Stanisław Szukalski uważał, że Polska stała się w IX wieku kolonią Zachodu.
zobacz więcej
SP, wojsko, PKP – jak z portretu przodownika pracy! Ale tenże przodownik w następnym zdaniu „Życiorysu” pisze: „…i inne państwowe prace, a było ich dużo, i w tym to czasie interesowałem jako alchemik, z doświadczeń korzystam do dziś”. Co to za przewodnik z alchemika, który w dodatku zdradza „Rzeźbienie rozpocząłem po wojnie w szkole jako kapliczki z kory sosnowej..”.
Wesołego Alleluja, Polsko Ludowa!
Wielu takich oryginałów ze smykałką do dłuta wprzęgano w tym czasie w tryby wielkiej machiny „wspierania i propagowania sztuki ludowej”, której kulisy znakomicie opisuje Antoni Kroh w książce „Wesołego Alleluja, Polsko Ludowa!”. Była to hybryda, w której znalazło się miejsce dla ortodoksyjnej ideologii („awans ludu pracującego”) ludomanii starszego typu, która przechowała się w PRL, nadziei na dochody dewizowe, karier naukowych i medialnych etnografów, ambicji prostych ludzi, którzy po raz pierwszy w życiu posmakowali zachwytu „państwa” nad wydłubanym przez siebie ulem czy łyżką i obrotności pospolitych hochsztaplerów, co skalkulowali, że z półhurtowej produkcji struganych w korze i wstawianych do Cepelii jezusików wyżyją lepiej niż z uprawy gruli na płónej glebie.
Ale przecież to przedziwne combo nie wyklucza istnienia twórców całkowicie samorodnych, z czasem zauważanych, może nawet „promowanych”, lecz zaczynających – no cóż, za sprawą iskry Bożej. I do takich należał Chełmowski. „W roku 1970 rozpocząłem s powrotem rzeźbić i malować nie wiem co mnie skłoniło, za pieniądzem nie, za pracą nie, jej było aż za dużo w tym czasie lecz rozpoczęłem. Pierwsze wystawy były w kawiarni „Las” w Brusach, w roku 1972 dałem na wystawę Ziem Północnych w Sopocie, potem były liczne wystawy tematyczne aż do dziś”.
Rozpoczął, a jego wyobraźnia, jak to bywa u twórców ludowych drugiej połowy XX wieku, karmiła się nie tylko tym, co w poprzednich pokoleniach – kazaniami, Pismem, zasłyszanymi anegdotami i przypowieściami, w najlepszym razie strzępem gazety – lecz powodzią informacji, zalewających świat: wiadomościami z radia, z gazet, z przemówień, z czasem i z telewizora (na pewno stał już w tym czasie w kawiarni „Las” w Brusach…). Tak niezwykła mieszanka bodźców „na wejściu” musiała zaowocować niezwykłą hybrydą.
Hybrydą, bo są w niej elementy „ludowości tradycyjnej”, trochę uładzonej i ulukrowanej, jaką znamy z niezliczonych skansenów, muzeów regionalnych i mnóstwa miniatur artystów z krajów, które konsekwentnie stawiały na wspieranie „kultury ludowej” już od odzyskania niepodległości w 1918 r.– Czechów, Słowaków, Chorwatów i Serbów, by wspomnieć choćby Ivana Generalicia spod Koprivnicy.
Znawcy rozróżniają oczywiście w takim dorobku szkoły, style i inspiracje, ale przeciętny muzealny szlifibruk, który lubi wskazać dzieciom na obrazach „typowy późny gotyk” lub „o, widzisz, światłocień jak u Caravaggia”, trochę, powiedzmy sobie szczerze, poziewuje, ożywając się co najwyżej przy rozpoznawaniu atrybutów świętych: jak korona i wieża, to Barbara, jak lilia, to Antoni, a pies…? Kto nie pamięta o św. Rochu, musi zgooglować.
Ale bądźmy szczerzy, ta święta Barbara z płaską i kwadratową jak deska, zamkniętą twarzą, z której sterczy niezgrabnie sęk nosa, jest taka sama w muzeum pierwszym, drugim, dziesiątym, w galerii rzeźby staropolskiej i świeżo wyszła spod kozika certyfikowanego artysty: może wzruszyć nas w niej wierność osobie, ale nie wierność rysów.
Przysięga Billa Clingdona
Takich rzeźb w dorobku Chełmowskiego też jest trochę: smutne Piety, święty Józef z czerwonymi ustami i pasem, kilka diablików (choć jeden, przyłapany w kominie, doskonale czarny, jest już świetnym żartem autora z konwencji). Ale to niewielka część kolekcji, w której – choćby w muzeum w Bytowie – znaleźć można kilkadziesiąt przedstawień, w konwencji „świętych figur”, przedstawione są postaci najzupełniej świeckie, choć ważne.
I tu straszliwe jest wahadło emocji widza między uznaniem, zachwytem i drwiną mieszczucha. I nie chodzi tylko o to, że do toporności rysów świętej Barbary zdołaliśmy się przez lata przyzwyczaić, ale toporność rysów Billa Clintona (Przysięga prezydęta Billa Clingtona”, 1993), znanego z setek agencyjnych zdjęć, a tu wyrzeźbionego w tej samej manierze, co św. Józef bawi nas, razi i rozczula jednocześnie. Idzie o dobór bohaterów, świadectwo tej powodzi informacyjnej, której strugi dotarły widać i do kawiarni „Las”, i do zagrody rzeźbiarza.