Z dziejów śmiechu. Co Gołas czytał z mankietów i czym popijał nalewkę o poranku?
piątek,
10 września 2021
Wyjątkowe sukcesy osiągnął w kabarecie: „Koniu”, szybko zakazanym przez peerelowską cenzurę, telewizyjnym „Kabarecie Starszych Panów”, następnie w „Dudku”, gdzie wykonywał kultowe do dziś piosenki „Ballada o Dzikim Zachodzie” i „W Polskę idziemy”.
Wiesław Gołas, zmarły 9 września w wieku 90 lat, zapisał się w annałach przede wszystkim jako wyborny aktor komediowy. W filmie, kabarecie, telewizji i teatrze bawił kilka generacji Polaków. Humor towarzyszył mu także na co dzień.
„Mam pamięć fotograficzną, a gorzej jest u mnie z pamięcią do tekstów i nazwisk – wspominał. – To mi przypomina pewną rozmowę z Andrzejem Łapickim. Kiedyś widzę go jak nerwowo chodzi po teatralnym korytarzu i coś pod nosem mruczy.
Pytam: – Co, nie pamiętasz tekstu?
On na to, że rolę zna, ale nie wie, jak ją zagrać. Odpowiedziałem mu: – Patrz, cholera, ja wiem, jak zagrać, ale zapomniałem tekstu.
Po czym zapytałem, jak się uczy roli.
– Wiesz, siadam w fotelu, czytam tekst, przymykam powieki, powtarzam i umiem.
A ja na to: – Popatrz, a ja siadam w fotelu, czytam tekst, przymykam powieki – żeby powtórzyć – i... zasypiam”.
Z powodu kłopotów z przyswajaniem dłuższych partii tekstu, wielokroć bywało, że korzystał ze wparcia suflerskiego.
Kiedyś umówił się, że jeśli zapomni słów na scenie, to stuknie w kapelusz, w którym akurat występował w przedstawieniu. Tak też się stało, lecz z budki suflera nie dotarła żadna podpowiedź. Puknął więc w kapelusz po raz drugi – bez rezultatu. Dopiero na trzeci sygnał sufler podrzucił zapomnianą przez aktora kwestię. „Następnego dnia Karolina Beylin w recenzji opublikowanej na łamach «Expressu Wieczornego» zachwyciła się mą – jak pisała – wykoncypowaną kreacją. Co za wyśmienity pomysł z tym stukaniem w kapelusz. Jak świetnie ów gest akcentował osobowość postaci odtwarzanej przez Gołasa...”.
U progu teatralnej przygody przyszło mu wystąpić w spektaklu socrealistycznym. „Już po pierwszej lekturze wiedziałem, że to gniot, toteż nie zamierzałem obciążać pamięci tyradami wychwalającymi partyjnych aktywistów i przodowników pracy, a tępiącymi bikiniarzy, bumelantów, dywersantów czy sabotażystów. Starannie wykaligrafowałem, więc sobie swe kwestie na… sztywnych mankietach koszuli”. Na próbach do perfekcji opanował korzystanie z tej formy wsparcia. Podczas premiery podniósł rękę, aby zerknąć na odsłonięty mankiet i... zdębiał. Dostrzegł bowiem tkaninę nieskalaną żadną literą. Z wydatną pomocą suflerki zdołał jakoś wydukać swoją rolę. Okazało się, że przed premierą nadgorliwy garderobiany podmienił w stroju Gołasa mankiety, gdyż na starych zauważył jakieś bohomazy.
Mleko na popitkę
Poczucie vis comica nie opuszczało go również w egzystencji pozaartystycznej.
Po nocnym powrocie z kliniki położniczej, gdzie małżonka powiła mu córeczkę, do mieszkania dzielonego ze współlokatorami (takie to były czasy) zapytał, czy ktoś nie ma w zanadrzu jakiegoś alkoholu.
„– W takiej chwili musi się znaleźć – odparto.
Przy kolejnym kieliszku rozemocjonowany i rozrzewniony zarazem młody tata rzecze:
– Jak to się życie plecie. Urodzi się takie maleństwo, córcia moja jedyna, a potem przyjdzie jakiś obcy człowiek i weźmie ją jak swoją.
– A może pan nie doczeka? – współczująco zapytał któryś ze współbiesiadników”.
W latach sześćdziesiątych zeszłego wieku aktor zamieszkał w bloku przy ulicy Świętokrzyskiej, nieopodal placu Grzybowskiego. Do macierzystego Teatru Dramatycznego miał jakieś 200, góra trzysta metrów piechotą. Bywało, że odwiedzał placówkę razem z Tobiaszem, psem rasy bokser. Nierzadko można było ich zastać w parku okalającym od zachodu Pałac Kultury i Nauki. Zwierzak prezentował się groźnie, głośno szczekał i warczał, budząc lęk innych spacerowiczów. Właściciel uspokajał ich słowami: „Ależ proszę się nie bać, to pies jedyny w swoim rodzaju. Gryzie tylko swoich, obcego nie ruszy!”.
Równolegle występował w filmie, teatrze, serialach i kabarecie. Wiesław Gołas od początku był aktorem wszechstronnym. Teraz, wraz ze swoją córką, napisał książkę „Gołas”.
zobacz więcej
W tym czasie i pod tym adresem sąsiadem Gołasa był Bernard Ładysz. Panowie bladym świtem wyruszali po świeże pieczywo do zlokalizowanych na parterze delikatesów „Porto”. Przy okazji wspierając ducha odrobiną nalewki przygotowywanej przez śpiewaka i serwowanej w korku piersiówki, którą z reguły dysponował. Aby połowice nie wyczuły od powracających z zakupów mężów woni alkoholu, otwierali przyniesione przez umyślnych pod drzwi mieszkań butelki z mlekiem (tak wówczas dostarczano mleko, o poranku), niwelując łykiem tego napoju trunkowy oddech.
„Płynny” żart Gołasa zapamiętał też operator filmowy Wiesław Zdort. W trakcie zdjęć do obrazu „Chudy i inni”, realizowanego w Bieszczadach, ekipa udała się do lokalnej gospody. Kelner podał ukrop w szklankach oraz saszetki z herbatą. Aktor, jeden z gwiazdorów pokazywanego wtedy po raz pierwszy w TVP serialu „Czterej pancerni i pies”, wrzucił do wrzątku drugi koniec saszetki – nitkę z papierkiem. Wzbudził tym zdumienie personelu, który poczuł się w obowiązku pouczyć artystę, jak prawidłowo użyć torebki z herbatą. – Naprawdę? Całe życie tak parzyłem… – miał odpowiedzieć Gołas.
Fałszywe nuty
Innym razem, podczas urlopu, aktor spotkał kolegą po fachu, Józefa Kondrata. Ten zapowiedział, że będzie padało, gdyż łamie go kościach. Gołas zmarkotniał, ale po chwili z błyskiem w oczach zapytał:
„– A czy masz jakieś lekarstwo na te twoje łamanie?
– Mam, wspaniałe i skuteczne pastylki!
– No to je zażyj. Niechaj nie pada...”.
Żarty trzymały się go również w ponurych latach bierutowszczyzny kiedy Gołasowi przyszło studiować w warszawskiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej. Na roku, którego opiekunem był Marian Wyrzykowski, kształcił się wspólnie między innymi z Jerzym Dobrowolskim, Franciszkiem Pieczką, Mieczysławem Czechowiczem, Zdzisławem Leśniakiem.
„Kiedy w marcu 1953 roku umarł Stalin, Zdzisio zrobił wielki numer. Zajęcia mieliśmy na pierwszym piętrze, a na półpiętrze stało popiersie Stalina, przy którym każdy z nas z powodu żałoby musiał stać przez pół godziny na warcie. Stoimy zatem na baczność – z jednej strony ja, a z drugiej Miecio Czechowicz. W tym momencie Leśniak wyszedł z zajęć za potrzebą. Po drodze do toalety wszedł na półpiętro i podszedł do nas. Twarz poważna, skupiona. Kątem oka, bo mieliśmy tam stać bez ruchu, patrzę, a on klęka przed popiersiem i żegna się. Czechowicz zaczął się dusić ze śmiechu, a ja nic, udaję, że nic się nie dzieje. No, to Zdzisio zszedł na dół, ale nie dał za wygraną i po chwili wrócił. Jeszcze raz klęknął i przeżegnał się, ale tym razem tak, jak prawosławni. I wtedy nie wytrzymałam. Kiedy się odwracał, żeby odejść, kopnąłem go lekko w tyłek. Wtedy Zdzisio popatrzył na popiersie Stalina, pogroził mu palcem i krzyknął: «Ech, ty! ». Gdyby zobaczył to ktoś z aktywu Związku Młodzieży Polskiej, niebezpiecznym postrachem była zwłaszcza Katarzyna Łaniewska, to nie byłoby nam do śmiechu”.
Impostację głosu wykładał w tym czasie na uczelni Aleksander Michałowski. Pewnego dnia studenci przybyli na jego zajęcia częściowo w kostiumach i niedokładnie zmytych makijażach, ponieważ wcześniejsza lekcja charakteryzacji z jakiejś przyczyny się przedłużyła. „Profesor siada do klawiatury fortepianu i każe kolejno powtarzać grane dźwięki. Kiedy dochodzi do Gołasa, ten niemiłosiernie fałszuje.
– Czemu nie trafiasz w tonację? – indaguje zdumiony nauczyciel.
– A, bo ucharakteryzowałem się na głuchego. Widać niedostatecznie, bo pan profesor nie spostrzegł...”.
– Tomasz Zbigniew Zapert