Śniegu nie było. Snop światła z latarni padał na ogromną czarną topolę rosnąca obok budynku przedszkola. Ciemne okna, puste, lśniące ławki na podwórku. Nikogo o tej porze. Ścisnął mróz, pewnie jest już minus dwa, albo trzy, myślała, parząc herbatę w kuchni. Cicho grające radio przyniosło znaną jej melodię, orkiestra Ellingtona sprawiła, że poczuła się lekko wraz ze wspinającymi się dźwiękami klarnetu. Tańczyła w dużej sali, na ścianach wisiały lustra, w rogu stała ogromna choinka, na gałązkach płonęły świeczki. Pachniało nawoskowanym parkietem, igliwiem i stearyną, a głowie szumiało. I ta muzyka! Partner świetnie ją prowadził, doskonale wyczuwał rytm, tamtego wieczora przetańczyli kilka walców i fokstrotów, a potem przy świątecznie przystrojonym stoliku wraz z przyjaciółmi piła zimną wódkę. Na zakąskę śledź po warszawsku. Dziwnym trafem przypomniała sobie, że to właśnie jedli wtedy, przed wielu, wielu laty. A to niespodzianka, myślała rozbawiona, zalewając torebkę z herbatą wodą z czajnika.
Kot wskoczył na kuchenny stół, myszkował wśród pozostawionych tu naczyń, wazoników i pudełek. Psik, krzyknęła, ale on tylko podniósł biały łeb i popatrzył na nią uważnie. Potem sam zeskoczył i podbiegł do miski. Miał wysoko postawiony ogon.
W mniejszym pokoju panował przyjemny półmrok, w rogu paliła się lampa z czerwonym abażurem. Okno było szczelnie przesłonięte żółtą zasłonką, na zmarszczonym materiale rysowały się długie, fioletowe smugi. Cień zebrał się też pod oknem, łóżkiem i stolikiem, na którym stosem piętrzyły się czasopisma. Na białym biurku po lewej stronie stała maszyna do pisania Remington z klawiaturą przykrytą haftowaną serwetą. Jeszcze półki z równo ułożonymi książkami, a z białej, a o tej porze dnia szarej szafy na ubrania wystawał klucz.
Podeszła do łóżka i zapaliła lampkę u wezgłowia. Krąg światła ogarnął poduszki, kawałek przybitej do ściany słomianki i wiszące nad nią zdjęcie kobiety o dużych oczach, upiętych z tyłu włosach i łagodnym uśmiechu na pięknie zarysowanych ustach. Na stoliku obok łóżka stała literatka do połowy wypełniona wodą, listek z antybiotykiem, spodek i zegarek ze starego złota z cienką, skórzaną bransoletką.
Położyła się wygodnie i okryła kołdrą. Kot wskoczył na łóżko i ułożył się na swoim miejscu.
Gdyby w tej chwili, pomyślała, znaleźć się nagle w zasypanej śniegiem uliczce na Starówce, można wtedy – brnąc przez zaspy – podążyć za światłem latarni, w jakiejś ciepłej piwniczce, w zapachu polan płonących na kominku napić się grzanego wina, posiedzieć. I myśleć o tym, że płatki śniegu wciąż spadają i może już niedługo zasypią wszystko. Pamiętała podobny zimowy wieczór. Najpierw szła za znacznie od siebie starszym mężczyzną, który z trudnością poruszał się wydeptaną między zaspami ścieżką. Kilka razy musiała go podtrzymać, bo upadłby w śnieg.
– Zaraz będziemy na miejscu, panie Władysławie – dodawała mu otuchy.
Kiedy wreszcie doszli, okazało się, że wszyscy już czekają.
– Panie Władysławie, prosimy – ojciec w czarnym garniturze, białej koszuli i mieniącym się złotymi deseniami krawacie, pomagał gościowi zdejmować kożuch. Szerokim gestem zapraszał do oświetlonego pokoju.