Pracował przez cały dzień. Bez względu na to, czy świeciło słońce, czy padał deszcz. Żeby nie tracić czasu, niekiedy nie wracał do domu na odpoczynek, tylko spał na prowizorycznym posłaniu koło urwiska. Pracował też czasem w nocy. Miał latarkę, którą mocował na uprzęży krów, by oświetlała drogę. Wracał do domu głównie po to, by żona wydoiła krowy i zabierał na dół kolejną parę zwierząt. Często wspominał, że chyba nie było we wsi tak pracowitych i silnych krów, jak te, które posiadał. Jak się zmęczyły, to je zmieniał. Niestety, jego nie miał kto zastąpić.
Skupiał się też na tworzeniu piachu, składnika potrzebnego do zaprawy cementowej. Małe kamyki kruszył drobno za pomocą młota. Kupował też gotowy cement za pieniądze ze sprzedaży truskawek, ale w tamtych czasach takiego materiału nie było zbyt wiele na stanie. Udało mu się kupić dwie tony cementu, czyli 40 pięćdziesięciokilowych worków. Dzięki temu mógł zrobić zaprawę i spoić pierwsze kamienie.
Jan nie zwalniał tempa nawet zimą. Pługiem odgarniał śnieg w kierunku urwiska, z kolei łopatą i miotłą zrobioną z gałęzi brzozy odśnieżał kamienną górę. Mróz uniemożliwiał mu prace murarskie, lecz nie przeszkadzał w łupaniu kamieni i kruszeniu z nich piasku. I tak na ciężkiej pracy upływały godziny, dni, tygodnie, lata – konstrukcja powoli wznosiła się do góry.
Przerywał budowę jedynie na prace polne, jak choćby sianokosy czy żniwa. Musiał bowiem godzić obowiązki gospodarskie z prowadzonym przedsięwzięciem. Żona Helena opiekowała się w tym czasie gospodarstwem i dwoma dorastającymi synami. Starszy, 12-latek, miał za zadanie przynosić tacie obiad nad urwisko.
Czy żona Stacha nie robiła mu czasem wyrzutów, że podjął się tak karkołomnego i niebezpiecznego wyzwania?
Helena zawsze podchodziła do męża z wyrozumiałością i szacunkiem. Zwracała się do niego czule: „Jasiu”. Wspierała męża ciepłym słowem, co motywowało go do pracy, miał więc dużo siły, aby to przetrzymać. Nie mógł liczyć na jej wsparcie fizyczne, ponieważ była bardzo chorowitą osobą. Jako młoda dziewczyna chorowała na gruźlicę, jej rodziców nie było stać na kosztowne leczenie. Kiedy poznała Jana, powiedziała mu, że nie zamierza wychodzić za mąż, bo po co komu chora żona. Ale miłość Jana do Heleny była mocniejsza. Poprosił ją o rękę i obiecał sfinansować jej leczenie. Kilka miesięcy później się pobrali. Miesiąc po ślubie Helena wyjechała na półroczne leczenie do kliniki w Warszawie. Hospitalizacja przyniosła niezwykły efekt – kobieta żyła potem 73 lata, choć lekarze nie dawali jej wielkiej nadziei na przeżycie w ogóle. Zdołała też urodzić dwoje dzieci. Ale nadal nie mogła się podejmować ciężkich prac.