Gra na osłabienie wrogiego państwa poprzez wzniecenie niepokojów na jego terytorium jest stara jak świat – a im bardziej ma ono charakter imperialny i wielonarodowy, tym łatwiej uruchomić taką rewoltę na zapleczu. Nie stronili od niej królowie Anglii podczas wojny stuletniej i Habsburgowie, podbijając Europę. Brytyjczyków – którzy podczas „Wielkiej Gry”, toczonej z Rosją w Azji Środkowej przez cały wiek XIX, usiłowali osłabić panowanie carów wspierając rewolty od Kaukazu po Pamir – można by wręcz określić mianem „prometeistów
avant la lettre” gdyby nie fakt, że Moskale sięgali po tę samą technikę, fundując synom Albionu plemienne powstania od Persji po Indie.
Polacy mają jednak szczególny dorobek w dostrzeganiu kolejnych narodów zniewolonych przez imperium carów i wspieraniu ich drogi do niepodległości. „Ruch prometejski” należy do trwałego dorobku II Rzeczypospolitej, nawet jeśli potencjały różnych zaangażowanych weń narodów były różne: więcej ważył w „ruchu prometejskim” udział działaczy ukraińskich, niż przedstawicieli zapomnianego dziś trochę baszirsko-tatarskiego Idel-Uralu, nadwołżańskiej efemerydy państwowej z roku 1918.
Inna rzecz, że co uchodziło Habsburgom i Windsorom, dziś jawi się jako działanie nie do przyjęcia – i kreowanie lokalnych rewolt, wspieranie, dyplomatyczne lub tym bardziej zbrojne, lokalnych separatyzmów spotyka się z potępieniem, łagodzonym co najwyżej strachem. Inicjatywy Rosji w Osetii, Naddniestrzu, na Krymie czy w Donbasie są oceniane jednoznacznie i poza dyktatorami Trzeciego Świata niewielu znajdować będą naśladowców.
To, że Rosja z taką ochotą posiłkuje się techniką wspierania separatyzmów i „historycznych żądań terytorialnych”, sama roztoczywszy panowanie na dziesiątki ziem spornych i narodów, które w dalszej lub bliższej przeszłości dążyły do autonomii lub niepodległości, w zależności od nastawienia można uznać za brawurę lub określić ostrzejszym słowem. Nikt z jej oponentów nie zamierza dziś sięgać po broń „prometejską”. Historycy i kartografowie jednak, jak cały świat zaniepokojeni nową odsłoną moskiewskiego imperializmu, na fali czarnego humoru nieraz przypominają kolejne obszary sporne, o które na dobrą sprawę ktoś o awanturniczym charakterze mógłby się któregoś dnia upomnieć. Jedni wspominają w tym kontekście ambicje sprzed wieku Ingrów i Karelów, drudzy licznych narodów muzułmańskich, ci najśmielsi zaś przypominają o prastarych ukraińskich ziemiach… nad Amurem.
Cztery barwy kozackich chutorów
Nie jest to postulat tak absurdalny, jak można by sobie wyobrażać – i aż tak pozbawiony podstaw prawnych. Oczywiście, w czasach Imperium Romanowów strumienie migracyjne z ziem ówczesnej „Małorosji” zmierzały w różne strony i trudno byłoby Kijowowi podnosić na tej podstawie jakiekolwiek pretensje. Po pierwsze – były to przemieszczenia najrozmaitszego charakteru, od syberyjskich zsyłek stosowanych jako represje, poprzez indywidualną zmianę zamieszkania w obrębie jednego państwa ze względów zawodowych czy osobistych, po masowe osadnictwo typu „kolonizacyjnego”. Tylko to ostatnie można by traktować poważnie – ale też, przy całej oczywistej ówczesnej odrębności małoruskich włościan na poziomie obyczaju czy języka, trudno mówić w ich przypadku o w pełni wykształconej ukraińskiej tożsamości narodowej. Po wtóre, tych „kolonizacji żyznych odłogów”, czasem wspieranych przez państwo, czasem podejmowanych spontanicznie, było wiele, więc chłopi znad Dniepru zwykle w ciągu pokolenia zlewali się z masą innych przybyszów i rusyfikowali. Historiografia wspomina, smacznym językiem, o czterech aż podobnych klinach osadniczych z XVIII, a czasem XIX wieku.