Pasiaste trykoty wioślarzy i atletów z końca XIX wieku wzruszają i śmieszą. Obcisły strój, szczelnie kryjący męskie przedramiona, tułów i uda, a do tego słomkowy kapelusz i (zwykle) wąs – trudno o coś bardziej retro, i graficy chętnie sięgają po ten motyw, chcąc pokazać, że coś pochodzi z czasów pra-pradziadków. Kto by pomyślał, że dla mieszkańców Priwislańskiego Kraju strój członków założonego 140 lat temu Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego był namiastką munduru.
Munduru, czyli rzeczy nieobecnej i wymarzonej. Wiadomo: noc apuchtinowska, najczarniejszy okres po upadku powstania styczniowego, zawdzięczający swoją nazwę kuratorowi warszawskiego okręgu szkolnego od 1879 aż prawie do końca wieku. Jaki tam mundur! Zakaz używania języka polskiego w szkole i we wszelkich czynnościach administracyjnych, podręczniki i obwieszczenia po rosyjsku, cyrylicą złocące się szyldy.
„Apuchtina powiesiłbym na pomniku Paskiewicza” – pisał młody Stefan Żeromski w dzienniku (nb. 11 listopada, tyle że 1887 roku: jeszcze 31 lat brakowało), ale to były tylko takie bezsilne, mściwe rojenia: to Apuchtin był górą, choć jego marzenia („matka Polka nucić będzie nad kołyską dziecka rosyjską piosenkę”) też nie miały się spełnić.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Ale na razie – cisza, cisza i klekot kozackich kopyt. Mundurów – ile chcieć, nie tylko licznych formacji wojskowych, policyjnych i żandarmeryjnych, lecz i kolejarskich, pocztowych i, przede wszystkim, urzędowych: obyczaj rosyjski (zresztą i Austro-Węgry w tej akurat dziedzinie nie były gorsze) wprowadził do świata administracji ścisłą hierarchię rang i umundurowania: inny lampas dla naczelnika wydziału podatkowego, inny – dla starszego radcy od tuczu krów.
Ulica warszawska ostatniej ćwierci XIX wieku roi się od mundurów, błękitnych, zielonkawych i białych. Ale – wszystko to jest symbolem sfery obcej, znienawidzonej, niewolącej. „Istniały oczywiście mundury prawdziwe, ale były one dla nas koloru khaki, niewidoczne, a raczej niedostrzegalne. Tylko chłopcy bez ambicji biegali za wojskiem idącym z muzyką czy za oddziałem kozaków. My z bratem wiedzieliśmy, że na to wojsko nie wypada patrzeć” – wspomina dzieciństwo Antoni Słonimski, urodzony w roku 1895.
Oczywiście: czytano Sienkiewicza i wpatrywano się w ilustracje Michała Andriollego do „Trylogii”: jakie szyszaki, jakie półpancerze! Z Galicji czasem ktoś przemycił litografie patriotyczne, a może i ołowiane figurki kosynierów. Ale ile można żyć takimi namiastkami?
Stąd – żarliwa potrzeba stworzenia jakiejkolwiek organizacji, która miałaby charakter – nie to, że „polski” – oddolny, nieurzędowy. Stąd szukanie wszelkiego rodzaju luk w prawie i w rygoryzmie carskich urzędników. Czegoś podobnego, choć w innym oczywiście kostiumie historycznym, doświadczyła Polska lat „stanu powojennego”, czyli okresu 1983-1987, gdy przeróżne fundacje o najniewinniejszych nazwach, od Fundacji na Rzecz Zaopatrzenia Wsi w Wodę, po Fundację Popierania Polskiego Rzemiosła, okazywały się mieć skład zarządu dziwnie podobny do kadr Regionu Mazowsze „S”, redakcji „Więzi” i grona członków-założycieli KPN.