Gdzie w górskich skałach fale kipią, a rzeka przyspiesza...
piątek,
2 lipca 2021
Nosimy kierpce, na spodniach z owczej wełny jest haftowany motyw dziewięćsiłu (przypomina oset), a niebieska kamizelka ma bogaty, kolorowy wzór, który symbolizuje kwiaty z naszych łąk w czasie kwitnienia. Są tam wszystkie kolory tęczy. Jak byśmy byli wycięci z tej trawy i się w to ubrali – mówi Stanisław Migdał z Polskiego Stowarzyszenia Flisaków Pienińskich. Po górskiej rzece Dunajec pływa od 38 lat. Trwają starania nad wpisaniem przełomu Dunajca na listę światowego dziedzictwa kultury i przyrody UNESCO.
TYGODNIK TVP: Czy flisactwo to pana rodzinna profesja, czy tradycje regionalne?
STANISŁAW MIGDAŁ: Tak, to nasza tradycja. Flisakami mogą być tylko mieszkańcy pięciu sąsiadujących ze sobą pienińskich miejscowości: Sromowiec Wyżnych, Sromowiec Niżnych, Czorsztyna, Szczawnicy i Krościenka nad Dunajcem. To zapewne wynika z naszej znajomości regionu i górskiej rzeki. Co więcej: ze wstąpieniem w nasze szeregi należy zdążyć przed trzydziestką, ponieważ później nie przyjmujemy.
Tradycja flisacka przechodzi zazwyczaj z ojca na syna. Tak też było u mnie – do czasu osiągnięcia samodzielności byłem pomocnikiem mojego taty. Do zawodu przyuczałem się trzy lata. Później zdałem egzaminy teoretyczny i praktyczny, przygotowane przez Polskie Stowarzyszenie Flisaków Pienińskich, związane z zasadami poruszania się po górskiej rzece i z udzielania pierwszej pomocy.
Egzaminy pozwalają na zostanie czeladnikiem. Jednocześnie dostaje się legitymację i już jest się pełnoprawnym flisakiem.
Pierwsze spływy po Dunajcu zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Najbardziej utkwiło mi w pamięci miejsce u stóp szczytu Sokolica. Były tam dość duże fale i rzeka bardzo przyspieszała. Łódka sunęła z dużą prędkością. Ciarki przechodziły mi wtedy po plecach. Aby prowadzić taką tratwę po wodzie, potrzebna jest duża siła fizyczna, zwinność i refleks. Ale jak się pozna i wyczuje rzekę, to już sama za nas pracuje. To jednak wymaga wielu lat doświadczenia.
Górska rzeka może być bardzo niebezpieczna – jest nieprzewidywalna, szczególnie po gwałtownej ulewie, gdy poziom wody znacznie wzrasta.
Oczywiście, że tak. Inaczej się płynie, kiedy jest płytko, a inaczej po głębokiej wodzie. Niebezpieczne podczas spływu są zarówno wystające skały jak i spiętrzone fale.
Mamy kilka niebezpiecznych odcinków po drodze. Jeden z nich znajduje się u stóp góry Siedem Mnichów: najpierw płynie się łagodnie, później trzeba skręcić w lewo, gdzie mamy duży spadek terenu i woda robi się wtedy bardzo falista, więc trzeba tak manewrować łódką, aby nie dać się znieść tym potężnym falom i łodzi nie przewrócić. A jest tam co najmniej kilka metrów głębokości.
Inne groźne miejsce znajduje się w pobliżu faćmiechowskiej skały, na której mamy wybity znak przypominający godło Orła Białego. Jest tam bardzo ostry zakręt w lewo, więc woda niesie nas do brzegu i przy dużym poziomie rzeki tworzy się taki kocioł, jakby wybuchał wulkan. Trzeba zatem uważać, aby nie wpłynąć w ten silny wir, bo można się kręcić w kółko.
Na szczęście wypadki na Dunajcu zdarzają się niezmierne rzadko. Taki najbardziej poważny był w latach 60. ubiegłego wieku. Już po zamknięciu trasy spływu dwóch flisaków postanowiło zabrać na łódkę dość sporo turystów. Po drodze natrafiono na wzburzone fale. W wyniku przeciążenia tratwa się przechyliła na bok, część osób wpadła do wody i utonęła To była skrajna nieodpowiedzialność. Teraz takie zachowanie byłoby nie do pomyślenia.
Oby współczesne procedury już na coś takiego nie pozwoliły. Ale wróćmy do początków: tradycja spływów po górskiej rzece Dunajec sięga niemal dwustu lat. Z czasem stała się jedną z największych atrakcji Pienin. Jak powstała?
W dawnych wiekach na Dunajcu spławiano drewno. Z czasem spływy nabrały charakteru imprez zorganizowanych dla gości zamków i dworów.
Fujara ma dwa metry długości. Końcówka jest subtelna. Dwojnica ma sześć otworów i zarazem wcale. A trombita musi być szczelna. O co chodzi i jak to się robi?
zobacz więcej
Atrakcja stała się coraz bardziej powszechna, kiedy Szczawnica została uzdrowiskiem. Szczególnie za sprawą założyciela kurortu Józefa Szalaya. Był wielkim miłośnikiem przyrody i dostrzegł potencjał tego miejsca. To on nadał spływowi wyjątkową oprawę. Brało w nim udział co najmniej kilkanaście tratw. W pierwszej, w której siedział Szalay, umieszczano sztandar flisaków z godłem i podobizną św. Kingi. Były tam również moździerze, z których strzelano na wiwat. Za nim płynęła orkiestra i inni goście. Podczas spływu przygrywano i śpiewano patriotyczne pieśni. Kiedy przybijano do brzegu w Szczawnicy, uczestników atrakcji witała kapela góralska, następnie przepuszczano wysiadających gości pod łukami z kwiatów, liści i chustek.
Spływy stały się na tyle popularne, że coraz chętniej korzystały z niego znane osobistości, choćby z kultury czy polityki. Wśród nich był między innymi Henryk Sienkiewicz, który na kartach swojej książki „Potop” opisał, jak w wąwozie sobczańskim, między Masywem Trzech Koron a Pieninami Czorsztyńskimi, górale uratowali przed Szwedami króla Jana Kazimierza, wracającego ze Śląska do Korony.
Po górskiej rzece spłynął też w 1934 roku prezydent Polski Ignacy Mościcki z żoną. W tym samym roku powstało Polskie Stowarzyszenie Flisaków Pienińskich na Rzece Dunajec, które oficjalnie zajęło się organizacją spływu. Nie brakowało też przedstawicieli Kościoła katolickiego, jak choćby późniejszych papieży: kardynała Karola Wojtyły czy kardynała Josepha Ratzingera.
Początkowo organizacja takich spływów musiała być nie lada wyzwaniem dla flisaków. Nie było wtedy przecież odpowiednich dróg czy samochodów do transportu łodzi, które też były inaczej wykonywane niż obecnie.
Przed II wojną światową pływało się w tak zwanych dłubankach, które były wykonywane z jednego pnia drzewa topolowego lub świerkowego i były wiązane po dwie, później po cztery. To nie było jednak idealne rozwiązanie, bo na jedno czółno trzeba było poświęcić jeden pień. Reszta była odpadem. A liczba drzew jest przecież ograniczona i nie rosną tak szybko. Szukano zatem innego sposobu na budowę takiej tratwy i tak powstał pomysł zbijania czółna z desek. Dzięki temu zaoszczędzono sporo materiału, który można było przeznaczyć na coś innego. Obecnie łódka ma siedem metrów długości i składa się z pięciu czółen. Każda z nich na przodzie przystrojona jest gałęziami „cetyny”, czyli świerka – mają chronić przed falami.
Do czasu budowy zapory wodnej początkowa przystań była w Czorsztynie, a końcowa w Szczawnicy. Flisacy nierzadko pokonywali piechotą 10 kilometrów, aby się dostać do pracy. Łódki wtedy wypływały już o godzinie 6 rano, więc trzeba było wstać co najmniej dwie godziny wcześniej, żeby zdążyć na czas.
Po zakończeniu spływu trzeba było zabrać łodzie do przystani początkowej. W latach powojennych, do 1950 roku, ciągnięto łodzie pod prąd. Wiązano czółna jedno po drugim, następnie flisak szedł brzegiem i przesuwał na wodzie łódki w górę rzeki. Drugi z flisaków je odpychał, kiedy na przykład zbliżały się do kamieni. Trudnym momentem transportu było przeprowadzenie tratw koło pionowej skały. Flisak musiał się jej trzymać mocno, aby nie odpaść i nie wpaść do wody. A było dość ślisko, bo nie noszono wtedy butów, były zakładane jedynie od święta, więc i kaleczenie stóp było na porządku dziennym. Po dostarczeniu łódek niektórzy flisacy udawali się do swoich gospodarstw rolnych i pracowali do nocy, potem przespali się na łące i wracali znowu na rzekę. Praca flisaków stała się lżejsza, kiedy łódki zaczęto przewozić furmankami.
A gdy w Czorsztynie powstała tama, trasa spływu skróciła się o około 5 kilometrów. Przystań początkowa została przeniesiona do Sromowców-Kątów, gdzie istnieje do dzisiaj. Teraz mamy do wyboru dwie trasy: krótsza do Szczawnicy wynosi 18 kilometrów, a dłuższa do Krościenka ma 23 kilometry. Pokonujemy przy tym różnicę poziomów wody wynoszącą aż 36 metrów. Po drodze mijamy najpiękniejsze wzniesienia, na przykład Marcelową Górę, która jest wyłączona z pieszego zwiedzania, Czerwony Klasztor, największe szczyty Pienin, czyli Trzy Korony oraz Sokolicę.
Podczas spływu żartujemy, że każdy z turystów ma swoją rolę na łódce. Siedzący w pierwszej ławce mają za zadanie wylewać wodę, w drugiej mają zabawiać towarzystwo śpiewem, w trzeciej natomiast pchać łódkę, kiedy jest niski poziom wody. (śmiech)
Atrakcja przyciąga turystów zarówno z Polski, jak i zagranicy. Średnio to 250 tysięcy osób rocznie.
Janosik zbójował jedynie półtora roku, raczej nigdy nie stanął na polskiej ziemi. Miał zaledwie 25 lat, jak został powieszony na haku. Nie była to jednak znacząca postać w porównaniu do harnasiów działających na naszym terenie.
zobacz więcej
Nic w tym dziwnego. To jeden z najpiękniejszych zakątków na południu Polski. Trwają nawet starania, aby wpisać przełom Dunajca na listę światowego dziedzictwa kultury i przyrody UNESCO. Co pana w tym miejscu szczególnie zachwyca?
Na odcinku prawie 3 km skupiło się najpiękniejsze bogactwo Pienin, mamy wiele zakoli, a ściany skalne mają około 300 metrów wysokości. Wciąż mnie to zadziwia, jak rzeka potrafiła tak przeciąć te skały. Jest dużo różnych zagłębień, czy niewielkich grot, które pokazujemy podczas spływu. Jest taka dziura w skale, którą nazywany ustami teściowej. Ponieważ są cały czas otwarte i nie ma w nich zębów, więc analogia bywa jak najbardziej na miejscu. (śmiech)
Pieniny rozsławia też Niepylak Apollo, jeden z największych motyli w Polsce. Rozpiętość jego skrzydeł wynosi nawet do 80 mm. Jest biały z czerwonymi i czarnymi plamkami. Nie ma łusek, więc nie zostawia po sobie pyłu, dlatego nazwany został niepylakiem.
Mamy również unikatową przyrodę. Na przełomie kwietnia i maja zaczyna kwitnąć smagliczka skalna. Jest typowa dla wapiennych skał. Rośnie kępkami, kwitnie bardzo intensywnie na żółto. Jest wtedy przepięknie. W pobliżu Trzech Koron można zobaczyć Chryzantemę Zawadzkiego, wpisaną do Czerwonej Księgi Karpat Polskich. Ma wysokość około 60 centymetrów. Kwiaty o średnicy nawet 6,5 cm są zazwyczaj w białym kolorze lub różowo-fioletowym.
Rośnie tu także wonny goździk w odmianie białej czy różowej, z którym związana jest legenda dotycząca św. Kingi, żony Bolesława Wstydliwego. W XIII wieku podczas najazdu Tatarów na Polskę uciekła ze swoim dworem do pienińskiego zamku. Biegnąc boso, raniła stopy. W miejscu, gdzie spadały krople krwi, wyrastały różowe goździki. Tam, gdzie natomiast gubiła swoje łzy. wyrastały białe.
Jest jeszcze druga legenda dotycząca św. Kingi. Po śmierci swojego męża, już jako założycielka starosądeckiego Klasztoru Klarysek, uciekła wraz z innymi mniszkami w Pieniny, aby schronić się przed Mongołami. Po drodze spotkała na polu rolnika, który siał pszenicę. Powiedziała do niego, że jeśli będzie pytany, kiedy ją widział, ma mówić prawdę. I oddaliła się ze swoimi zakonnicami. Niedługo później nadjechali mongolscy najeźdźcy i zapytali rolnika, czy mniszki przechodziły koło jego pola i kiedy to było. Mężczyzna odpowiedział zgodnie z prawdą, że je widział, kiedy siał zboże. Azjata zdziwiony odpowiedzią, odjechał, zdezorientowany. Rolnik wtedy dopiero zobaczył, że na kawałku ziemi szumiała wysoka i bujna pszenica o dorodnych kłosach. W ten sposób święta Kinga nie tylko sama uszła z życiem, ale też uchroniła rolnika i jego rodzinę przed głodem.
Inna opowieść dotyczy śladu na uskoku skalnym. Nawiązuje do legendy o zbójnickim skoku, czyli skoku Janosika. W najwęższym miejscu na trasie spływu, gdzie rzeka ma szerokość 12 metrów, na lewym brzegu jest ślad, który przypomina odciśnięte kierpce. Jak mówi podanie, Janosik uciekając przed żandarmami węgierskimi, przeskoczył w tym miejscu Dunajec. Pozostał po tym rzekomo jego ślad. Ale to mało prawdopodobna historia. Sławny zbójnik nigdy nie zapuszczał się w te tereny. Ale turystom opowieść bardzo się podoba.
Natomiast legendą chyba najbardziej ulubioną przez zwiedzających ten zakątek Pienin jest ta o siedmiu mnichach zaklętych w skały. W ten sposób miano ich ukarać za cudzołóstwo. Do życia może ich przywrócić tylko kobieta, która nigdy nie zdradziła swojego męża. Niestety, do tej pory się nie doczekali. (śmiech)
W Pieninach dzieje się wiele opowieści, w których prawda miesza się z fikcją. Jedna z nich jest związana z Czerwonym Klasztorem i działalnością jednego z tamtejszych mnichów z XVIII wieku – chodzi o brata Cypriana, zwanego Ikarem Dunajca lub Skrzydlatym Mnichem.
Frantz Ignatz Jaschke, bo tak nazywał się ten zakonnik, żył w latach 1724-1775. Do klasztoru kamedułów pod Trzema Koronami przybył w 1756 roku. Tam zajmował się medycyną i zielarstwem. Zostawił po sobie zielnik Pienin i Tatr, w którym opisał 280 okazów roślin. Poradnik obecnie znajduje się w zbiorach Muzeum Narodowego w Bratysławie. Jak mówi legenda, brat zakonnik nie tylko leczył ludzi, ale też ranne ptaki. Zachwyciło go, że potrafią tak wysoko latać i chciał sam tego spróbować. Zbudował więc skrzydła i pofrunął aż na szczyt Trzech Koron. Tak mu się to spodobało, że potajemnie przed braćmi zaczął latać regularnie wokół Pienin. W końcu dotarło to do przeora, który zaczął go podejrzewać o konszachty z siłami zła. W efekcie kazano mu spalić skrzydła. Zakonnik nie posłuchał od razu i wyruszył w swoją ostatnią podróż. Doleciał aż do Tatr i nad Morskim Okiem uderzyła w niego błyskawica, zamieniając go za karę w skałę.
Dochodziło do tego koło szczytu Sokolicy w Pieninach.
zobacz więcej
Pieniny skrywają w sobie wiele barwnych tajemnic. Warto tu też wspomnieć o dwóch pustelnikach na Zamkowej Górze. Pierwszym z nich był Andrzej Stachura z Bobrku koło Oświęcimia. Zbudował w tym miejscu pustelnię, przybrał imię Władysława, ubrał franciszkański habit i codziennie chodził do Krościenka na mszę świętą. Turystów, którzy nawiedzali jego grotę, częstował wodą ze źródła lub herbatą. Spędził w pustelni w sumie 11 lat. W 1915 roku został wcielony do armii austriackiej, gdzie walczył do końca I wojny światowej. Później wstąpił do zakonu reformatów. Zginął w 1919 roku podczas oblężenia klasztoru w Gródku Jagiellońskim przez wojska ukraińskie.
W maju 1924 roku na Zamkowej Górze pojawił się brat Wincenty Kasprowicz, pochodzący z Mijanowa pod Trzemesznem w Wielkopolsce. Tutaj na górze spędził wiele lat. Kiedy miejsce było coraz częściej odwiedzane przez turystów, Pieniński Park Narodowy zaapelował, aby go stamtąd usunąć. Sprawa rozwiązała się jednak samoistnie: 11 czerwca 1949 roku w pustelnię uderzył piorun i pożar doszczętnie ją spalił. Pustelnika od śmierci w płomieniach uratował Józef Plewa ze Sromowiec Niżnych. Później Wincenty wyjechał do Wielkopolski i tam, po uzyskaniu dyspensy, zawarł związek małżeński. Zmarł 30 sierpnia 1974 roku.
Macie więc o czym opowiadać na łodzi. Spływy flisackie wrosły w kulturę tego miejsca i styl życia pienińskich górali. Co was wyróżnia na tle innych mieszkańców gór?
Przede wszystkim tradycyjny strój ludowy, szczególnie męski. Nosimy kierpce, spodnie z owczej wełny, na której jest haftowany motyw dziewięćsiłu (przypomina oset), białą koszulę i niebieską kamizelkę z bogatym, kolorowym wzorem, który symbolizuje kwiaty z naszych łąk w czasie kwitnienia. Są tam wszystkie kolory tęczy. Jak byśmy byli wycięci z tej trawy i się w to ubrali. Na głowie mamy czarny kapelusz z paskiem imitującym sznurek muszelek, im więcej ich było, tym większy był prestiż dla flisaka. Dziś to symboliczna ozdoba. Kiedyś były też wierzchnie okrycia zwane cuchami, które miały haft z motywem korony, na pamiątkę wizyty w tym miejscu Jana Kazimierza. Była symbolem krwi przelanej przez przodków.
Jeśli chodzi o mowę, to jest ona różna w pienińskich wioskach – są tu naleciałości z gwary podhalańskiej czy gwary Lachów Sądeckich. Końcówki słów są często inaczej wypowiadane. Wytworzyło się u nas specyficzne słownictwo związane z flisactwem, mamy choćby słowo „wylywka”, które oznacza czerpak do wylewania wody zbierającej się w łódce. Jest „sprysa”, czyli długa i cienka żerdź używana do odpychania się od dna i kierowania łódką. Jest „odpychacka” – to cienka żerdź pomagająca kiedyś odpychać od brzegu łódki, ciągnięte pod prąd do początku spływu, czy „skowyrek”, czyli poprzeczny drążek umieszczony na przodzie łódki.
Mamy tez swój hymn flisacki. Tekst ułożony został przez proboszcza ze Sromowiec Niżnych ks. Bolesława Zdunka w 1956 r., a zaczyna się od słów:
Gdzie Trzech Koron szczyt
Sięga niebios chmur,
Już od wieków ród flisaków
Strzeże polskich gór.
Każdy flisak zdrów, swoją łódkę pcha
Chleb w Dunajcu, wiarę w sercu,
Szczęście w domu ma.
Staramy się pokazywać i pielęgnować swoje bogate dziedzictwo, między innymi podczas ważnych uroczystości religijnych.
Czy jest komu to wszystko przekazać? Flisactwo, mimo swojego niezaprzeczalnego uroku, jest zajęciem tylko sezonowym. To może zniechęcać młodych ludzi, którzy liczą na szybki zarobek.
Rzeczywiście, dużo młodych ludzi nie garnie się już tak ochoczo do flisactwa, jak kiedyś. To jest dla nich dobry sposób na dorobienie sobie choćby w wakacje. Z samego flisactwa nie da się bowiem wyżyć i utrzymać rodziny, więc mamy dodatkowe zajęcia. Są wśród nas między innymi strażacy, budowlańcy czy hydraulicy. Wielu też zajmuje się wynajmem miejsc noclegowych dla turystów. Niektórzy prowadzą gospodarstwo rolne, ale bardziej z sentymentu niż dla zysku, to wymaga dużego poświęcenia.