Serial dziwniejszy niż wszystkie inne. „Stranger Things”
piątek,
17 czerwca 2022
Współczesna młodzież nie ma rzecz jasna doświadczenia dorastania w latach 80. Wyrabia sobie opinię na ich temat na podstawie sugestywnej kreacji, która z rzeczywistością ma niewiele wspólnego.
Jeśli zauważyliście, że wasze nastoletnie latorośle zarywają nocki, z wypiekami na twarzach oglądając jakiś serial, to znaczy, że właśnie miała miejsce premiera nowego sezonu „Stranger Things” w reżyserii Rossa i Matta Duffer'ów. Zapytacie pewnie: a co to jest? Otóż, mówiąc najkrócej, mamy do czynienia z wydarzeniem popkulturowym o całkiem sporych ambicjach artystycznych, który został zamknięty w sprytnie wymyślonym projekcie biznesowym, przynoszącym milionowe (o ile nie miliardowe) zyski.
Ostatnie dzieło braci Duffer, niecałe dwa tygodnie od premiery, widzowie spędzili oglądając go ponad... 335 mln godzin. Na czym więc polega fenomen liczącego sobie już cztery sezony „tasiemca"?
Skojarzenia, czyli kiedyś już to widziałem
„Stranger Things” jest patchworkiem uszytym z najbardziej barwnych kawałków amerykańskiej popkultury lat 80. Składają się nań w pierwszym rzędzie wątki przygodowego kina dla dzieci, wzbogaconego o elementy fantastyki lub fantasy. Na pewno warto w tym miejscu przywołać „The Goonies” (1985) i „E.T.” (1982). Reżyserzy dołożyli do tego składniki horroru („Obcy", 1979, „Koszmar z ulicy Wiązów", 1985, „To", 1990, „Carrie", 1976) oraz – szczególnie w kolejnych sezonach, kiedy główni bohaterowie dorastają – seriali dla młodzieży tupu „Beverly Hills, 90210".
Może jedyne, co jest w tym serialu oryginalne to konsekwentny i świadomy brak oryginalności? Może twórcy są tylko utalentowanymi rzemieślnikami, którzy żerując na jeszcze ciepłych mitach popkultury potrafią zahipnotyzować widzów co najmniej dwóch pokoleń odbiorców? Może. Ale nawet jeśli pominiemy reakcję sentymentalną (oczywistą dla ludzi w wieku 40+), to z łatwością zauważymy, że ten serial potrafi stać się doskonałym katalizatorem rozrachunku z czasami, w których się wychowywaliśmy (z ich wadami i zaletami) i skutecznie wzbudzać emocje towarzyszące chociażby wspomnieniom o podwórkowych i szkolnych „paczkach", jakie ongiś, właśnie w latach 80., były na porządku dziennym.
Tak, nawet jeśli żyliśmy z dala od zachodniego stylu życia – w końcu jego macki dochodziły również do nas. A jeśli jeszcze, być może w sposób nieuświadomiony, autorzy filmu sprzedają nam całkiem ciekawą opowieść o naturze osobowego zła (oczywiście utkaną z wątków „Egzorcysty", „Twin Peaks", „Władcy Pierścieni” i „Obcego"), to ze zdziwieniem stwierdzimy, że właśnie konsumujemy jedno z najciekawszych wydarzeń telewizyjnych ostatnich lat. Co z tego, że całkowicie nieoryginalne?
Music for the masses
"Stranger Things” to dla Netflixa kura znosząca złote jaja. Faktycznie, serial wciąga i jest świetnie zrealizowany. Intryguje nie tylko z powodów czysto filmowych (pomysł, realizacja, dramaturgia, role), ale też ze względu na gigantyczny potencjał komercyjny, tkwiący w idealnym „timingu” wprowadzenia produktu na rynek. Cała mitologia ósmej dekady XX w. umiejętnie dozowana w serialu, nakłada się na hype [ekscytację – red.] wśród dzieciaków, znających te czasy z opowieści rodziców oraz sentyment i tęsknotę za minioną młodością wśród czterdziestolatków. Cała ta okołofilmowa atmosfera przekłada się z kolei na gadżety noszące „ejtisowy” znak firmowy – koszulki, czapeczki, kubki, itd.
W osiągnięciu zamierzonego efektu bardzo pomaga umiejętny dobór muzyki towarzyszącej serialowi. Nawet autorskie soundtracki Dixona & Steina są głęboko zanurzone w klimacie 80's i nawiązują do twórczości tuzów współczesnej retro-estetyki, ze Steve'm Moore'em i wytwórnią Italians Do It Better na czele. Pasożytowanie na retromanii w pełnym wymiarze pojawia się jednak dopiero w selekcji piosenek z epoki. Swoją drugą młodość dzięki serialowi dostał kawałek The Clash „Should I Stay or Should I Go”, nie wspominając już o zadziwiającej popularności Kate Bush wznieconej za sprawą utworu „Running Up That Hill", który stał się bohaterem ostatniego sezonu serialu.
Oprócz nich widz otrzymuje składankę mniej lub bardziej komercyjnych piosenek z lat 80. Owszem, sposób wpisania ich w fabułę tworzy nową jakość, ale sam fakt używania „pewniaków” z przeszłości w celu nakręcania oglądalności, zakrawa na perwersję. Swoją drogą ciekawe, że alternatywa (Joy Division, Fad Gadget, Echo & The Bunnymen, Devo) przeplata się w filmie z komercją (Cindy Lauper, Scorpions, Dead Or Alive, Falco, Bon Jovi, Olivia Newton-John), a oba światy nie gryzą się ze sobą. Dla wszystkich pamiętających młodzieżowe subkultury (bez znaczenia – uczestnicy, czy obserwatorzy) może to być, delikatnie mówiąc, dziwne.
Ale przecież właśnie w taki, ponad stylistyczny sposób – bez animozji między popersami, miłośnikami zimnej fali i metalu, będących 30 lat temu na porządku dziennym – wyobrażają sobie tamten okres dzisiejsi 18-20 latkowie? Wrzucają to do jednego worka, w którym wszystko miesza się ze sobą. My uśmiechamy się pod nosem, a młodzież kupuje na zimno wykalkulowany produkt i traktuje go z powagą i nabożną czcią.
Sprzedaż idei
Pod względem backgroundu ideowego najbardziej po bandzie autorzy serialu pojechali w trzecim sezonie. Wyobraźcie sobie taką konstrukcję: przeprowadzić nachalny product placement gigantycznych korporacji, akcję umieścić w centrum handlowym (!), uczynić z tego miejsca siedlisko metafizycznego zła, a w istocie pokazać je w taki sposób, że wydaje się fajniejsze (bardziej ludzkie, bardziej kolorowe) niż 30-40 lat wstecz. Innymi słowy: zgodnie z modnymi trendami być „radykalnie” przeciwko kapitalizmowi, a de facto go popierać. Niezłe, prawda?
Albo: pokazać dorastanie dziecięcych bohaterów i pozwolić im jednocześnie... pozostać dziećmi. A do tego: nie zmęczyć stosowaną konsekwentnie od pierwszego sezonu konwencją filmowego mashupu [pomieszania – red.], w odpowiednich proporcjach bawiąc, wzruszając, strasząc i obrzydzając.
Takich paradoksów jest w serialu znacznie więcej. Lata 80. są tu kolorowe i bardzo atrakcyjne, gdzieś w tle dzieje się polityka, ale informacje o niej przedostają się do widza ledwie jako refleksy. Co ciekawe, jedynym wyeksponowanym stricte „politycznym” wątkiem jest wprowadzenie w trzecim i czwartym sezonie akcji z sowieckimi służbami i przeniesienie jej po części do ZSRR. Nie będę wchodził w szczegóły, żeby nie „spoilerować", poprzestanę na tym, że wpisuje się on idealnie w Reaganowską optykę dominującą w kinie amerykańskim ósmej dekady, zgodnie z którą sowiecki komunizm jest wcieleniem demonicznego zła, porównywalnym z piekłem zamieszkiwanym przez potwory – Demogorgony i Veknę.
Osobną kwestię stanowi polityka wizerunkowa Netflixa, która zakłada promocję różnorodności, otwarcie na rozmaite „inności” i wątki LGBT. Jest to oczywiście widoczne, choć trzeba uczciwie powiedzieć – nie dominujące i dozowane w taktowny sposób. Fakt jest jednak faktem „Stranger Things” to kolejny znaczący fenomen popkultury XXI w. przeznaczony głownie dla młodzieży, mający wychowywać do tolerancji i akceptacji w liberalnym i lewicowym duchu.