Pokazali mi materiał spod wieży telewizyjnej. To była wojna
piątek,
22 października 2021
Nagle przed nami zatrzymał się gazik wojskowy i wybiegło czterech żołnierzy. Wyciągnęli z samochodu naszego kierowcę i przystawili mu broń do głowy. Drugi szarpał Alika. Trzeci i czwarty stanęli z dwóch stron samochodu i obaj przystawili mi broń do głowy. Wyciągnęli mnie i zażądali, bym oddała im aparat. Bardzo się opierałam. Krzyczałam po rosyjsku, że jestem dziennikarką z Zachodu. Oni krzyczeli: „Ty suko” – wspomina Anna Brzezińska.
MONIKA SZEWCZYK -WITTEK: W walce o dobre zdjęcie nie było parytetów?
ANNA BRZEZIŃSKA: Oczywiście, że nie. Jesteśmy słabsze fizycznie i nie mamy siły przepychać się z kolegami na przykład podczas fotografowania polityków na korytarzu sejmowym, a tym bardziej na demonstracjach ulicznych. Kiedy w 1988 roku zaczęłam współpracować
z Agence France-Presse, coraz częściej pojawiałam się na politycznych
wydarzeniach i posiedzeniach sejmu. Wtedy miałam wsparcie ze strony panów z Biura Ochrony Rządu (dziś Służba Ochrony Państwa – red.). Wielokrotnie było tak, że w trakcie największych przepychanek dziennikarzy któryś z oficerów mówił: „Proszę się rozstąpić. Pani Aniu, zapraszam”. Do tej pory to wspominam i wciąż przyjaźnię się z niektórymi z nich.
Dlaczego właśnie Tobie pomagali?
Byłam jedną z niewielu fotografujących kobiet. Nie dało się mnie nie zauważyć.
Peerelowska siermiężność w obiektywie Bogdana Łopieńskiego.
zobacz więcej
Twoje zdjęcia były publikowane między innymi w „Chicago Tribune”,
„The New York Times”, „Libération”. Niestety, nie podpisywano Cię imieniem i nazwiskiem.
Byłam podpisywana jako „stringer” i teraz nie da się już odnaleźć moich zdjęć w archiwum AFP. Może po tematach. Dostali też negatywy, nigdy do mnie nie wróciły. Szkoda, ale na pocieszenie mam kilka tych gazet z moimi zdjęciami. Takie są reguły światowych agencji fotograficznych.
Lubisz mówić o sobie, o swojej pracy i sukcesach?
Nie, obawiam się, że ktoś pomyśli, że się przechwalam. Zawsze tak było. Byłam nieśmiałym, zawstydzonym dzieckiem, a wybrałam sobie zawód, który wymaga ciągłego kontaktu z ludźmi. Do tej pory, jak mam zadzwonić do kogoś nieznajomego, to muszę się bardzo długo przekonywać. Powtarzałam sobie: weź się w garść. Fotografowałam przecież ważne wydarzenia, ale też głowy państw, na przykład króla Hiszpanii Juana Carlosa, premier Margaret Thatcher czy cesarza Japonii. Jakoś się to wszystko udawało.
Adrenalina Cię mobilizuje?
Poważna adrenalina tak. Chyba najlepiej to zrozumieć na przykładzie
wydarzeń w Wilnie, gdzie pojechałam na zlecenie „Rzeczpospolitej”. To był styczeń 1991 roku, a ja niedawno zaczęłam pracę w tym dzienniku. Piotr Aleksandrowicz (wtedy zastępca redaktora naczelnego – przyp. red.) poprosił mnie do swojego pokoju i powiedział, że trzeba pojechać do Wilna, gdzie zaczyna się robić gorąco. Nasze spotkanie odbyło się o 11.00. Późnym popołudniem wsiadłam do pociągu.
Dlaczego wybrał Ciebie?
Wydaje mi się, że docenił moje doświadczenie z pracy dla Agence France-Presse. Wcześniej jeździłam w tamte strony, na Litwę, do polskich wsi, do Wilna, byłam też w Tallinie.
To był Twój pierwszy wyjazd w strefę konfliktu?
Tak. Na Dworzec Centralny odwieźli mnie fotograf AFP Janek Skarżyński – dziś już mój były mąż, który wtedy jeszcze moim mężem nie był, i Czarek Sokołowski, fotograf Associated Press. Strasznie mnie namawiali, żebym nie jechała.
Dlaczego?
Argumentowali, że nie wiadomo, co się może wydarzyć. Wsiedli ze mną do pociągu, nadal próbując wybić mi z głowy ten pomysł. Wymyślili nawet, jak wytłumaczyć redakcji, że nie dojechałam. Ostatecznie wysiedli na Dworcu Wschodnim, a ja ruszyłam dalej. Czułam, że chcę to zrobić. Zresztą w Wilnie byli już wtedy Maciek Macierzyński – fotograf Reutersa, Wojtek Druszcz i Alik Keplicz, więc wiedziałam, że nie będę na miejscu
sama.
Jak wyglądała podróż do Wilna? Czuć było, że coś się dzieje?
Zawsze, gdy opowiadam tę historię, jestem lekko podenerwowana. Nadal żywe są we mnie tamte emocje. Jakieś 60 kilometrów od celu pociąg stanął w szczerym polu. Konduktorka powiedziała, że do miasta nie można wjechać. Podjęłam decyzję, że wysiadam z pociągu. Jakiś czas szłam na piechotę przez zaśnieżone pola. Doszłam do szosy i zobaczyłam, jak w jedną stronę jechały samochody osobowe, a w drugą żołnierze, więc stwierdziłam, że muszę się kierować tam, gdzie armia. Pojawił się autobus pełen ludzi, zaczęłam machać, zatrzymał się. Jak wyjechałam z Warszawy,
to Janek zadzwonił do Wojtka Druszcza, żeby mnie odebrał w Wilnie. Ten przyjechał na dworzec i dowiedział się, że pociąg nie przyjedzie. Na szczęście ja też tam dotarłam, bo Wojtek biegał z obłędem w oczach, szukając mnie. Pojechaliśmy do hotelu Lietuva, w którym mieszkali wyłącznie zagraniczni dziennikarze mający rezerwację. Już nie pamiętam jak, ale dostałam pokój. Wtedy nie można było wynająć pokoju od ręki. Ale udało się.
Od razu ruszyliście na zdjęcia?
Tak. Chociaż początkowo niewiele się działo. Z Warszawy wyjechałam 12 stycznia. Dzień później wszystko się zaczęło. Siedzieliśmy w barze hotelowym z Mają Narbutt, dziennikarką „Rzeczpospolitej”, Alikiem, Maćkiem Macierzyńskim i Wojtkiem. Chwilę po północy nagle ktoś wpadł do tego baru i powiedział, że czołgi jadą w stronę wieży telewizyjnej, która była chroniona przez Litwinów. Bronili dostępu do niej, żeby nie dopuścić Rosjan do transmisji telewizyjnej.
Przed hotelem nie było taksówek, tylko samochody prywatne, bo w ten sposób Litwini sobie w tym czasie dorabiali. Wskoczyliśmy z Alikiem do pierwszego samochodu i powiedzieliśmy, że chcemy znaleźć kolumnę czołgów, która gdzieś się przemieszcza, żeby zobaczyć, ile ich jest. Udało się znaleźć konwój. Za czołgami, których było może dwadzieścia, jechały samochody opancerzone, a tuż za nimi korowód prywatnych samochodów z litewskimi flagami. Słychać było patriotyczne piosenki. Nagle przed nami zatrzymał się gazik wojskowy i wybiegło czterech żołnierzy. Wyciągnęli z samochodu naszego kierowcę i przystawili mu broń do głowy. Drugi szarpał Alika. Trzeci i czwarty stanęli z dwóch stron samochodu i obaj przystawili mi broń do głowy. Wyciągnęli mnie i zażądali, bym oddała im aparat. Bardzo się opierałam. Krzyczałam po rosyjsku, że jestem dziennikarką z Zachodu. Oni krzyczeli: „Ty suko”. Ciągnęli za aparat, który miałam powieszony na pasku na szyi. W pewnym momencie pomyślałam o moim synku, który miał wtedy sześć lat. Oddałam im sprzęt. Alikowi też zabrali. Wsiedli do samochodu i odjechali, po czym ponownie się zatrzymali. Jeden z nich wrócił do naszego samochodu i wyrwał kluczyki ze stacyjki. Powiedzieliśmy temu Litwinowi, żeby przyszedł do nas do hotelu następnego dnia, że jakoś załatwimy sprawę kluczyków. Biegliśmy do hotelu i usłyszeliśmy strzały i wybuchy. Nagle Alik się zatrzymał i powiedział, że musi się cofnąć, bo zgubił czapkę. Zapytałam go, czy zwariował. Powiedziałam, że nie pozwalam mu wracać.
Bałaś się o niego?
Tak. Uważałam, że trzeba jak najszybciej dostać się do hotelu i tam zdecydować co dalej. Zatrzymaliśmy samochód pełen ludzi. Nie wiem, jakim cudem się zmieściliśmy. Chyba siedziałam Alikowi na kolanach. Drzwi do hotelu były otwarte, a w środku stał recepcjonista, który zaganiał wszystkich wchodzących do środka. Alik zdecydował, że bierze nowy sprzęt i wraca fotografować. Ja nie miałam już czym. Wyjeżdżając z Warszawy, zabrałam jeden aparat, i to nie najlepszy, bo przeczuwałam, że mogę go stracić. Nie chciałam siedzieć sama w pokoju, więc znalazłam sobie miejsce koło recepcji. Widziałam zakrwawionych dziennikarzy wbiegających do hotelu. Jeden z nich, Hiszpan, został pobity kolbą karabinu. To było koszmarne. W którymś momencie wpadła ekipa z telewizji CBS i zabrali mnie do pokoju, gdzie mieli studio nagraniowe i transmisyjne. Pokazali mi materiał spod wieży telewizyjnej. Oniemiałam. To była wojna.
W wyniku tych działań zginęło kilkanaście osób, a kilkaset zostało rannych. Czy ktoś ze znajomych Ci dziennikarzy ucierpiał?
Maciek Macierzyński z Reutersa był poważnie ranny. Stracił słuch na jedno ucho.
Obrona wieży telewizyjnej w Wilnie
11 marca 1990 roku Litwa ogłosiła niepodległość (Akt Przywrócenia Państwa Litewskiego). Moskwa odpowiedziała sankcjami. Przez kilka miesięcy trwały negocjacje między Kremlem a rządem w Wilnie na temat niepodległości kraju. Gorąco zaczęło się robić pod koniec 1990 roku.
13 grudnia ZSRR ostatecznie zerwał rozmowy. 20 grudnia na ulicach litewskich miast pojawiły się patrole armii sowieckiej, a 7 stycznia 1991 roku na terytorium Litwy pojawiła się dywizja powietrzno-desantowa, a potem podległy KGB elitarny oddział sił specjalnych Alfa. W strategicznych punktach stolicy rozlokowano sowieckie czołgi. Za jeden z nich uznano wieżę telewizyjną znajdująca się na obrzeżach Wilna.
13 stycznia 1991 roku, o 1.30 w nocy sowieckie oddziały desantowe, wsparte przez komandosów, zaczęły szturmować stację. Tymczasem wieża od kilku dni była chroniona przez mieszkańców miasta, przede wszystkim studentów. Litwini bronili wejścia do studia, w którym przez cały czas był emitowany program telewizyjny wolnej Litwy. Kładli się na ziemię, tworząc żywe zapory przeciwko czołgom.
Tej nocy zginęło w Wilnie 14 osób (13 cywilów oraz żołnierz sowiecki; 15 osoba zmarła w lutym), a ponad 600 zostało rannych. Następnego dnia Litwini przyszli oddać hołd zabitym. Wydarzenia te przeszły do najnowszej historii Litwy pod nazwą Wydarzenia styczniowe (lit. Sausio įvykiai).