Porozmawiajmy jeszcze o sytuacji politycznej Ameryki, kraju podzielonego na dwie niemal równe, bo liczące 45 proc., połówki z 5-10 procentowym centrum. Jak pan twierdzi, Republikanie „wierzą w świętość kapitału w każdej formie”. Z kolei Demokraci mogliby mówić o nierównościach społecznych, jednak zamiast tego – jak napisał Thomas Frank w „Guardianie” – odrzucają „populizm” i mają „wielką wizję, jak społeczeństwo powinno być prowadzone” przez „odpowiedzialnych profesjonalistów”, którzy podzielają ich ulubione poglądy takie jak choćby ochrona środowiska traktowana niczym fundamentalistyczna religia. Wybory do Kongresu już za kilka tygodni (zgodnie z tradycją, odbywają się w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, w tym roku 8 listopada – przyp. red), kto wygra?
Trudno powiedzieć. Republikanie powinni przejąć kontrolę nad Izbą Reprezentantów, ale mogą zaprzepaścić szansę na zwycięstwo w Senacie. Decyzja Sądu Najwyższego unieważniająca legalizację aborcji na poziomie federalnym oraz toksyczna obecność Donalda Trumpa na arenie publicznej, mogą zatrzymać ich zwycięską falę. Z drugiej strony wysoka inflacja, wzrost przestępczości, to, co się dzieje na granicy z Meksykiem oraz postulat zwiększenia kontroli rodziców nad edukacją dzieci – wszystko to powinno pomóc Republikanom. W przeszłości wielkie media mogły wpływać na wynik wyborów, ale ich jednoznaczny polityczny przechył (w stronę Demokratów – przyp. red.), spowodował, że wiele osób je po prostu ignoruje, nawet jeśli mają one czasem rację i dobrze informują.
Wybory prezydenckie w 2024 r. mogą pokazać, czego tak naprawdę chcą Amerykanie: więcej Florydy czy więcej Kalifornii. Jak pan opisuje, Kalifornia to dzisiaj kolebka high-tech, gdzie panuje „segregacja innowacji”, w której „klasa wyższa kwitnie, klasa średnia zanika, a klasy niższe żyją w biedzie”. Z drugiej strony jest gubernator Florydy Ron DeSantis, prezentujący „trumpizm bez Trumpa”. Zderzenie tych wizji jest niemal nie do uniknięcia. Czy Ameryka przetrwa polityzację niemal każdej dziedziny życia?
To kluczowa sprawa. Najbliższe wybory, zwłaszcza federalne, mają przesadnie duże znaczenie. Prezydenci są dzisiaj niczym wybieralni dyktatorzy, zwłaszcza gdy Kongres jest sparaliżowany przez partyjne gry oraz kontrolę korporacji. Pewnym rozwiązaniem byłoby zwiększenie kontroli lokalnej czy potwierdzenie znaczenia rodziny. Model kalifornijski jest dobry dla bogatych i do niedawna produkował wystarczająco dużo pieniędzy, aby rozbudowywać państwo dobrobytu. Nie wydaje się jednak, aby można go było powtórzyć gdzie indziej, bez kalifornijskich atrakcji i technologicznej przewagi. Floryda jest konkurencją, ale prawdziwą alternatywą wydaje się być Teksas. Jednak gubernator DeSantis wydaje się być bardziej wiarygodny na arenie krajowej niż gubernator Teksasu Greg Abbot.
Nie jest pan do końca pesymistą. Napisał pan, że w 2021 r. po latach stagnacji, Amerykanie „zagłosowali nogami”, przenosząc się na przedmieścia i do mniejszych miejscowości w poszukiwaniu szansy na życie według dawnych standardów klasy średniej. Czy jest więc nadzieja, że Ameryka wymyśli się na nowo?
Znane jest stare, niemieckie powiedzenie, przypisywane Otto von Bismarckowi: „Istnieje Opatrzność, która chroni głupców, pijaków i Stany Zjednoczone Ameryki”. Ono się wciąż sprawdza. Pozostajemy jedynym krajem, które jest jednocześnie imperium surowcowym i technologiczno-przemysłowym. Jeden z naszych głównych rywali – Rosja – okazał się zdecydowanie słabszy niż ktokolwiek myślał: zwłaszcza technologia wojskowa nie dorównuje amerykańskiej. Europa z kolei jest zbyt podzielona, ma problemy demograficzne, nie posiada surowców, aby konkurować z nami czy z Chinami. Tak więc, bardzo mi przykro, ale wygląda na to, że Ameryka pozostaje jedynym wyborem dla świata.
– rozmawiał Paweł Burdzy
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy