W sądzie jak w teatrze. Na procesy sprzedawano bilety, a panie zakładały wytworne kreacje
piątek,
8 kwietnia 2022
Fałszywe hrabiny, szantażystki, mściwe kochanki i legioniści okradający państwo. Masowe dezercje, honorowe zabójstwa, pedofilskie mafie i polityczne prowokacje. O wymiarze sprawiedliwości międzywojennej Polski opowiada Helena Kowalik, autorka książki „Przed sądem II RP”.
90 lat temu powstał pierwszy Kodeks Karny po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, tzw. Kodeks Makarewicza. Wcześniej przez kilkanaście lat sądy II RP korzystały z kodeksów dawnych państw zaborczych.
TYGODNIK TVP: Jak wyglądał wymiar sprawiedliwości w II Rzeczypospolitej? Czy to był od początku jasny i klarowny system?
HELENA KOWALIK: Odpowiadając na to pytanie muszę odwołać się do publicystyki, do wypowiedzi adwokatów, które padały podczas różnych procesów i które cytowała ówczesna prasa, bo same procesy tego nie pokazywały. Trzeba przypomnieć, że w 1917 roku, gdy Polska była jeszcze pod okupacją, powołano tymczasową Radę Stanu, w której utworzono Departament Sprawiedliwości. Miał on wprowadzać oraz organizować sądy polskie.
Wciąż jednak obecni byli okupanci, którzy zastrzegli sobie różne swoje priorytety a wśród nich m.in. zwierzchnictwo nad sądownictwem. Obecne były spore ograniczenia. Przykładowo w Królestwie Polskim Polacy nie mogli być sędziami, tylko jedynie sędziami pokoju. Okupanci zastrzegli sobie prawo zatwierdzania wyroków śmierci wydanych przez polski sąd. Inaczej to się kształtowało w zaborze austriackim, gdzie prawo karne było nieco łagodniejsze, a wszystkie sprawy karne zostały przekazane sądom polskim. Rok 1918, kiedy naczelnikiem zostaje Józef Piłsudski, to czas, w którym buduje się nowe państwo po 120 latach niewoli.
Co to oznacza i dla kraju i dla sądownictwa?
Kraj jest biedny, sponiewierany przez wojny, najazd bolszewików. W powietrzu wisi podejrzenie, że urzędnicy, głównie legioniści, jako ci, którzy przynieśli tę wolność i którzy objęli wysokie urzędy, kradną. W 1921 roku wychodzą dwie ustawy – marcowa i sierpniowa, które mówią o sprzeniewierzeniach wysokich urzędników przeciwko majątkowi państwa polskiego. Zapadają wyroki, często bardzo surowe, nawet kara śmierci.
Przykładem może być sprawa podporucznika Jana Wereszczyńskiego, wysokiej rangi oficera od zaopatrzenia wojskowego, który został oskarżony i udowodniono mu, że pieniądze państwowe sprzeniewierzył na własny użytek oraz swojego krewnego. Został za to rozstrzelany. Za antybohatera uznano także Michała Rola-Żymierskiego, który z kolei wziął łapówkę od francuskiego producenta masek przeciwgazowych. Jego proces wlókł się bardzo długo: najpierw został skazany, po pewnym czasie go uniewinniono. To była jedna z kategorii licznych wówczas procesów o sprzeniewierzenie się dobru państwa.
Czy te procesy były spektakularne? Mówiono o nich?
Bardziej od tych nazwijmy je, politycznymi, publikę interesowały obyczajowe, ale jedne i drugie miały tłumną publiczność. Adwokaci o znanych nazwiskach apelowali na rozprawach, by sędziowie, a nie ulica wydawali wyroki. Często było to wołanie na puszczy. Jednym z takich procesów, który zakończył się tragicznie, była sprawa Huberta Lindego, prezesa Pocztowej Kasy Oszczędności. Najwyższa Izba Kontroli wykryła szereg nieprawidłowości. Zarzucano mu, że okrada państwo polskie, bo budując siedziby wspomnianej Kasy w kilku miejscowościach, umożliwia czerpanie korzyści osobom trzecim. Wśród beneficjentów tych działań miał być brat Lindego – Marian.
Kiedy proces prezesa dobiegał końca, obserwować go zaczął sierżant Wojska Polskiego niejaki Wacław Trzmielowski. Mowę obrończą na temat Lindego wygłaszał mecenas Stanisław Szurlej, który powiedział właśnie o tym, by nie słuchać społeczeństwa, ulicy, bo to nie ona powinna wydawać wyroki w imieniu sądu. Dwa dni przed ogłoszeniem wyroku Trzmielowski, zbulwersowany słowami adwokata wyszedł z rozprawy za odpowiadającym z wolnej stopy Lindem i na Starym Mieście go zastrzelił.
Podczas procesu o dokonanie zabójstwa, tłumaczył, że obawiał się zbyt łagodnego wyroku, a nie po to przelewał krew, by ten człowiek okradał państwo polskie. Ze względu na to, że Trzmielowski miał kryminalną przeszłość uznano, że był opłaconym mordercą. Ale postępowanie karne wobec niego zostało umorzone.
Czy istniała jakaś kategoria spraw sądowych, które zazwyczaj kończyły się groźnymi wyrokami kary śmierci?
Tak, procesy o dezercję. Zaskoczyło mnie, że ucieczek z wojska było bardzo dużo. Wszyscy pragnęli wolności, wzruszali się, gdy o niej mówiono, ale gdy trzeba było stawać do walki, to już tak pięknie to nie wyglądało. Z wojska uciekali głównie chłopi, zwłaszcza z terenów wschodnich. Powód był oczywisty. Jeśli chłop, który nie miał nic, dostał z przydziału onuce i ciepłą kapotę, to już mu wystarczało i niczego więcej nie chciał. Na początku za dezercję skazywano zazwyczaj na karę śmierci. Dopiero z czasem wyroki złagodniały i kary liczyło się bardziej w miesiącach, niż latach.
Krótko po odzyskaniu niepodległości zaczął się również odzywać antysemityzm, także w związku z dezercją. Tu warto wspomnieć historię Jakuba Klotza z Kalisza, który sam zgłosił się do wojska i brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Był gorącym patriotą, chciał się bić o swoją ojczyznę, ale skierowano go do obozu przygotowanego dla Żydów stroniących od wojska. Po dwóch dniach uciekł stamtąd i został skazany właśnie za dezercję. Obecna na sali jego matka podczas rozprawy krzyknęła: „Synu, ale ty jesteś Żydem”. Klotz nie został stracony, wyszedł z tego, na szczęście, obronną ręką.
Skąd brał się antysemityzm na salach sądowych?
Rodziła go bieda. Po wojnie polsko-bolszewickiej, która przetoczyła się jak czołg po miasteczkach na wschodnich rubieżach, sąsiedzka kradzież była na porządku dziennym. Najprostszą drogą do przywłaszczenia cudzego było doniesienie polskim władzom, że obrabowany jest Żydem, a więc agentem bolszewickim. Tak było w przypadku Marka Segala, lekarza Żyda w Równem, bardzo oddanego Polakom. O kradzież został oskarżony przez współlokatora, który wynajmował u niego izbę. Segal dostał wysoki wyrok, ale ostatecznie uniewinniono go w drugiej instancji.
Kiedy prawo karne zostało ujednolicone?
Dopiero w 1932 roku. Do tego czasu w byłym Królestwie Polskim sądzono według kodeksu rosyjskiego z 1903 roku. Paragrafy i wymiar kary nie pasowały do polskiej rzeczywistości. Winnych kierowano do domów poprawy, które w Polsce zamieniano na więzienia. Zresztą, jak już wspomniałam, kary za to samo przestępstwo różniły się w poszczególnych zaborach. To było sprytnie wykorzystywane przez adwokatów z korzyścią dla ich klientów.
Jaruzelski codziennie naciskał, żeby zaczęły się sypać wyroki.
zobacz więcej
W 1905 roku odbył się proces Xawerego Dunikowskiego, rzeźbiarza, który w restauracji w Warszawie śmiertelnie postrzelił malarza Wacława Pawliszaka. Do incydentu doszło, gdyż Dunikowskiemu wydawało się, że znajomy artysta sięga do kieszeni po broń i będzie chciał strzelać w jego stronę. Być może w tej sprawie zapadłby wysoki wyrok i byłoby nim zesłanie na Syberię, ale adwokaci przenieśli sprawę do Galicji. Tłumacząc, że Dunikowski właśnie stamtąd pochodzi, a w Warszawie przebywa tymczasowo. Został zwolniony z aresztu za kaucją w wysokości 2 tys. rubli. A w Krakowie sprawa jakoś się rozmyła …
Opinię publiczną najbardziej ciekawiły jednak procesy obyczajowe. Rozpisywała się o nich prasa i pewnie w ten sposób jeszcze bardziej podgrzewała atmosferę wokół nich?
To prawda. Oto fragment artykułu z 21 listopada 1931 roku w magazynie kryminalnym „Tajny Detektyw”: „Zyta Woroniecka herbu Korybut krwawo rozprawiła się w Warszawie ze swoim kochankiem Brunonem Boyem, pakując w niego z rewolweru siedem kul”. Tę sensacyjną zbrodnię opisało też kilkanaście innych gazet w kraju. 24-letnia księżniczka rzeczywiście wróciła wieczorem z miasta do apartamentu, w którym od kilku miesięcy mieszkała z Boyem i postanowiła zemścić się za to, o czym wiedziała od pewnego czasu. Jej ukochany zabawiał się z pewną blondynką. Boy bez skrupułów opowiadał o wspaniałej Dzidzi, jak nazywał kochankę, subiektom w sklepie z artykułami gumowymi, w którym Zyta była kasjerką.
Od tamtej pory Zyta go śledziła, w kalendarzyku zaznaczała daty spotkań Boya z Dzidzią. Kiedy jako narzeczona domagała się ustalenia terminu ślubu, usłyszała, że między nimi wszystko skończone. Wtedy sięgnęła po przygotowany rewolwer i oddała wspomniane siedem strzałów… Kolejne gazety również nie szczędziły szczegółów tej historii, dziennikarze zbierali informacje, na temat tego, kim była Zyta, opisywali bardzo szczegółowo nie tylko proces, ale całe życie oskarżonej. Salę sądową szturmowały tłumy.
Skąd brała się ta ciekawość? Czy głównie ze względu na to, że to kobieta zabiła?
W tym czasie zmiany nastąpiły również w świadomości społecznej. Kobiety poczuły się wyzwolone, dostały prawo głosu w wyborach. Ale nie było to powszechnie akceptowane. Księżna Zyta, z racji tego, że jej rodzice zubożeli, poszukiwała pracy samotnie przemierzając kraj pociągami. W sądzie nie świadczyło to na jej korzyść. Adwokaci z jednej strony, prokurator z drugiej, mówili o niepowściągliwości seksualnej oskarżonej. Można było w dyskrecji mieszkać z mężczyzną bez ślubu, ale na sali sądowej wobec kobiet, które na takich procesach stanowiły główną publiczność i na zawołanie mdlały, gorszyły się, szukały soli trzeźwiących, to był ważki argument oskarżyciela.
Świadkowie zeznawali, że Boy skarżył się, iż ta kobieta nie daje mu spokoju, a on czuje się nadwerężony fizycznie. Nawiasem mówiąc było tak, ze względu na to, że Boy nie stronił od kochanek. Podczas całego procesu mówiono jednak głównie o wyuzdaniu Zyty. Adwokaci, którzy byli również sprawozdawcami sądowymi posługiwali się przedziwnymi argumentami.
Leon Okręt, słynny sprawozdawca „Kuriera Polskiego”, który miał również kancelarię adwokacją, jako argument prostackiego wyuzdania Woronieckiej podawał „kokieteryjny beret na jej głowie” oraz „niearystokratyczny wygląd rąk”. Na wygląd oskarżonych sprawozdawcy zwracali szczególną uwagę. Czasem opisy zależały od opcji politycznej danej gazety. Podczas procesu Niewiadomskiego, zabójcy Gabriela Narutowicza, gazety PPS-owskie pisały o „szczurzym spojrzeniu”, mordercy, z kolei endeckie o jego „szlachetnym profilu”.
Jaki wyrok otrzymała Woroniecka?
Proces rozpoczął się 6 czerwca 1932 roku i odbywał się w czasie zmian dotyczących sądownictwa. Wyrok został wydany przez Sąd Okręgowy jeszcze według kodeksu z 1903 roku i skazywał księżną na karę twierdzy, której kodeks z 1932 roku nie przewidywał. Oskarżona nawet podczas procesu apelacyjnego w 1933 roku nie przyznawała się do zabójstwa, a jedynie do oddania strzałów. Prokurator nie nastawał na surowy wymiar kary, głównie chodziło mu o to, by sąd uznał, że zabójstwo z zazdrości w niczym nie usprawiedliwia sprawcy. Ostatecznie Zyta otrzymała wyrok 3 lata więzienia, zamiast 3 lat pobytu w twierdzy.
Czy nowy kodeks karny uwzględniał przestępstwa, których ten rosyjski nie przewidywał?
Tak. Przykładem tego jest sprawa Marii Lewandowskiej z Poznania. Była to córką nieżyjącego już wówczas posła endecji, której matka miała jedną z większych kamienic przy głównej ulicy miasta. Maria, z zawodu nauczycielka, nie pracowała. Swój czas poświęcała na wysyłanie szantażujących listów do prominentnych osób m.in. do biskupów, prałatów, mecenasów. Domagała się od nich gratyfikacji pieniężnej. „Pan korzystał z usług mego ciała” – pisała w anonimowej korespondencji i groziła, że ze szczegółami opowie o tym, gdzie, co i jak robili.
Często, jako argument do zapłaty podawała fakt, że umiera z głodu, a szantażowany kochanek musi ją wspomóc. Żona jednego z mecenasów, który nie miał nic na sumieniu i pokazał małżonce taki list, poszła do swojego zaufanego spowiednika z prośbą o poradę. Okazało się, że on również otrzymał podobną korespondencję, z nieco zmienioną wersją i zasugerował, że trzeba to zgłosić na policję. Oprócz mecenasa na policję zgłosiło się kilku innych mężczyzn.
Wieści o szantażystce rozniosły się pocztą pantoflową, wszczęto śledztwo. Grafolog stwierdził, że pisane na maszynie listy, poprawiane są ręką Lewandowskiej. Na komendę zgłaszały się kolejne ofiary, w tym Maria Jastrzębska, której podejrzana chciała odbić narzeczonego, również wysyłając anonimy o rzekomej jego zdradzie. Śledztwo odsłoniło życie towarzyskie i sypialniane poznańskich elit, w których, jak pisano „każdy miał na sumieniu jakieś grzeszki”.
Na „wywczas” najczęściej ruszało się pod namiot, a z biegiem czasu nad morze.
zobacz więcej
Jednakże Lewandowskiej nie można było tak łatwo skazać, bo czegoś takiego jak seksualny szantaż nie było w kodeksie rosyjskim. Została więc skazana za zniewolenie. Dopiero w 1932 roku w nowym kodeksie karnym znalazł się paragraf o „zniewoleniu przemocą lub groźbą”. 30 marca 1932 roku Sąd Okręgowy uznał ją za winną wymuszania pieniędzy i skazał na rok więzienia. W instancji odwoławczej potwierdzono wyrok, ale uwolniono od osadzenia w więzieniu, gdy nowy artykuł kodeksu karnego, nie pozwalał karać osoby chorej psychicznie, co w trakcie procesu zostało wobec Woronieckiej udowodnione.
Procesy obyczajowe, o których pani opowiada, jawią się trochę jak spektakle teatralne.
Budziły ogromne zainteresowanie, więc i publiki, która chciała je zobaczyć było wiele. Ludzie kupowali bilety, by zasiąść na widowni, przedzierali się przez często podwójne kordony policji . Prasa już wcześniej, z racji często dobrej komitywy z prokuratorem, informowała o tym, kto jest winien, jaka jest treść aktu oskarżenia. Mowy adwokatów były bardzo długie, nie szczędzono w nich szczegółów z życia prywatnego oskarżonych.
Wśród osób, które zeznawały można było spotkać służące. Gazety często zapowiadały, że zeznawać będzie panna-służąca. Wiadomo było, że dzięki jej zeznaniom, można liczyć na ciekawe i pikantne szczegóły z życia oskarżonych. Często te służące były przekupywane przez strony procesowe opowiadały to, co im kazano. Czasem mówiły dużo, bo znały wiele tajemnic z życia „państwa”, np. o listach noszonych do kochanków czy kochanek, o tym, kiedy pan przyjmował chustkową, czyli prostytutkę spod latarni, czy też, kiedy kazał matkę wysłać do kościoła, by mógł w swym pokoju spotkać się z kochanką.
To był czas nie tylko procesów szantażystek, jaką była Lewandowska, ale i przedsiębiorczych fałszywych arystokratek. Jedną z nich była niejaka Maria Ciunkiewiczowa, która udawała hrabinę i oskarżyła kierownictwo hotelu, w którym mieszkała, że z jej pokoju skradzione zostały cenne rzeczy a wśród nich pieniądze, futra, czy drogie klejnoty. Opowiadała, że wszystko było ubezpieczone na 4 mln franków we francuskim Towarzystwie Ubezpieczeniowym.
W toku śledztwa, które miało doprowadzić do ujęcia złodziei okazało się, że to ona jest w Paryżu ścigana za zaległe podatki, miała sprawę za zabójstwo i to ona sfingowała kradzież należących do niej przedmiotów, by otrzymać pieniądze z ubezpieczenia. Skazano ja na 15 miesięcy więzienia w zawieszeniu na pięć lat i pozbawiono praw obywatelskich oraz honorowych na ten okres.
Gdy wyszła na wolność, prokurator domagający się dla niej wyższej kary, znalazł powody, by ponownie ją aresztować. Trafiła na pół roku do więzienia, ale gazety już się o niej nie rozpisywały, bo znalazły sobie kolejne „ciekawsze” fałszywe hrabiny, które interesowały ich czytelników.
Takich osób było wiele, przybywały głównie z Rosji, a ich życiorysów nie można było zweryfikować, bo ewentualne dowody zmiotła rewolucja. Salony warszawskie chętnie przygarniały mistyfikatorów, zwłaszcza, gdy opowiadały o brylantach i bogactwach, jakie posiadają.
Co było największym problemem międzywojennego wymiaru sprawiedliwości?
Procesy wywołane walką między poszczególnymi partiami politycznymi i zmieniającymi się gabinetami. W ciągu ośmiu lat było ich aż 13. Każdy z nich walczył z przeciwnikami i często zamykał ich, by nie przeszkadzali rządzącym. Najsłynniejszy był proces brzeski w 1931 roku. Przeprowadzono go na wyraźne życzenie Józefa Piłsudskiego, który postanowił rozprawić się z centrolewicą i rządem Witosa. Osobiście wprowadzał ostatnie poprawki na liście osób do zatrzymania.
W Krakowie w 1923 roku wojsko ruszyło na robotników lub na odwrót, bo różnie to historycy przedstawiają. Zginęło 15 robotników, 14 żołnierzy i trzech cywilów, którzy w protestach nie brali udziału. Proces, który po tych wydarzeniach miał celu polityczny: obalenie rządu Witosa i przeprowadzenia nowe wybory, w których Piłsudski doszedłby do władzy. Uważano, że krakowskie zamieszki były prowokacją. Konsekwencją był proces prowokatorów, czyli liderów PPS.
Do obalenia rządu nie doszło, ale sala sądowa była miejscem, gdzie dokonywano analizy politycznej sytuacji w kraju. Adwokaci angażowali się politycznie, sympatyzowali z daną partią i tego nie ukrywali. Często wyrok był zależny od tego, kto trzymał władzę. W przypadku procesu krakowskiego sędziowie przysięgli uniewinnili domniemanych prowokatorów, ale kilka lat później, gdy odbywał się proces brzeski, wygrana była po drugiej stronie.
A bolączka współczesnych procesów sądowych – przewlekłość postępowań? Znano ją w II RP?
Nie. Bywało, że sądy pracowały również w niedziele, a procesy kończyły się późnym wieczorem. O ile same rozprawy trwały zazwyczaj tydzień, góra dwa, to adwokaci potrafili wygłaszać swoje mowy końcowe nawet przez kilka dni. Przemawiali tak, że zanim doszli do sedna sprawy i informacji o swoim kliencie, po drodze opowiadali o Polsce, wierzbach płaczących, klekocie bocianów, o tym, że „czarny ptak z rozsuniętymi skrzydłami pochyla się nad głową oskarżonego” i „od was sędziowie zależy, czy zamknie te skrzydła i skaże go na śmierć, czy nie”.
Jak ludzie dowiadywali się o ciekawszych - wedle opinii publicznej - procesach?
Głównie dzięki poczcie kawiarnianej, bo to w kawiarniach tętniło życie towarzyskie. Kiedy już wiadomo było, że coś będzie warte zobaczenia, kupowano wspomniane bilety i strojono się, jak do teatru. Gazety często rozpisywały się o kłótniach wybuchających na sali sądowej z powodu chociażby damskich kapeluszy, gdy jedna pani zasłaniała drugiej pani widok. Nie brakowało też wzmianek gorszących o tym, że jakaś dama usiadła na parapecie.
Jeden z rozdziałów pani książki nosi tytuł „Pistolet biletem wizytowym oficera”. Czyżby i to był powód procesów, zwłaszcza wojskowych?
Józef Mackiewicz: „Druja wygląda strasznie. Domy są oberwane, jak stare żebraczki. Na rynku stoją gmachy bez okien, dachów, ruiny tutejszego mieszczaństwa. Otóż przyszły port zamienić ma tę Druję w Eldorado handlu”.
zobacz więcej
Międzywojnie to był czas, gdy wojskowi chętni sięgali w cywilu po broń. Zwłaszcza wyżsi rangą legioniści uważali, że za Piłsudskiego mogą sobie na wiele pozwolić. Pistolet miał bronić ich wybujałego poczucia honoru. Tak było w przypadku pilota Stefana Pawlikowskiego. Po wyjściu z Adrii w towarzystwie dam zastrzelił taksówkarza Henryka Stróżyka, który w jego mniemaniu podjeżdżając pod hotel ubrudził suknię jednej z kobiet i miał czelność odpowiedzieć na bezpodstawne obelgi oficera.
Bardzo wiele było też strzelania do domniemanych kochanków. Przykład: major Jerzy Stawiński tańczył w jednym z lokali ze swoją żoną, a przy stoliku siedziała jego kochanka Helena Jakubowska. Stawiński przez ramię dostrzegł, że podchodzi do niej jakiś mężczyzna i coś mówi. Jakubowska odpowiedziała przecząco kręcąc głową. Mężczyzna odszedł, ale powrócił.
Wtedy Stawiński zostawił żonę na parkiecie i pobiegł do Jakubowskiej. Okazało się, że mężczyzna, którym był inżynier Adam Jankowski, współwłaściciel fabryki wodnych pojazdów po Wiśle, chciał z Jakubowską zatańczyć. Major kazał mu odejść, ale intruz nie rezygnował i podał swoją wizytówkę. Gdy kartonik odrzucony przez Stawińskiego upadł na podłogę inżynier uderzył majora w twarz. Na to Stawiński sięgnął do mufki Jakubowskiej i wyciągnął stamtąd rewolwer. Strzelił z odległości 30 centymetrów w serce Jankowskiego, zabijając go na miejscu.
Wyroki w takich sprawach były stosunkowo niewielkie, a życie ludzkie, co dziś nie do pomyślenia, nie było w specjalnej cenie. Stawiński dostał tylko dwa lata więzienia. Sam oskarżony tłumaczył, że nie chciał zabić, lecz był zdenerwowany zachowaniem nieznajomego.
Czy często stosowano wyroki w zawieszeniu lub uniewinniano oskarżonych?
Przede wszystkim często stosowana była łaska prezydenta. Zwłaszcza Ignacy Mościcki miał do tego lekką rękę. Kiedy oskarżonymi byli wojskowi, sympatia publiczności, zwłaszcza kobiet, była po stronie mundurowych. Ich prezencja, wojskowy szlif, sprawiały, że nie obywało się bez „ochów i achów”, zdarzało się, że panie rzucały się na oskarżonych, skazanym wręczały białe kalie lub lilie, nagradzały gromkimi brawami, gdy mówili, że są niewinni.
Czy w tamtych czasach odbywały się również procesy zorganizowanych grup przestępczych?
Mafie miały inny charakter, niż osławiona wołomińska czy pruszkowska. Na przykład oprócz słynnego Stanisława Antoniego Cichockiego, czyli Szpicbródki, nazywanego też „królem-kasiarzy”, który wraz ze swoim gangiem napadał na banki, w Poznaniu działała grupa zajmująca się dziecięcą pedofilią. Jedną z osób, która werbowała 12-14-latki do działającego w Poznaniu Klubie Wtajemniczonych 7 Stopnia była niejaka Małgorzata Genslerowa.
Robiła to z pomocą uczennic szkoły podstawowej, którym płaciła po 20 groszy za przyprowadzanie koleżanek do „pokoików schadzek”. Chadzała również po parku ze swoją małą córką i wypatrywała biednych dziewczyn, którym proponowała za darmo ładne sukienki i pracę niani u bogatej znajomej. Dziewczyny łapały się na to i trafiały do domu schadzek prowadzonego przez matkę Genslerowej.
Ponadto drukowała reportaże w serii „Ekspres reporterów” (KAW) oraz w serii wydawniczej „Białe Plamy” (Oficyna Literatów Rój). W latach 2006-2007 wydawała swoje reportaże w cyklu „Reporterzy na tropie” (Ostrowy). Jest autorką powieści „Człenio” (Branta 2008) i „Córka Kaina” (Branta 2009). Za osiągnięcia reporterskie otrzymała I Nagrodę im. Ksawerego Pruszyńskiego; oraz III nagrodę im. B. Prusa. Prowadzi stronę internetową z reportażami www.trop-reportera.pl . Książka „Przed sądem II RP” to w pewnym sensie kontynuacja poprzedniej pracy, czyli „Słynne procesy II RP”.