Przepuszczał kolosalne sumy bardzo lekką ręką. Celebryta nie mniejszy niż Bodo
piątek,
12 marca 2021
Od 1954 roku pojawiają się kolejne wydania „Kariery Nikodema Dyzmy” i „Znachora”, lecz inne tytuły muszą czekać na wznowienie do lat 80. XX wieku. Kiedy w końcu są publikowane, czytelnicy dosłownie się na nie rzucają. W ostatniej dekadzie istnienia PRL sprzedano ponad 3 miliony egzemplarzy powieści Dołęgi-Mostowicza! – mówi Jarosław Górski, autor książki „Parweniusz z rodowodem”.
TYGODNIK TVP: Skąd w CV Tadeusza Dołęgi-Mostowicza tak wiele mitów?
JAROSŁAW GÓRSKI: Rzadko pojawiał się w listach czy memuarach kolegów po piórze. Nawet tych dobrze go znających. Z pewnością dlatego, że uchodził za twórcę dla mniej wymagającej publiczności. Pisarze rzadko bywają szczerzy w tekstach pisanych niby dla siebie, a naprawdę z myślą o własnym wizerunku u potomnych. Nie miał też szczęścia do tych, którzy jednak zdecydowali się go wspominać. Janusz Minkiewicz, bliski kompan był od niego o kilkanaście lat młodszy. Mostowicz mu o sobie opowiadał, ale pamięć ludzka bywa zawodna. Minkiewicz miał zresztą opinię niepoprawnego mitomana – znajomi mawiali, że nie mówi prawdy nawet przez pomyłkę. W jego relacjach mnóstwo jest świadomych i nieświadomych konfabulacji. Autor „Znachora” miał też tę przywarę, że chętnie młodszym zdolnym kolegom pomagał, choćby stawiając im jadło i napitki czy protegując w redakcjach, z którymi współpracował. To wywoływało zawiść czy wręcz nienawiść do pisarza. Np. Witold Gombrowicz wiele zawdzięczał Mostowiczowi, a potem wspominał go wyłącznie niechętnie. Zresztą mity o Dołędze-Mostowiczu krążyły już za jego życia. Nie prostował publicznie plotek na własny temat. Zdaje się, że go bawiły.
Szlachectwo sobie przywłaszczył?
Ojciec pisarza pieczętował się herbem Dołęga. Niestety, po roku 1944, kiedy Głębokie i cały powiat dziśnieński, gdzie urodził się Tadeusz, znalazło się w granicach Związku Sowieckiego, NKWD skonfiskowało i wywiozło w niewiadomym kierunku archiwa parafialne. Nie można więc zgłębić genealogii rodu Mostowiczów. Podejrzewam jednak, iż wywodzili się od litewskich bojarów Monstwildów, później nazwisko przybierało formy Monstowicz i Mąstowicz, aby w XIX wieku okrzepnąć jako Mostowicz. Rodzina matki pisarza to Żabko-Potopowicze, ziemiaństwo zubożałe po powstaniu styczniowym.
Ale prawdą jest, że najpoczytniejszy polski pisarz wszech czasów nie miał matury!
Zgadza się. Był dwukrotnie wyrzucany dyscyplinarnie z gimnazjów. Najpierw, z wilczym biletem z wileńskiego za krnąbrność i nieprawomyślne dyskusje z nauczycielami-rusyfikatorami, ale też za udział w nielegalnych kółkach samokształceniowych. Później, dzięki protekcji wuja uczył się w gimnazjum w Briańsku, skąd także go relegowano za sztubackie wybryki. Wszystko wskazywało, że skończy gimnazjum kijowskie, lecz ponad rok przed maturą, kiedy w Kijowie trwały potyczki ukraińsko-bolszewickie, wrócił do Głębokiego, żeby pożegnać umierającą matkę i zaciągnąć się do polskiej armii walczącej z czerwonymi. A kiedy skończyła się wojna polsko-bolszewicka, dom Mostowiczów był splądrowany, rodzina zrujnowana, nie było mowy o kontynuowaniu nauki. Musiało mu wystarczyć wykształcenie domowe, skądinąd solidne, owocujące oczytaniem i znajomością kilku języków obcych.
Jego droga do literatury wiodła przez dziennikarstwo.
W tym sensie, że w „Rzeczpospolitej” zaczynał od pisania tekstów dziennikarskich. Bardzo szybko objawił się jako nadzwyczajnie zdolny felietonista i koledzy z redakcji już go nie zamęczali zadaniami reporterskimi. Jednak od samego początku pracy dziennikarskiej, a może nawet długo wcześniej, marzył o karierze literackiej.
Sympatyzował z prawicą, zwłaszcza po puczu Józefa Piłsudskiego w 1926 roku.
Mostowicz trafił do „Rzeczpospolitej” jako bardzo młody człowiek o niezbyt jeszcze sprecyzowanych poglądach politycznych. W gimnazjum kijowskim należał do socjalistycznej Polskiej Organizacji Wojskowej, potem służył w wojsku pod komendą konserwatywnego nacjonalisty, rotmistrza Jerzego Dąmbrowskiego „Łupaszki” (słynny w tamtym czasie zagończyk, pseudonim po nim przejął Zygmunt Szendzielarz – przyp. red.). Myślę, że ukształtowało go środowisko chadecko-endeckiej „Rzeczpospolitej”. Poglądy polityczne miał jednak płynne. Z jednej strony fascynacja Benito Mussolinim, z drugiej domaganie się bezwzględnego poszanowania demokratycznych standardów. Zamach majowy był dla niego właśnie atakiem na nie, dlatego tak żarliwie występował przeciwko sanacji.
Patologie II Rzeczypospolitej mogą stanowić zwierciadło ponadczasowych problemów Polski.
zobacz więcej
Endecy wywarli na niego duży wpływ, czego świadectwem jest pierwsza powieść Dołęgi, „Ostatnia brygada”, z bohaterem – silnym człowiekiem, przedsiębiorcą stawiającym na nogi krajowy przemysł i rolnictwo wbrew żydowskim spiskom i rodzimemu rozmemłaniu. Potem jednak Mostowicz zaczął oddalać się od endecji. Porzucił całkowicie ton antysemicki. Złościł go też pokazowy patriotyzm. Mawiał, że polski mundur ceni w okopie, a nie w knajpie czy na festynie. Z endecją zerwał zupełnie w drugiej połowie lat 30. XX wieku, kiedy pisma, z którymi niegdyś współpracował – „ABC” czy „Prosto z Mostu” – stały się trybunami młodych zwolenników totalizmu. Mostowicz sam siebie określał jako konserwatystę, ale była to tożsamość ideowa, a nie polityczna.
We wrześniu 1927 roku Dołęga-Mostowicz stał się bohaterem incydentu polityczno-kryminalnego: na ulicy Grójeckiej w Warszawie wciągnięto go do samochodu, wywieziono pod Warszawę i brutalnie pobito. Cudem uszedł z życiem. Dlaczego sprawcy pozostali nieznani?
Nie wszyscy. W mojej książce podaję nazwiska i krótkie życiorysy czterech spośród siedmiu z nich. O tym, że akcją dowodził porucznik Bolesław Kusiński, a brali w niej udział policyjni wywiadowcy będący jednocześnie gangsterami, wiedziała Warszawa już kilka dni po wydarzeniu. Ale sprawcy pozostali bezkarni. Myślę, że taki był plan zleceniodawców pobicia, czyli fanatycznych piłsudczyków, którzy przejęli wtedy całkowitą kontrolę nad policją. Jeśli agresorzy są wszystkim znani, ale nie spotyka ich za to najmniejsza przykrość, to jest to ostrzeżenie dla wszystkich dziennikarzy. Zresztą niecałe trzy miesiące później te same osoby, zupełnie się nie maskując, porwały, skatowały i okaleczyły innego słynnego, opozycyjnego publicystę Adolfa Nowaczyńskiego.
Mimo prób wybicia Mostowiczowi z głowy dziennikarstwa, on uprawiania tej profesji nie zaprzestał...
...a nawet zaczął kąsać piórem jeszcze bardziej jadowicie. Jego publicystyka nie miała charakteru analitycznego, w dużej mierze była to satyra, bezlitośnie wyszydzająca wszelkie małości, potknięcia i nepotyzm sanatorów.
Jako powieściopisarz debiutował w gazecie w 1930 roku.
Pierwszą jego powieść, pt. „Ostatnia Brygada”, drukowano w odcinkach – niemal jednocześnie – w należącej do Wojciecha Korfantego katowickiej „Polonii” i warszawskim dzienniku endeckim „ABC”. To była zresztą wtedy oczywista droga literatury popularnej: najpierw odcinki w gazetach (stąd termin „powieść wagonowa”), a w przypadku dużego sukcesu także edycja książkowa. Dołęga-Mostowicz całą swoją prozę najpierw zamieszczał w prasie.
A czemu miał tak niebotyczne tantiemy?
Wynikało to nie tylko z wysokich nakładów jego książek, lecz i z tego, że znakomicie umiał dbać o własne interesy. Wydawał książki w oficynie Rój, Mariana Kistera i Melchiora Wańkowicza. Znanej z tego, iż bezlitośnie wyzyskiwała autorów nieumiejących pilnować słówek w kontraktach albo czytać między wierszami raportów księgowych. Mostowicz potrafił wynegocjować najwyższe honoraria. Książki wtedy kosztowały drogo, a procent z egzemplarza trafiający do dobrze pilnującego swoich finansów pisarza był dużo wyższy niż dziś.
„Karierę Nikodema Dyzmy” sprzedawano w księgarniach po 10 zł za sztukę, co oznaczało, że Dołęga-Mostowicz z każdego egzemplarza inkasował do kieszeni dwa złote. Można było za to zjeść przyzwoity obiad w knajpie. Pierwszy nakład „Kariery”, który rozszedł się błyskawicznie, liczył 50 tysięcy egzemplarzy. Potem przyszły dodruki, wznowienia i następne powieści. Bywały lata, w których łącznie z kolejnymi wydaniami wychodziło nawet dziesięć książek Dołęgi w łącznym nakładzie kilkuset tysięcy egzemplarzy! Tantiemy z tego były więc gigantyczne!!!
No co przeznaczał te bajońskie honoraria?
Na bardzo wystawne życie. Ogromne mieszkanie, luksusowy samochód, ubrania od najlepszych krawców, obuwie od czołowych szewców... Półroczne wakacje spędzane w najdroższych pensjonatach, na polowaniach i objazdach po magnackich rezydencjach. Podróże po świecie, rejsy luksusowymi statkami. Także na podejmowanie licznych gości na fajfach, fundowanie kulinariów młodszym kolegom po maszynie do pisania. Przepuszczał kolosalne sumy bardzo lekką ręką.
A pozostając w temacie: co wpisywał w rubryce hobby? Motoryzacja czy łowiectwo?
I jedno, i drugie. Dodałbym jeszcze brydż. Chwalącym jego książki odpowiadał często kokieteryjnie, że jedynie dwie rzeczy w życiu robi dobrze: prowadzi auto i gra w brydża. Ale osiągnięciami łowieckimi także lubił się chwalić.
Czy jego sukces literacki przybrał wymiar międzynarodowy?
Powieści Mostowicza przekładano już przed wojną, lecz wtedy jedynie w Czechosłowacji, a potem protektoracie Czech i Moraw, stał się popularny. Sława za granicą zyskał dopiero wiele lat po śmierci za sprawą filmu „Znachor” w reżyserii Jerzego Hoffmana (z Jerzym Bińczyckim, Anną Dymną, Tomaszem Stockingerem i Bernardem Ładyszem w rolach wiodących), który stał się wielkim przebojem w Związku Radzieckim i krajach bloku wschodniego.
A jednak pisarza konsekwentnie ignorowała krytyka literacka. Dlaczego?
Ponieważ uważano go za literata schlebiającego najniższym gustom (m.in. dlatego, że pisał dla kobiet – tak to wówczas postrzegano). Widziano w nim pornografa i autora książek, w których nie ma niczego wartościowego, a tylko umiejętne wykorzystywanie popularnych konwencji. Z drugiej strony, jeżeli krytycy już coś o książkach Dołęgi-Mostowicza pisali, to zarzucali mu właśnie to, że nie dość wiernie trzyma się tych form. Że np. w „Trzech sercach” zagadkę zamienionych niemowląt wyjaśnia już na początku zamiast na końcu. Oczywiście opinie takie były niesprawiedliwe, a może też krytykom brakowało wnikliwości, żeby dostrzec nowatorstwo pisarza, umiejętność gry gatunkami prozy, błyskotliwość obyczajowych i psychologicznych obserwacji.
Niedocenienie przez, że użyję anachronizmu, mainstream pisarski mocno mu chyba doskwierało.
Bardzo. Robił wiele, by znaleźć się blisko głośnych nazwisk polskiej literatury i to mu się udawało. Z twórcami głównego nurtu spędzał wakacje, a jednak traktowany był przez nich nie jak pełnoprawny kolega-pisarz, lecz raczej jako kolejny sławny człowiek – można z nim biesiadować, ale jego opinii nie przytacza się w pisanych z myślą o potomności pamiętnikach czy korespondencji. Rzecz zaczęła się nieco zmieniać pod koniec lat 30., kiedy Dołęgę-Mostowicza polubił Julian Tuwim, poznali go osobiście Antoni Słonimski czy Tadeusz Boy-Żeleński. Wtedy zaczął pojawiać się w kronikach towarzyskich „Wiadomości Literackich”, które jednak jedynie raz zamówiły u niego tekst.
Kiedy zaczęły się obrady rządu, coś poruszyło się za kotarą. Odsunięto zasłonę i oczom zdumionych ministrów ukazał się…
zobacz więcej
Kto tworzył jego krąg przyjaciół?
W początkach publicystycznej i literackiej kariery przyjaźnił się z kolegami z „Rzeczpospolitej” a potem z „ABC”: Stanisławem Strzetelskim, Janem Sommerem, Stanisławem Piaseckim. Z nimi widywał się w kawiarniach w okolicach siedziby redakcji, m.in. w pasażu Italia na tyłach Nowego Światu. Jednak już po sukcesie „Kariery Nikodema Dyzmy” chętnie przebywał z młodymi pisarzami z kręgu prosanacyjnego tygodnika satyrycznego „Cyrulik Warszawski”: Światopełkiem Karpińskim, Zygmuntem Jurkowskim, Minkiewiczem i ich kolegami: Zbigniewem Uniłowskim, Gombrowiczem. Bardzo cenił zwłaszcza tego ostatniego. Widywali się w warszawskich kawiarniach, m.in. w Zodiaku, SiM-ie. W drugiej połowie lat 30. XX wieku zaprzyjaźnił się, czy może bliżej zaznajomił z Tuwimem. Wtedy też zaczął urządzać w swoim mieszkaniu w pałacu Rembielińskiego tzw. fajfy. Zapraszał zarówno gwiazdy kina, potężnych biznesmenów czy arystokratów, jak i początkujących pisarzy i artystów.
Już przed wojną jego powieści doczekały się adaptacji filmowych. Niektóre cieszyły się ogromną popularnością. Kamera zapewniała zapewne wyższe zarobki od pióra?
Nie. W Polsce, inaczej niż w Stanach Zjednoczonych czy Niemczech, nie płacono kroci za prawa do ekranizacji książek. Nasza kinematografia w większości balansowała na krawędzi opłacalności i mimo że po kolosalnym sukcesie powieści i adaptacji filmowej „Znachora” Mostowicz mógł liczyć na bardzo wysokie honoraria, to nawet nie zbliżały się one do kwot otrzymywanych z wydawnictwa Rój. Rzecz mogła się zmienić, kiedy Mostowicz nie tylko sprzedawałby prawa czy pisał scenariusze, ale stał się współproducentem filmów. Najprawdopodobniej zainwestował własne pieniądze w obraz pt. „Testament profesora Wilczura”. Napisał doń scenariusz, był kimś w rodzaju współreżysera, a nawet zagrał ważną rolę. Gdyby ten tytuł – a za nim następne pod szyldem Dołęgi-Mostowicza – stał się przebojem, pisarz zbiłby kokosy. Ale film trafił do rozpowszechniania już pod niemiecką okupacją. A kilka lat po wojnie wszystkie kopie w zagadkowych okolicznościach zaginęły.
Ciekawe, że czasem sam występował w swej prozie i jej ekranizacji. Po co? Dla autoreklamy?
W „Pamiętnika pani Hanki” zaistniał jako przyjaciel tytułowej bohaterki, dając delikatnie znać, że łączyło go z nią coś więcej. W tym samym 1939 roku zagrał samego siebie w „Testamencie profesora Wilczura”. Myślę, że była to bardzo przemyślana strategia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jest już gwiazdą kultury popularnej wcale nie mniej jasną niż Bodo, Adolf Dymsza czy Hanka Ordonówna. Wiedział, że publiczność domaga się kontaktu z wizerunkiem gwiazdy i zaczął go świadomie jej dostarczać.
Postacie autentyczne też wykorzystywał literacko.
Tak, w jego powieściach odnajdziemy postaci albo bardzo przypominające jego znajomych i przyjaciół, albo wręcz tych wymienionych z nazwiska. Choćby Wańkowicza, Gombrowicza, Mariana Walentynowicza...
Można też uznać pisarza za prekursora edukacji filmowej w Polsce.
Należał do inicjatorów powołania kursów, które planowano przekształcić w wyższą uczelnię filmową. Zajęcia zainaugurowano wiosną 1939 roku i miano je kontynuować po wakacjach. To był jeden z licznych projektów Dołęgi-Mostowicza, które pokrzyżowała wojna.
Snob, sybaryta, erudyta, kozer, lew salonowy. Także karierowicz?
Koledzy z endeckich gazet, z którymi wcześniej współpracował, zarzucali mu, że zaczął drukować w zbliżonym do sanacji „Kurierze Czerwonym” dla pieniędzy, a potem pod auspicjami Obozu Zjednoczenia Narodowego, także ze względów finansowych, organizował kursy filmowe. Oczywiście, była to bzdura. Sanacyjne władze nie oferowały takich posad i pensji, którymi mogłyby przekupić Dołęgę-Mostowicza. Jego kariera także nie wymagała już żadnych moralnych kompromisów. Skierował się ku Ozonowi dlatego, że po pierwsze miał już dość kojarzenia go z endecją, a po drugie, to właśnie „Czerwoniak” miał ogólnopolski zasięg, trafiał poza Warszawę, pozwalając pisarzowi dotrzeć do tych czytelników, na których mu najbardziej zależało: małomiasteczkowych, wiejskich.
Legenda Mostowicza skupia się na jego zarobkach czy też domniemanych wyczynach alkoholowych. Pomija to, że wielokrotnie w artykułach (także tych najwcześniejszych) mówił o swej misji kulturalnej. Chciał tworzyć taką literaturę, w której odnajdą siebie i ważne dla siebie przesłania ludzie ignorowani przez tzw. kulturę wysoką. Szczególnie dobrze widać to w przypadku „Znachora”. Dostrzegał, jakie wrażenie wywiera ta powieść, a potem także ekranizacja, na prowincji i zgadzał się na darmowe czy półdarmowe przedruki książki w pismach lokalnych.
Wygłasza bardzo efektowne przemówienia, a jednocześnie bywa absolutnie nieobiektywna.
zobacz więcej
Wiedział też dokładnie, jak zabójczy dla polskiej kinematografii jest system produkcji filmów w Polsce. O wszystkich szczegółach, temacie, scenariuszu, obsadzie, sposobie gry, decydowali właściciele kin zaliczkujący powstające projekty. Prowadziło to do sytuacji, w której większość polskich filmów stanowiły schematyczne szmiry, wykluczano jakikolwiek eksperyment, nowatorstwo, odejście od sztampy. Kiedy naczelnik wydziału filmowego (a więc także główny cenzor) w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, kapitan Józef Relidzyński zaczął zabiegi o przejęcie części produkcji kinematograficznej przez państwo, podjął także starania o powołanie kursów filmowych. Dołęga-Mostowicz przystąpił do tych planów z entuzjazmem, bo pokrywały się one z jego własnymi pomysłami. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że zabiegi te będą zmierzały w kierunku wykorzystania filmu do propaństwowej, a więc i prosanacyjnej propagandy, ale i tu widział dla siebie miejsce.
Po lekturze jego powieści feministki dostrzegłyby w nim mizogina?
Tu sprawa jest skomplikowana. Żeby w niektórych jego wypowiedziach dostrzec mizoginizm, nie trzeba być feministką. W mojej książce znajdzie czytelnik wręcz kompromitujące pisarza epizody, gdzie wypowiadał swe opinie w tej kwestii. Prywatnie miał konserwatywną wizję kobiety-domatorki, wychowującej dzieci i obsługującej pracującego męża.
Jednak w jego powieściach zauważamy coś zupełnie przeciwnego. „Trzecia płeć”, „Świat pani Malinowskiej”, a zwłaszcza „Złota Maska i „Wysokie Progi” to proza o kobietach biorących los we własne ręce, zdających sobie sprawę, iż poleganie w życiu na mężczyznach nie jest zbyt rozsądne. Mostowicz-pisarz w swoich dojrzałych powieściach jest pełen zrozumienia dla tych kobiecych wyborów, które zdaniem Mostowicza-publicysty niszczą społeczną tkankę. Kiedy, na szczęście, dał sobie spokój z sensacyjnymi powieściami w stylu „Ostatniej brygady” czy „Prokurator Alicji Horn”, w których największą życiową aspiracją bohaterek kobiecych jest dać się skonsumować jakiemuś supersamcowi, zaczął tkać fabuły, gdzie bohaterka decyduje o sobie, a nierzadko i o swym mężczyźnie, fajtłapie i nieudaczniku. Wielu jego kolegów, zwłaszcza tych z prawicy, uważało go wprost za feministę demoralizującego kobiety, rozbudzającego w nich tęsknoty za sprawczością i podmiotowością. A bardzo jeszcze nieśmiało emancypujące się czytelniczki widziały w nim często jedynego człowieka, który rozumie ich wybory i aspiracje.
Kobiet unikał czy po prostu nie afiszował się romansami?
Był bardzo dyskretny, jeśli chodzi o personalia, jednak wyraźnie lubił, kiedy ludzie plotkowali o jego domniemanej atrakcyjności wśród pań.
Narzeczeństwo z nieletnią bulwersowało?
Nie, to były inne czasy, w których małżeństwa dobrze ustawionych czterdziestoletnich mężczyzn z młodszymi o dwadzieścia lat dziewczętami zdarzały się często. Poza tym relacja Dołęgi-Mostowicza z szesnastoletnią Kasią Piwnicką to było narzeczeństwo, a nie romans. Pisarz oświadczył się jej i jej rodzicom, w sposób nawet wtedy już nieco staroświecki. Przez dwa lata był nawet nie jej narzeczonym, lecz kandydatem na narzeczonego, bo oficjalne zaręczyny miały się odbyć w listopadzie 1939 roku, w dniu osiemnastych urodzin Kasi...