Tak, tak, droga młodzieży. Kiedyś mówiło się o gwiazdach estrady, przywołując terminologię zaczerpniętą ze świata monarchii. Media i fani namaścili zatem króla rock’n’rolla (Elvis Presley) oraz króla (Michael Jackson) i królową (Madonna) popu. Byli też samozwańczy monarchowie – książę (Prince) i królowa (Queen). Zuchwałe przypisywanie sobie władczych tytułów nigdy nie skłoniło jednak żadnego poważnego dziennikarza do ich medialnej detronizacji. Dlaczego? Powód jest prosty: bezdyskusyjna artystyczna wielkość twórczości Prince’a Rogersa Nelsona i zespołu Freddiego Mercury’ego. Dziś jakby mniej takich określeń w mediach – nie odważę się jednak w krótkim felietonie odpowiadać na pytanie, dlaczego.
Jedno jest pewne, Baz Luhrmann zrealizował na tyle sugestywne dzieło filmowe, że – niejako na skróty – pozwala (również młodszemu) widzowi zrozumieć, kim był w XX wieku idol. Otóż – zgodnie z tą wizją – idol był de facto kimś nie z tej ziemi, superbohaterem, który dysponował ponadnaturalnymi mocami i zdolnościami. Analogia do superbohaterów wydaje się trafna również dlatego, że wielu z nich było na początku zwyczajnymi ludźmi z rozmaitymi słabościami, uwarunkowaniami społecznymi i problemami rodzinnymi. Dopiero później działo się coś niezwykłego, co wprowadzało ich na ścieżkę walki z arcyłotrami i wspierania zwykłych ludzi.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
U Elvisa było podobnie – owym muzycznym momentem inicjacyjnym, zresztą przedstawionym w filmie z wielkim kunsztem, jest niemal mistyczne olśnienie, którego doznał między światem sacrum (ekstatyczne śpiewy gospel w kościele) i profanum (surowy blues wykonywany w tanim barze przez czarnego gitarzystę, przy namiętnie ściskającej się parze). To wtedy Presley otrzymał supermoc. Już niedługo miała ona pozwolić mu uzyskać przemożny wpływ na ludzi. Akuszerem narodzin superbohatera staje się jego późniejszy manager – zbawienie i przekleństwo w jednej osobie, czyli arcyłotr pełną gębą. To on będzie katalizatorem zmian w życiu gwiazdora, a jednocześnie demonicznym niszczycielem jego kariery. Tyle Buz Luhrmann, a właściwie jego autorska wizja. Dodajmy od razu – wizja pozostawiająca daleko w tyle inne filmowe biografie muzyczne ostatnich lat, czyli „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera (2018) i „Rocketman” Dextera Fletchera (2019).
Figura idola popu, która dzięki filmowi nabiera siły przypowieści, wiele mówi nie tylko o mechanizmach wynoszenia uzdolnionej jednostki na piedestał – przecież wielka kariera Elvisa jest tą pionierską w popkulturze, tu wszystko zadziało się jako pierwsze – ale też o jej destruktywnym wpływie zarówno na samą gwiazdę, jak i na „wyznawców” krótkotrwałego kultu. Z jednej strony, dzięki królowi rock'n'rolla udało się spopularyzować nowy gatunek pop, w jakimś stopniu dowartościować czarną muzykę, w której artysta się wychowywał i przełamać segregacyjne obyczaje panujące w USA lat 50. Ale z drugiej strony jego osobista słabość, tak jak zresztą każdego człowieka na jego miejscu, nie była w stanie unieść ciężaru odpowiedzialności za miłość wielbicieli (i wielbicielek) oraz odgrywania roli kogoś wielkiego, mogącego więcej niż zwykli śmiertelnicy.