę zwrócić uwagę, iż nawet wydawane wtedy książki Bohdana Arcta, Wacława Króla i innych weteranów lotnictwa były objęte cenzurą i nie zawierały wszystkich informacji, choćby o prawdziwym przebiegu wojny obronnej w 1939 roku, gdy Sowieci wbili nam nóż w plecy. Zatem ciągle mamy wiele do przekazania. Jak powtarzam: naród bez własnej historii jest jak drzewo bez korzeni…

Jakie są największe nieścisłości i błędy w dzisiejszym opowiadaniu o historii polskiego lotnictwa z czasów II wojny światowej?

Proszę pamiętać, że do dziś wielu Brytyjczykom jawimy się jako kraj kategorii B, biedny, zacofany, nieznany, egzotyczny. Mówienie o tym, jaki krok milowy wykonała Polska od czasu obalenia komunizmu, nie jest tutaj popularne. Myślę, że postrzeganie innych krajów w ten sposób pomaga ich postimperialnemu samopoczuciu lidera.

To ma często swoje odzwierciedlenie w pojmowaniu historii. Brytyjscy autorzy z upodobaniem rozpisują się o Polakach mających kłopoty w lataniu nowoczesnymi brytyjskimi Spitfire’ami, Hurricane’ami czy Wellingtonami. Zapomina się o tym, że Polska odzyskująca niepodległość po okresie zaborów, dopiero budowała swój przemysł, w tym także lotniczy, a co najciekawsze – w 1934 roku to właśnie brytyjskie ministerstwo lotnictwa rozważało zakup, z nieznanej bliżej Polski, najnowocześniejszego wtedy myśliwca na świecie. Zwróćmy też uwagę, że lotnictwo Imperium Brytyjskiego nowoczesne samoloty myśliwskie wprowadziło do linii dopiero tuż przed wybuchem wojny, tak więc karykaturalne przedstawianie naszego Lotnictwa Wojskowego jest lekką hipokryzją.

Kwiaty, które wzrosły z ludzkiej krwi. Komu przeszkadzają czerwone maki?

FIFA zabrania umieszczania ich na koszulkach. Grozi surowymi sankcjami.

zobacz więcej
Polacy latający na brytyjskich maszynach, mieli oczywiście problemy, ale wynikały one z różnic metrycznych pomiędzy Wyspami a resztą kontynentu oraz odwrotnego systemu operowania urządzeniami wewnątrz kabiny. Polscy piloci wspominali, że musieli często o 180 stopni odwrócić swoje instynkty, przyzwyczajenia oraz pamięć ruchową. Przedstawia nas się jako poczciwych, odważnych barbarzyńców, których należało nauczyć ogłady i dyscypliny i wprowadzić w świat nowinek technicznych. Oczywiście wiele razy w prasie czy literaturze dostawało się im za przechodzenie w łączności radiowej na język ojczysty, ale to chyba też jest zrozumiałe, gdy w sytuacji zagrożenia i walki naturalnie posługiwali się swoim językiem, zwłaszcza w okresie, gdy ich angielski był bardzo kiepski. Brytyjscy autorzy często nie zwracają uwagi na fakt, że w latch 40. XX wieku język angielski nie miał jeszcze statusu języka międzynarodowego, który wypadało znać.

I faktycznie byliśmy postrzegani, jako przegrani z września 1939?

Raz, że nie każdy czytał wiarygodne źródła o tym, co działo się w Polsce we wrześniu 1939 roku. Dwa, że peerelowska propaganda na kampanii wrześniowej, kojarzonej przecież z systemem burżuazyjnym, nie zostawiła suchej nitki. Trzy – ciągle krążą mity na temat polskiego września, również w Polsce, więc do czego się odnosić? Poza naszą przeszłością, będącą solą w oku sąsiadów, istotne znaczenie miała nasza lokalizacja w sercu Europy. W 1939 roku byliśmy dosłownie otoczeni przez nieprzychylne nam państwa, czego żyjący w tzw. splendid isolation i odzieleni od Europy kanałem Brytyjczycy najwyraźniej nie pojmują.
We wrześniu 1939 roku zostaliśmy zaatakowani przez hitlerowskie Niemcy, wspierane przez Słowację oraz Rosję Sowiecką. Niejednokrotnie czytałem absurdalne sformułowania mówiące o polskich lotnikach, którzy „po zajęciu ich kraju uciekli, by walczyć w RAF”, czy też że „uciekli do Francji, gdzie wstąpili do RAF-u”. Gdybym użył słowa „escape” w przypadku masowej i panicznej ucieczki wojsk brytyjskich z Dunkierki, naraziłbym się na lawinę oburzenia. Różnica jest wyraźna: znakomita większość naszych żołnierzy opuszczała kraj na podstawie rozkazu o ewakuacji, celem podjęcia walki poza granicami Polski, zaś o ucieczce możemy mówić w przypadku tych, którzy wydostali się z już okupowanej Polski. Proszę pamiętać że walki regularnych polskich oddziałów trwały jeszcze w początkach października. Dlatego jakkolwiek spojrzymy na wrześniową klęskę, to wydaje mi się, że jako sygnatariusz umów o wzajemnej pomocy (mimo, że ze strony francuskiej umowa ta była dość śliska) wyszliśmy z tego chaosu z twarzą, walcząc później w obronie Francji, jak i Wielkiej Brytanii.

Wracając raz jeszcze do września: dopiero dziś, docierając do dokumentów wszystkich stron dowiadujemy się, jak niewiele sojusznicy zrobili, aby wyciągnąć do nas pomocną dłoń oraz jak wiele, by tego kłopotu uniknąć. Winston Churchill, który witał serdecznie polskich żołnierzy, w tym lotników, latem 1940 roku, jeszcze w 1939 roku mówił, że sowiecka agresja 17 września była posunięciem strategicznym, dzięki któremu ZSRR chciał zapewnić sobie bezpieczeństwo.

Wcześniej użył pan sformułowania „barbarzyńcy” i to właśnie jest wiodący motyw narracji, gdy oskarża się o ostrzeliwanie ratujących się na spadochronach załóg Luftwaffe.

I mówi się prawdę, choć ja daleki jestem od nazywania naszych lotników barbarzyńcami. Zresztą w poprzednim fragmencie użyłem tego słowa w pozytywnym znaczeniu „poczciwy barbarzyńca”, czyli taki nieokrzesany, lecz waleczny Słowianin. Tym razem mówimy o ich rzekomym drugim obliczu. Takie przypadki miały miejsce i szokowały Brytyjczyków, dla których Niemiec był tworem bliższym kulturowo. Mogły powodować oburzenie Anglosasów, którzy nie znali jeszcze okropieństw wojny, ostrzeliwania cywilów czy bombardowania celów bez znaczenia militarnego. Były to wszak obrazy, które Polacy widzieli u siebie. Angielski, australijski czy nowozelandzki pilot rano pił kawę lub herbatę, wybierał się na wojnę, a później – jeżeli przeżył – szedł do pubu wychylić szklaneczkę szkockiej whisky.

Blefowali, że pomogą Polsce. Rzeźnikowi cywili postawili pomnik. I pytają: po co nam była ta wojna? Nocne Anglików rozmowy

Brytyjczyków zmanipulował „mały, antysemicki szakal z Cieszyna”, pretensje Niemiec do Polski były uzasadnione, Churchill był niekompetentny, a potęga imperium i legendarne bitwy to złudzenie – tak konserwatysta obala mity swego narodu o „słusznej wojnie”.

zobacz więcej
Zwróćmy uwagę na to, co zaczęło dziać się od września 1940 roku, gdy Niemcy rozpoczęli bombardowanie Londynu. Dopiero wtedy zaczęły się samosądy lokalnej ludności nad schwytanymi lotnikami Luftwaffe. Nie raz byli też w opałach Polacy, którym wytłumaczenie różnicy między „friendly” i „foe” (swój i przeciwnik) zajmowało sporo czasu i gestów rękami. Wcześniej dla Anglika Niemiec nie był naturalnym wrogiem, a dla Polaka był on wrogiem śmiertelnym, symbolem narodu, który od wieków nas najeżdżał, plądrował i niewolił.

Zresztą Polacy nie byli odosobnieni w strzelaniu do ratujących się na spadochronach, gdyż to samo robili we wrześniu 1939 roku Niemcy. Kapitan Zdzisław Krasnodębski czy porucznik Feliks Szyszka byli ostrzelani w czasie, gdy ratowali się skacząc na spadochronach. Nie ma się co dziwić, że dla naszych pilotów Niemiec uchodzący z życiem to ten, który wróci ponownie w nowej maszynie lub ten sam, który wymordował ich rodzinę w Polsce. Inna sprawa, że kwestia ostrzeliwania pilotów na spadochronie nie była uregulowana żadnymi konwencjami, które zakazywałyby tego postępowania i tego procederu dopuszczały się także inne nacje.

Przeglądałem też anglojęzyczne książki, choćby „Fighter Boys” Patricka Bishopa, w której bardzo mało wspomina się o Polakach w Bitwie o Anglię, a jeżeli już to właśnie tylko w wyżej wymienionym kontekście.

To zależy jakie książki ma się na półce i czy je się czyta, czy tylko przegląda. Z setek, które znam wynika, że o Polakach się zasadniczo pisze. Przy czym należy zrozumieć, iż dla historyków brytyjskich temat naszych pilotów jest tylko jednym z wielu. Oprócz Polaków w Bitwie o Anglię brało udział prawie 2800 lotników z innych krajów, z czego 2300 z Wielkiej Brytanii, wliczając Szkocję i Irlandię Północną, a także ze Wspólnoty Brytyjskiej, czyli także z Kanady, Australii, Nowej Zelandii, RPA czy Jamajki. Wśród pozostałych „niezrzeszonych” było nie tylko ponad 145 Polaków, ale narodowości takie, jak Czesi, Belgowie, Amerykanie czy tzw. wolni Francuzi. Trochę dziwnie by to wyglądało, gdyby nasza narodowość była faworyzowana, czy tego chcemy, czy nie. Mogę pana zapytać, będąc troszkę uszczypliwym czy przekornym, dlaczego w Polsce tak mało mówi się o czeskich czy słowackich ochotnikach, którzy walczyli nad Polską we wrześniu 1939 roku.
Pilot myśliwca sierżant Antoni Głowacki lecący z dywizjonem nr 501 rozmawia z oficerem wywiadu eskadry, między lotami po zestrzeleniu bombowca Luftwaffe Junkers Ju87 Stuka 15 sierpnia 1940 r. Głowacki jest również znany ze zestrzelenia pięciu niemieckich samolotów 24 sierpnia 1940 roku podczas Bitwy o Anglię, stając się jednym z niewielu pilotów, którzy w czasie tych walk zdobyli status „asa w ciągu dnia”. Fot. Central Press / Hulton Archive / Getty Images
To prawda, ale wracając do Bitwy o Anglię. Polacy mieli w niej imponujące statystyki. Z czego wynikają istniejące do dziś rozbieżności w liczbie zestrzelonych maszyn wroga?

To jest tak, jak z porównaniem naszego kalendarza gregoriańskiego z juliańskim. Ten ostatni nadal funkcjonuje w świecie prawosławnym i jego wyznawcom nie mówimy, że tkwią w błędzie. Zwycięstwa odnoszone przez pilotów lotnictwa myśliwskiego były analizowane i weryfikowane przez naczelne dowództwo Fighter Command. Dopiero wówczas je aprobowano lub odrzucano. Jeśli nie było pewności, uznawano je za zwycięstwo prawdopodobne bądź też uszkodzenie. Dlatego też liczba zwycięstw Polaków jest oficjalnie obowiązująca. Ponowna weryfikacja nastąpiła w 1947 roku i została dokonana przez sztab lotnictwa brytyjskiego. Twierdzenie, że było inaczej, jest dość poważnym oskarżeniem, ja zaś wychodzę z założenia: nie można uznać winy bez dowodu popełnienia wykroczenia. Dla mnie bardzo ważną była wypowiedź marszałka Hugh Dowdinga, który oświadczył, że w czasie Bitwy o Anglię dywizjon 303 w ciągu miesiąca zestrzelił więcej samolotów, niż jakakolwiek inna formacja.

Dziś w odniesieniu do liczby zestrzeleń obu stron trwają dyskusje. Piloci broniący Wielkiej Brytanii raportowali zestrzelenie 2700 maszyn wroga, przy czym straty, do których przyznali się Niemcy, wyniosły 1700. Z kolei Niemcy stwierdzili zestrzelenie aż 3000 samolotów RAF, podczas gdy faktyczne straty wyniosły 900 samolotów. Wśród ekspertów pojawiają się opinie, że należałoby zwycięstwa zredukować dwu- lub trzykrotnie, choć moim zdaniem problem jest znacznie bardziej złożony. Jeżeli natomiast zarzuca się pilotom kłamstwa, to ktoś, kto to robi, nie ma najmniejszego pojęcia o realiach walki powietrznej, takich jak: walki odbywające się w stresie i w przeciągu sekund, co dawało ograniczony czas na ocenę własnej akcji, strzelanie do tej samej ofiary przez kilku pilotów, którzy nie byli świadomi takiego zbiorowego ataku, błędna interpretacja zachowania samolotu uznanego za strącony.

Zapasy z losem. Tragiczna historia Sosabowskich

Generała i jego syna życie ciężko doświadczało. Nigdy nie poddali się w walce.

zobacz więcej
Wystarczy przyjrzeć się zdjęciom pogruchotanych samolotów, które jakimś cudem docierały na lotnisko, mając przy tym na uwadze samoloty, których zniszczenia nikt nie odnotował, ale pojedynczy pocisk trafił we właściwe miejsce sprawiając, że taki samolot wpadł do kanału la Manche. Często zdarzało się, że samolot, który docierał do macierzystego lotniska w ocenie obsługi naziemnej był kupą złomu, a zwycięzca po drugiej stronie kanału nawet nie wiedział, że właśnie „zaliczył” zestrzelenie. Problem jest bardzo złożony i to temat na długą rozmowę.

O pierwszym zestrzeleniu 303 opowiadał pan ostatnio w programie angielskiego kanału Channel 5 „Trzy dni które ocaliły naród”.

Tak, ale zaznaczałem, że polskie zwycięstwa w Bitwie o Anglię nie rozpoczęły się 30 sierpnia 1940 roku, lecz wcześniej, gdy już w lipcu porucznik Antoni Ostowicz, służąc w 145. dywizjonie RAF, brał udział w zestrzeleniu niemieckiego samolotu. Dopiero jednak 30 sierpnia porucznik Ludwik Paszkiewicz odnotował pierwsze trafienie dla dywizjonu 303 i to w trakcie lotu szkoleniowego, gdy samowolnie, widząc brak reakcji ze strony brytyjskiego dowódcy, oddalił się od własnej formacji i zaatakował Niemców. Zagotowała się polska krew, ale to właśnie dzięki temu polski dywizjon został rzucony do walki. Być może, gdyby do tego nie doszło, nasi piloci nadal uczestniczyliby w lotach szkoleniowych i bezowocnych patrolach.

Dywizjon 303 miał oczywiście znakomite osiągnięcia, ale pamiętajmy o doskonale wyszkolonym personelu latającym w dywizjonie 302 i dużej liczbie Polaków służących w brytyjskich jednostkach. Ci ostatni zestrzelili ponad 80 samolotów wroga, mimo że nie było im łatwo służyć pod brytyjskim dowództwem, wśród ludzi, których ledwo rozumieli, czy latać w niewygodnej, ciasnej formacji brytyjskiej.

Poza wszystkim uważam, że w dyskusji o udziale Polaków w II wojnie światowej nie powinniśmy skupiać się tylko na Bitwie o Anglię. Nasz personel naziemny i latający w okresie od 1940 roku do rozwiązania Polskich Sił Powietrznych liczył przeszło 18 tysięcy osób: kobiet i mężczyzn. Mieliśmy przecież lotnictwo bombowe, biorące udział we wszystkich najważniejszych operacjach w Europie, lotnictwo transportowe, jednostki szkoleniowe, pilotów operujących w północnej Afryce, czyli tzw. Cyrk Skalskiego, ale także eskadrę do zadań specjalnych, działającą z Włoch i zapewniającą dostawy dla okupowanej Europy, w tym dla Powstania Warszawskiego.
Spętany anioł
Jaki był ostatni zestrzelony przez Polaków samolot niemiecki w II wojnie światowej?

To jest ciekawa historia, bo były to aż cztery, zgłoszone jako zniszczone nad Hamburgiem na początku kwietnia 1945 roku, odrzutowe Messerschmitty Me 262. Tym samym zakończyliśmy udział w II wojnie światowej pod dowództwem brytyjskim z imponującym wynikiem zestrzelenia ponad 750 samolotów wroga oraz 175 zestrzeleń prawdopodobnych i ponad 230 uszkodzonych. To oczywiście tylko jedna strona medalu. A co z naszymi zwycięstwami nad Polską w 1939 roku, gdy walczyliśmy z silniejszym i lepiej uzbrojonym wrogiem, a co ze zwycięstwami nad Francją wiosną 1940 roku? Nie możemy zapominać o tysiącach ton bomb zrzuconych przez nasze dywizjony bombowe i o cenie krwi, którą nasze lotnictwo zapłaciło. Mówię tu zarówno o tych, którzy zginęli walcząc w powietrzu, ale także tych, którzy oddali życie, zamordowani przez Niemców czy Sowietów.

Rok po zakończeniu wojny nie wzięliśmy udziału w słynnej Victory Parade. Po ulicach stolicy Wielkiej Brytanii nie defilowali nawet zaproszeni piloci, którzy zaprotestowali przeciwko pominięciu Polskich Sił Zbrojnych w tych obchodach.

Nasza sytuacja w okresie, kiedy świętowano zwycięstwo, była już znacznie bardziej skomplikowana. Była ona następstwem przyłączenia się Sowietów do koalicji antyhitlerowskiej w roku 1941, w wyniku czego znaczenie Polski automatycznie zmalało. Nasze losy powojenne zostały przypieczętowane na konferencjach w Teheranie i Jałcie, gdy prezydent USA Franklin Delano Roosevelt tańczył, jak zagrał mu Józef Stalin, a uzależniony od dostaw „Wujka Sama” Winston Churchill wszystkiemu musiał przytakiwać. Dziś Brytyjczycy twierdzą, że ich bohaterski premier miał skrępowane ręce, że za chłodny stosunek do polskiego sojusznika winę ponosił kolejny, lewicowy rząd Clementa Attlee, ale zapominają o tym, że już w przemówieniu w roku 1944 Churchill stwierdzał, że nie ma gwarancji dla granic Polski poza linią Curzona, czyli de facto linią ustaloną przez Ribbentropa i Mołotowa. Przed wspomnianą paradą rozwiązano Polskie Siły Powietrzne, więc formalnie status naszego lotnictwa zawisł w próżni, a jeszcze wcześniej cofnięto uznanie dla polskich władz na uchodźstwie. W Londynie rządzili już labourzyści, którzy mieli własne problemy i nie chcieli zadzierać z potężnym mocarstwem, mając nadzieję na spokój w Europie. Polacy mieli jednak starych i pamiętliwych przyjaciół w lotnictwie brytyjskim i wzięli udział w paradzie lotniczej w rocznicę Bitwy o Anglię – 14 września 1946 roku.
Brytyjski, jednomiejscowy myśliwiec Supermarine Spitfire, jeden z najsłynniejszych używanych podczas II wojny światowej samolotów bojowych, na którym walczyli również Polacy. Tego pilotuje Jan Zumbach z dywizjonu 303, około 1943 roku - samolot ma malunek charakterystycznego właśnie dla tego lotnika: Kaczora Donalda. Fot. Fox Photos/Hulton Archive/Getty Images
Jaki był pomysł Londynu na kilkanaście tysięcy zdemobilizowanych byłych członków Polskich Sił Powietrznych?

Polscy lotnicy, podobnie jak pozostali członkowie Polskich Sił Zbrojnych, byli problemem, który chciano rozwiązać między innymi poprzez wysłanie ich do Polski. Wielu Polaków zdecydowało się na taki krok, ale bardzo szybko zaczęły z kraju docierać informacje, jak wygląda nowy komunistyczny porządek. Dla wielu pozostał zatem wybór: zostać w Wielkiej Brytanii, czy też emigracja do Kanady, Stanów Zjednoczonych, czy Ameryki Południowej? O ironio, w brytyjskich archiwach zachowały się dokumenty mówiące o planach stworzenia cudzoziemskich jednostek do obrony kolonii wchodzących w skład imperium po wojnie. W ich skład mieli być włączeni między innymi Polacy i… niedawno pokonani Niemcy. Tylko części z naszych pozostałych na wyspie weteranów udało się wstąpić do RAF. Czasy dla polskich lotników stawały się ciężkie. Imali się różnych zajęć, jak choćby były dowódca dywizjonu 302 Mieczysław Mümler, który po wojnie został piekarzem, Eugeniusz Szaposznikow był kierowcą autobusu, a później właścicielem pieczarkarni, zaś Bolesław Drobiński, któremu powiedziano że na wyspy dostał się nielegalnie, hodował indyki.

Miał pan niepowtarzalną szansę poznać tych weteranów.

To był ogromny zaszczyt, gdy mogłem odwiedzać ich w domach, czy brać udział w rodzinnych uroczystościach. Była to także podwójna przyjemność, gdyż mogłem obcować z żywą historią. Często dochodziło do zabawnych sytuacji, gdy lotnik rozsiadał się w fotelu i wiódł opowieść, a z kuchni wychylała się małżonka, diametralnie korygując jego wersję. Wzruszające było i to, gdy weterani po wielu latach spędzanych na obczyźnie posługiwali się nadal piękną polszczyzną.


Często wracam do historii pilota, którego odnalazłem gdzieś w małym brytyjskim nadmorskim miasteczku. Korespondowaliśmy przez jakiś czas i mimo moich namów odpisywał, że nic już od życia nie oczekuje i jest już za późno na odwiedziny. Pomimo tego pojechaliśmy do niego z żoną, a wzruszenie i szczery uśmiech na jego twarzy potwierdziły tylko, że ta wizyta była mu bardzo potrzebna. Rozmowa i dzielenie się wspomnieniami dostarczyły mu dużo radości u schyłku życia. W trakcie jednego z kilku naszych spotkań wyłoniła się ciekawa historia, która jest dobrą ilustracją naszego wcześniejszego tematu – to jest tego, co działo się z Polakami w Wielkiej Brytanii i jak przewrotne bywały ich losy. Został zwerbowany przez brytyjski wywiad i wysłany do Niemiec z zadaniem obserwacji sowieckich samolotów. W międzyczasie jego brytyjska żona zgłosiła się do tej samej agencji z podaniem o pracę. Otrzymała odpowiedź, że nie mogą zaakceptować jej kandydatury, gdyż… jest żoną Polaka. Takich historii usłyszałem mnóstwo i mam cichą nadzieję, że kiedyś uda mi się te opowieści spisać i opublikować.

– rozmawiał Cezary Korycki

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Piotr Sikora podczas wystawy poświęconej polskim lotnikom, 2015 rok. Fot. Terry Payman/archiwum prywatne PS
Mieszkający w Wielkiej Brytanii Piotr Sikora jest badaczem historii Polskich Sił Powietrznych w okresie od 1918 do 1946 roku, a zwłaszcza polskiego lotnictwa w czasie II wojny światowej. Napisał wiele artykułów oraz książek poświęconych temu tematowi, w tym wydanych po angielsku: „The Polish »Few«: Polish Airmen in the Battle of Britain”(opublikowana we wrześniu 2020 roku po polsku pod tytułem „Tych niewielu. Polscy lotnicy w Bitwie o Anglię”) oraz opublikowanej w zeszłym roku „Poles in the Battle of Britain: A Photographic Album of the Polish »Few«”. Jest członkiem Polish Air Force Memorial Committee w bazie w Northolt. W Polsce ukazały się też jego książki: „Bitwy polskiego lotnictwa 1918-1945”, „Grzegorz Sołogub ¬– Sześć dni polskiego ASA”, „Asy polskiego lotnictwa”, „Polskie skrzydła nad Irlandią”, „Jeden z niewielu. Paweł Niemiec myśliwiec z Cieszyna”.
Zdjęcie główne: Polscy lotnicy z Dywizjonu 303 podczas Bitwy o Anglię. Od lewej do prawej, z przodu: Mirosław Ferić, John A. Kent (dowódca lotu „A”), Bogdan Grzeszczak, Jerzy Radomski, Witold Łokuciewski, Bogusław Mierzwa, Zdzisław Henneberg, Jan Rogowski i Eugeniusz Szaposznikow. Na tyłach, po środku, w hełmie i goglach Jan Zumbach. Fot. S A Devon/Imperial War Museums via Getty Images
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.