Pierwszy raz w życiu leciałem helikopterem. Nie wiedziałem, gdzie wyląduje. Krążyliśmy nad jakimś miastem i w pewnej chwili śmigłowiec zniżył wysokość, by pasażerowie zdołali odczytać napis: Koszalin. W ten sposób usiłowano nas chyba uspokoić, że nie jesteśmy wywożeni, jak obawiali się niektórzy, na „białe niedźwiedzie”. Samolot usiadł na płycie lotniska wojskowego w Mirosławcu, w pobliżu wiele lat później doszło do tragicznej katastrofy. Opodal funkcjonowało lotnisko należące do wojsk sowieckich stacjonujących w Polsce, toteż znów pojawił się w nas niepokój. Ku swej uldze, dotarliśmy do ogrodzonego terenu wojskowego ośrodka wypoczynkowego, jak głosiła tablica przy bramie.
To był specyficzny obóz internowania…
W dwupiętrowych pawilonach znajdowały się trzyosobowe pokoje, urządzone zgodnie ze standardem tamtej epoki. Drzwi do nich nie były zamykane, więc mogliśmy chodzić po całym budynku – zatrzaśnięte było tylko wejście do niego, pilnowane przez wartowników. Posiłki – skądinąd smaczne i obfite – wydawano nam w stołówce, gdzie mogliśmy się spotkać z internowanymi w sąsiednim gmachu. Przydzielono nam normę żywieniową przewidzianą dla oficerów na czas wojny. Mając w pamięci puste półki sklepowe, nachodziły mnie wyrzuty sumienia, że ja się objadam, a żona i dzieci być może przymierają głodem… Tymczasem rodziny internowanych rozumowały odwrotnie, toteż przysyłano nam paczki z cebulą oraz smalcem w rolach wiodących.
Kto był z panem zakwaterowany?
Bronisław Komorowski, wtedy historyk oraz Stanisław Ugniewski, szef zakładowej komórki Solidarności w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. Pilnowali nas wyłącznie „klawisze”, z reguły wrogo nastawieni do osadzonych. Ale zdarzył się wyjątek. Jeden z nich znał mnie z roli, którą grałem w
„Czarnych chmurach” i pewnego dnie ofiarował mi wykonaną samodzielnie figurkę kominiarza. Podziękowałem, a po pewnym czasie nakłoniłem go, aby zrobił ryngraf z Matką Boską, który chciałem podarować na imieniny prymasowi Polski. Początkowo strażnik się wzbraniał, lecz udało mi się go przekonać. Przemycony podczas odwiedzin mojej żony, prezent trafił w ręce solenizanta. Dodam, iż ów strażnik w Sylwestra dostarczył nam dwie butelki radzieckiego „szampana” Sowietskoje Igristoje, a w Wigilię wychylił z nami toast czymś mocniejszym.
Ten dosyć sielski wizerunek koresponduje ze stwierdzeniem Janusza Szpotańskiego, wspominającego, iż w Jaworzu internowanych rozpinano na „pluszowym krzyżu”.
Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego chyba rozlokowywała nas nieprzypadkowo. Naukowcy i artyści trafili do Jaworza, robotnicy i chłopi do miejsc, gdzie znaleźli znacznie gorsze warunki bytowania. Najpewniej miało to zasiać nieufność w kręgu solidarnościowym i doprowadzić do podziałów. Wystosowaliśmy nawet do władz protest w tej sprawie.