Kultura

Obrazy z tysiąca nocy i jednej Olgi, czyli nalot dywanowy

Mało jest tak upartych i zafiksowanych na sztuce kobiet, jak Olga Wolniak. Z pewnością miała szczęście trafić do rodziny rozumiejącej twórcze potrzeby. Ale to także mógłby być element obciążający. Jej nic nie przeszkodziło snuć swojej baśni z tysiąca nocy – a chętnie pracuje w nietypowych godzinach. Szeherezada malarstwa, która podrzuca wątek, ale pozwala snuć go dalej odbiorcom.

O malarstwie Olgi Wolniak piszę na tle jesiennej hossy.

Październikowy róg obfitości

Październik wcale nie jest miesiącem oszczędności – jak onegdaj zdecydowano w PRL-u. W obecnym ustroju, zwłaszcza w większych miastach, dziesiąty miesiąc roku wypada raczej uznać za czas wyjątkowej rozrzutności – zwłaszcza na polu sztuki.

Właśnie w październiku prywatne galerie i domy aukcyjne obserwują największy ruch. Przekłada się to na hossę na rynku sztuki. Powód prozaiczny: odbiorcy sztuki nie lubią włóczyć się po wystawach podczas niesprzyjającej spacerom pogody, a złota polska jesień na ogół do takowych zachęca.

W tym roku z jesiennym ożywieniem idzie w parze… inflacja. Tę regułę dilerzy sztuki, podobnie jak sprzedawcy innych dóbr luksusowych, znają od dawna: kiedy większość społeczeństwa zaciska pasa – bynajmniej nie z racji miesiąca oszczędności, lecz z powodu wzrostu cen – grupa najbogatszych lokuje nawisy finansowe w obiekty zbytku. A dzieła sztuki, zwłaszcza te z górnej półki, dają gwarancję odzyskania (nawet po niezbyt długim czasie) zainwestowanej w nie kasy, często z wielokrotnym przebiciem.

Taki właśnie proces obserwujemy obecnie. Trwa pogoń za pracami uznanych już autorów, ale też za pracami młodych czy zapomnianych, którzy dobrze rokują. Skąd wiadomo, że kupno ich prac się opłaca? Bo na nich stawiają znawcy, czyli marszandzi, prezentując w swych galeriach i włączając danych artystów do „swojej stajni”. Przecież gdyby twórca nie był obiecujący, nikt nie wydawałby pieniędzy na jego promocję. Przetasowania na rynku sztuki nie są może tak szybkie, jak w modzie, jednak trzeba trzymać rękę na pulsie, żeby nie strzelić gafy. Ci, których stać na takie ekskluzywne zakupy, czekają więc z napięciem na jesień.

Kto nie pomstuje na koronawirusa? Najpewniejsza inwestycja na czas kryzysu

Zaraza pomaga artystom sztuk wizualnych, ongiś zwanych pięknymi.

zobacz więcej
W Warszawie kulminacja emocji przypada na czas wydarzenia zwanego Warsaw Gallery Weekend. W tym roku dwunasta edycja WGW miała miejsce między 29 września a 2 października. Z jednej strony to impreza środowiskowa, snobistyczna, z gatunku „must be”; z drugiej – rodzaj poradnika dla kolekcjonerów, zwłaszcza świeżo upieczonych, na kogo z młodych i starszych warto zwrócić uwagę. Dodajmy, że pokazy nie kończą się po weekendzie, lecz trwają co najmniej miesiąc lub dłużej.

W tym roku w imprezie uczestniczyły 33 galerie, jednak październikowe artystyczne rozkręcenie obejmuje także galerie publiczne i niehandlowe lub niezintegrowane w WGW. One też szykują swoje najmocniejsze karty na powakacyjną rozgrywkę. Każdy przecież wie, że fala zainteresowania sztuką wzbiera jesienią, a zimą opada, by znów wznieść się wiosną.

Zapewniam – w przyszłym roku ta sinusoida będzie obowiązywać, na przekór społecznym nastrojom i ekonomicznym realiom. Bowiem to kolejna reguła – im gorzej dookoła, tym twórcom lepiej. Są tematy, jest o czym tworzyć, do czego się odnieść. Czasy ogólnej prosperity usypiają ducha kreatywności.

Tam, gdzie przyleciały dywany

Kiedyś stołeczna galeryjna sieć zagęszczała się w centrum i na Starówce. Ale od co najmniej dwóch dekad ten układ się zmienił, często z powodu wygórowanych czynszów, również z racji niedostatku lokali „klimatycznych”, z dodatkowymi atrakcjami. Dawne śródmiejskie salony przeniosły się do innych dzielnic. Rozproszenie ma swoje zalety (właśnie owa szczególna aura, większe przestrzenie, nietypowe otoczenie), jednak żal, że w pępku miasta fani sztuki nie mają specjalnie czego szukać.

Tym bardziej liczą się punkty z wieloletnim stażem, które dopracowały się wiernych widzów i nabywców. Do takich zalicza się Galeria Grafiki i Plakatu, rok założenia 1976, adres: Hoża 40, tuż przy Marszałkowskiej, ci sami szefowie od początku istnienia tego miejsca.

Przez ponad 45 lat działalności tytułowe gatunki – grafika i plakat – dawno już wyewoluowały ku bogatszej propozycji. Na równych prawach gości tu malarstwo, acz formatowo odległe od rozmiarów „Bitwy pod Grunwaldem”. Przeciwnie, cechą charakterystyczną oferty Galerii GiP są obiekty rozmiarowo dostosowane do proporcji współczesnych ludzkich domostw.

Ekspozycje zmieniają się tu szybko – dwa, trzy tygodnie i już kolejne otwarcie, kolejny bohater. Proszę się więc spieszyć, żeby do o 13 października zdążyć obejrzeć… latające dywany.

Pamiętają państwo „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”? Arcydzieło literatury pochodzenia arabsko-perskiego trafiło do Europy na początku XVIII wieku via Francja. Pół wieku później ukazał się pierwszy polski przekład, ale dopiero w 1974 roku miała miejsce premierowa, 9-tomowa edycja, przeznaczona dla czytelnika dorosłego. W przeciwieństwie do tego monumentu, co jakiś czas wznawiana jest syntetyczna, jednotomowa wersja, sprowadzona do wyboru najpopularniejszych baśni, adresowana do młodego czytelnika.

Dlaczego o tym wspominam? Otóż wątek niezwykłych, obdarzonych szczególną mocą dywanów, jak i nadzwyczajnych umiejętności snującej opowieści Szeherezady wiążą się – na różne sposoby – z pokazem płócien Olgi Wolniak w Galerii GiP.
Prace Olgi Wolniak w 2013 roku. Fot. PAP / Andrzej Rybczyński
Już sam tytuł ekspozycji pachnie baśnią i czarami: „Abrakadabra”.
Tym słowem, prawdopodobnie wywodzącym się z języka aramejskiego, posługiwano się od stuleci jako formułą magiczną. Dziś stosuje się je raczej żartobliwie, jednak w odniesieniu do koncepcji twórczej Olgi Wolniak wydaje się znów odzyskiwać czarodziejskie działanie.

Kobieta nie tylko przy krosnach

Ściany niewielkiej Galerii Grafiki i Plakatu zostały dosłownie wytapetowane obrazami Olgi Wolniak. 40 obiektów, najstarszy z 2007 roku, najnowsze z bieżącego.

Od wejścia doświadczamy pozytywnych emocji. Energetyczne, mocne kolory; formy kojarzące się (i słusznie) z ornamentyką wschodnich dywanów; żadnych podtekstów i odniesień do obecnej trudnej rzeczywistości. Olga buja poza czasem, poza przestrzenią.

Urodziła się (1957) w Rangunie w Birmie. Choć miała polską rodzinę, gdy przyjechała do kraju przodków wyróżniała się egzotyczną urodą oraz pełnym dystynkcji zachowaniem. Szczególnie widoczne to było podczas studiów na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie dziewczyny starały się dorównać chłopakom swobodnym podejściem do obyczajów. Nie było możliwości, żeby nie fascynowała chłopaków. Wybrała pracownię malarską profesora Tadeusza Dominika, gdzie spotkała nie tylko mistrza, ale też partnera na życie.

Artystka wspomina z czułością ten okres: – Studia u Tadeusza Dominika były cudowne, niezwykłe, rozwijające w wielu kierunkach. Urządzał nam konkursy na niecodzienne tematy. Na przykład, na obraz do wiersza Stanisława Grochowiaka, z którym był zaprzyjaźniony. Albo do filmu Piotra Szulkina. Lub do muzyki George’a Moustaki, którego też nam przyprowadził, gdy kompozytor bawił w Polsce. Organizował imprezy, zabierał na plenery w dziwnych miejscach. Raz na miesiąc zarządzał przegląd i bezbłędnie wyławiał najciekawsze prace, odstawiając na bok te mniej udane. Był inspirujący, zarazem dyskretny. Nie narzucał własnej wizji malarstwa, pozwalał rozwijać się niepokornym osobowościom.

Na tej samej uczelni studiował syn profesora, Tomasz. No i stało się! Olga i Tomek pobrali się jeszcze przed obroną dyplomów, co nastąpiło w 1980. Żeby nie być pomawianą o protekcję, Wolniak zatrzymała panieńskie nazwisko. To były jeszcze czasy, kiedy w sztuce dominowali mężczyźni. Kobiety, choć na studiach „równouprawnione”, po dyplomie odpadały, tak z racji wielowiekowej tradycji, jak z powodów biologiczno-życiowych.
Olga Wolniak i Tomasz Dominik w 2004 roku. Fot. Rafał Maciaga / Forum
Były jednak dziedziny, w których panie królowały. Zawładnęły zwłaszcza tkaniną artystyczną, dynamicznie rozwijającą się od lat 60. XX wieku. Liczyły się też w rzemiośle artystycznym, zwłaszcza tym „miękkim”, związanym z tekstyliami. Hafty, wyszywanki, wycinanki, dekorowanie najbliższego otoczenia, projektowanie wzorów na tkaniny.

Pamiętają państwo łódzkie włókniarki? To był nieodłączny zestaw słów, zawsze w rodzaju żeńskim. Żaden facet nie zasiadałby przy krosnach – chyba, że odrabiał karę zesłaną nakazem bogów, jak to było w przypadku Herkulesa. Heros usadowiony przy warsztacie tkackim był obelgą, poniżeniem, nauką pokory. Tak też pojmowano tego typu zajęcie – jako babskie. Że niby takie lekkie, nie wymagające silnych mięśni. Tymczasem każdy, kto próbował, wie, że to zajęcie wyczerpujące fizycznie (wciąż ta sama pozycja), jednocześnie wciągające, kontemplacyjne, wręcz medytacyjne, o ile kogoś mentalnie stać na medytację. Jednakże na ogół pracę tkaczek czy hafciarek kojarzymy z bezmyślnym powielaniem wzoru, zajęciem dla rąk, przy tym gadaniem o niczym. Ot, wypełnianie wieczorów lub samotnych godzin.

Olga dała temu stereotypowi odpór. Połączyła męskie-żeńskie sprawy w swoim malarstwie. Dała radę jako żona i matka (syn Rafał także dołączył do dynastii artystycznej Dominików) i ani na moment nie zaniechała pracy twórczej. Na początku lat 80. działała w Pracowni Dziekanka, już wtedy starając się podnieść prestiż kobiecej sztuki. Jednak ówczesne performances nie stały się jej żywiołem. Ona lubi babrać się w farbach i tylko w tej tradycyjnej technice czuje się u siebie. A kwestie feminizmu traktuje z dystansem. – Nie lubię dosłowności, a już szczególnie mierzi mnie wypisywanie haseł na obrazach – mówi artystka.

Nie przeciwstawia się tradycji. Przecież nie warto walczyć z tym, w czym płeć piękna od tysiącleci dominowała. Jej zdaniem, identyfikacji płciowej nie trzeba manifestować prezentowaniem żeńskich organów, bo to łopatologia. Wystarczy pokazać kobiecą emanację energii, zawartą w rękodziele.

Abrakadabra na płótnie

Olga Wolniak ma swoje sposoby, żeby obrazom na płótnie nadać wygląd tkanin. Takich, które od wieków zdobiły i ocieplały wnętrza mieszkalne w różnych rejonach świata – bo świat pokochał wschodnie tapiserie, a za najpiękniejsze płaci bajońskie kwoty.

Warto podejrzeć, jak Olga Wolniak imituje dywanową materię pędzlem na płótnach.

Bynajmniej nie realistycznie! To prestidigitatorka. Z pewnej odległości wydaje się, że mamy do czynienia z miękkimi, wełnianymi czy jedwabnymi kilimami, wykonanymi wedle tradycyjnych wzorów. Niemal odczuwa się aksamitną miękkość faktury, nawet jej nie dotykając. Jednak gdy podejść bliżej – złudzenie pryska. Deseń „rozjeżdża się”, rozmywa; zauważa się ślady uderzeń pędzla; tempo, z jakim te obrazy powstawały. Co więcej – zdumiewa odmienność tych płócien od prawdziwych dywanów. Przecież to wcale nie jest podobne do żadnego kobierca! To jakaś abstrakcja!
Jakież to inne niż – na przykład – dywany na obrazach Vermeera van Delft!

Tam wzory wschodnich tkanin, rozłożonych na stołach, zamykających zamiast drzwi wejścia do pomieszczeń. czy rozwieszonych na ścianach, poddawały się wymogom perspektywy, kątowi padania światła. Widać było rozmiar dywanów – w kontekście innych przedmiotów i ludzi.

U Olgi oglądamy jedynie wycinki tapiserii. Płaskie, jednowymiarowe. Zbliżenia pozbawione proporcji. Dzięki temu zabiegowi okazuje się, że nawet fragment tych tradycyjnych układów ma swoją logikę, konstrukcję, urodę. Niby wybrany kadr, a doskonale funkcjonuje jako całość.

Przypomina mi to – w sensie koncepcji, nie estetyki – prace wybitnego poznańskiego artysty Jana Berdyszaka (1934 – 2014), który w latach 80. ubiegłego stulecia pracował nad cyklem „Fragment jako całość radykalna”. U Wolniak wyimek z kilimu także tworzy całość. Na podstawie tych wyrywków zgadujemy, odczuwamy, czy patrzymy na kilim z ostrej wełny, czy na dywanik z delikatnego jedwabiu, na koronkową firankę czy haftowaną serwetę. Rozróżniamy technikę tkacką, choć w istocie pozostaje ona złudzeniem. Przecież to wciąż olej na płótnie!

Mało jest tak upartych i zafiksowanych na sztuce kobiet, jak Olga Wolniak. Z pewnością miała szczęście trafić do rodziny rozumiejącej twórcze potrzeby. Ale to także mógłby być element obciążający. Jej nic nie przeszkodziło snuć swojej baśni z tysiąca nocy – a chętnie pracuje w nietypowych godzinach. Szeherezada malarstwa, która podrzuca wątek, ale pozwala snuć go dalej odbiorcom.

– Monika Małkowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Wystawa „Olga Wolniak. Abrakadabra” w Galerii Grafiki i Plakatu w Warszawie jest czynna do 13 października 2022.
Zdjęcie główne: Obrazy jak dywany. Wernisaż wystawy Olgi Wolniak (na zdjęciu) w warszawskiej galerii Fre@Porter w maju 2000 roku. Fot. PAP Andrzej Rybczyński /bp/
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.