Kultura

Arcymistrzowie kinematografii 2022. Skolimowski, Spielberg i inni. Ranking Łukasza Adamskiego

Najlepsze filmy kończącego się roku. Kretyńskie wygłupy, bajgiel z posypką, rola krwista, jak steki skwierczące w kuchni i opowieść o miłości do kina. Oraz o osiołku.

Kryterium, jakie każdorazowo przyjmuję w zestawieniu najlepszych 10 filmów roku jest polska premiera obrazu w kinach albo na platformie streamingowej w ciągu minionych 12 miesięcy.. Dlatego na mojej liście – po raz kolejny w Tygodniku TVP – znajduje się część filmów, które w amerykańskich zestawieniach pojawiły się w roku 2022, brakuje zaś filmów pokazywanych na festiwalach (również w Polsce), ale nie mających w mijającym roku oficjalnej premiery w naszym kraju.

Szkoda, że na styczeń przeniesiono premierę „Duchów Insherin” Martina McDonagha, który bez wątpienia zmieniłby radykalnie pierwszą trójkę filmów na mojej liście. To najlepszy film w karierze twórcy „7 psychopatów” i „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”. Już teraz polecam tę przypowieść o irlandzkiej duszy.

Kilka pozycji na mojej liście może być zaskakująca, ale podkreślam, że to subiektywna lista filmów, które zrobiły na mnie największe wrażenie w mijającym roku. Starałem się też nie powtarzać na niej filmów podobnych do siebie. Dlatego nie ma w dziesiątce nagrodzonego Oscarem za scenariusz i wspaniałego „Belfastu” Kennetha Branagha. Ten na wpół autobiograficzny film będący listem miłosnym do kina jest zbyt podobny do „Fabelmanów” Stevena Spielberga. Z dwóch tych filmów, to obraz Spielberga mocniej skradł moje serce.

W drugiej dziesiątce filmu na pewno znalazłby się zjawiskowy wizualnie „Zaułek koszmarów” Giullermo del Toro, oraz „Batman” Matta Reevesa, który zaproponował o wiele mroczniejszą i oddającą klimat komiksów DC wersję przygód Mrocznego Rycerza. Reżyser jednego z dwóch moich ulubionych filmów 2017 roku („The Florida Project”) Sean Baker ponownie pokazał, że jest mistrzem ulicznego, niezależnego kina, w którym z wielką empatią pokazuje życie outsiderów i ludzi wyrzuconych na margines społeczny. Jego „Red Rocket” bawi, porusza i absolutnie zdumiewa.

Blisko filmu Bakera znaleźliby się „Inni ludzie” Aleksandry Terpińskiej. Wyrapowany świat Doroty Masłowskiej i bezkompromisowe uderzenie w napuszoną liberalną elitkę z „warszawki” to jeden z najodważniejszych formalnie polskich filmów ostatnich lat. Trudno mi też nie docenić „Śubuka” Jacka Lusińskiego, który wpisuje się w hollywoodzkie kino środka. Opowieść o kobiecie walczącej ze skostniałym systemem o edukacje swojego autystycznego syna to ekranowy feminizm w najlepszym rozumieniu tego słowa. Małgorzata Gorol tworzy w nim czułą i przenikliwą rolę.

„Film Balkonowy” Pawła Łozińskiego to natomiast kwintesencja geniuszu jednego z najwybitniejszych polskich dokumentalistów. Prostota, styl, przenikliwość – mam nadzieję, że ten dokument nie przepadł już w walce o Oscary. Jest blisko pierwszej dziesiątki. ODWIEDŹ I POLUB NAS „X” Ti Westa i „Bodies Bodies Bodies” Haliny Reijn to moje dwa ulubione slashery roku 2022. „X” to znakomita zabawa amerykańskim podgatunkiem Grindhouse, zaś „Bodies…” jest błyskotliwą satyrą na życie pokolenia Z. To co nie wyszło do końca Xaweremu Żuławskiemu w „Apokawixie” u Reijn jest wygrane w 100 procentach.

Bardzo blisko pierwszej dziesiątki jest „Mała Mama” Celine Sciammy. Urocze, czarujące, magiczne, inteligentne i jednocześnie przyziemne kino. Jeszcze mocniej moje serce skradł „C’mon C’mon” Mike’a Milsa ze poruszającą rolą Joaquina Phoenixa, który od razu po mrocznym Jokerze wszedł w rolę wrażliwego wujka opiekującego się siostrzeńcem.

„Elvis” Bazza Luhrmana nie tylko filmem o Królu. Jest filmem o Bazie Luhrmannie, który śpiewa „Love me tender” na swoją cześć. Oraz Króla rzecz jasna. Ten film to wielka, tłusta I załamująca się pod własnym ciężarem (niemal jak Elvis pod koniec życia), kiczowata rewia na cześć kina twórcy „Moulin Rouge”, filmującego ikoniczne występy Elvisa w Vegas. Bawiłem się przednio, ale niewiele dowiedziałem się nowego o demonach Króla. Niemniej jednak zasługuje na drugą dziesiątkę.

Tak jak brawurowe „Stracone złudzenia” Xaviera Giannoliego, który dowodzi, że epoka fake newsów istniała już za czasów Balzaca. Zastanawiałem się czy w pierwszej dziesiątce nie umieścić znakomitego „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej. Zdobywca Złotych Lwów w Gdyni to jednak kino arthousowe z szuflady, którą z przytupem wykopał wraz z osiołkiem w tym roku mistrz Jerzy Skolimowski. Musiałem zrobić miejsce dla filmów, które poruszyły nie tylko mój rozum, ale też serce.

10. „Jackass Forever”, reż. Jeff Tremaine
"Jackass Forever", Fot. materiały prasowe
Tak, wiem, że umieszczenie filmu zlepionego z idiotycznych i obrzydliwych wyczynów grupy gości, którzy zrewolucjonizowali w 2000 roku MTV może być szokujące. No, ale co ja poradzę, że podczas tej komedii musiałem kilka razy zatrzymać seans, by się odpowiednio wyśmiać. Komedia ma bawić, nieprawdaż? W 2022 roku żadna komedia nie wywołała u mnie takiej radości. Radości czystej, szczerej i absolutnie dziecięcej.

Nie stawiam artystycznego znaku równości między arcydziełami slapsticku Bustera Keatona i twórczością chłopaków z Jackass. Niemniej jednak to oni wyrywają z moich trzewi radość z obcowania z humorem opartym na czystej fizyczności i, teraz zabrzmię jak perfekcyjny boomer, psikusach. Totalnie hardcorowych i wywołujących nie raz odruch wymiotny, ale wciąż psikusach.

Powracający po 12 latach z czwartym filmem z serii panowie nadal mają kumpelską radochę z robienia na ekranie dziko szalonych rzeczy w imię zdumienia widzów. A przecież Johnny Knoxville ma już 50 lat. Steve-O, który niedawno wydał książkę o swoim uzależnieniu, próbach samobójczych i depresji to 47 letni gość. Najsłynniejszy karzełek popkultury, czyli Wee Man ma lat 48.

Beastie Boys krzyczeli, że każdy ma prawo do imprezowania. Cóż, chłopaki z Jackass z nawiązką wypełniają to przykazanie, pod czujnym okiem Spike’a Jonzie (Oscar za „Ona”), który produkuje najlepsze rzeczy z logo Jackass. To on przecież był współautorem scenariusza arcydzieła mockumentary „Bezwstydny dziadek” (Knoxville jako perwersyjny staruszek pojawia się i w tym filmie).

Można traktować sadomasochistyczne i absolutnie kretyńskie wygłupy jako najniższe piętro popkultury, ale byłoby to niesprawiedliwe. Może w 2000 roku „Jackass” bulwersował jak proroczy „South Park”, ale po dwóch dekadach postępującej głupoty zakończonej pląsami obciachowości na TikToku, tsunami fake newsów i totalitaryzmu politycznej poprawności, „Jackass” pokazuje prawdę, istotę męskiej przyjaźni i daje nam humor wolny od pretensjonalnie i łopatologicznie infekowanej ideologii.

Przez dwie dekady próbowano „Jackass” wsadzić w różne szuflady, szukając w nim od performerskiej transgresji, aż po homoerotyzm. Ten absolutnie szalony i wolny film dowodzi, że to wszystko bzdury. Chłopaki po prostu chcą się pobawić na swoich zasadach. Robią to szczerze i bez najmniejszego wyrachowania. No i się kochają jak ziomy/ kumple/przyjaciele. Choćby za to należy im się miejsce w tej rubryce.

9. „Wszystko wszędzie naraz”, reż. Daniel Dwan, Daniel Scheinert
"Wszystko wszędzie naraz", fot. materiały prasowe
Dla żadnego czytelnika czy słuchacza moich recenzji nie jest tajemnicą, że jestem wielkim entuzjastą popkulturowego eklektyzmu. Uwielbiam kino robione z miłości do kina i nie bojące się bezczelnie żonglować jego elementami. Wyobraźcie sobie, że Rick i Morty przenoszą się do „Matrixa”, „Kill Bill” idzie na randkę z „Miniari”, a wszystko kończy się w duchu „Lady Bird”. Taki jest właśnie film reżyserskiego duetu mającego na imię Daniel.

To szalone, świeże i idealnie przyprawione filmowe amerykańsko-azjatyckie danie Fusion. Opowieść o posiadających pralnię rodzinie Wangów, którzy mają problemy z Urzędem Skarbowym zamienia się w rollercoaster w multiuniwersami, który jednak różni się od tego, co proponuje nam dziś świat Avengers. Tam humor, autoironia czy parodystyczne tony przeszły fazę cynizmu i lecą już na autopilocie. W tym filmie humor jest zupełnie absurdalny i dobrze zazębia się z rozbuchaniem wizualnym.

Nie jest to też tylko czysta zabawa filmowa z przepiękną choreografią, zdjęciami i klimatem kina kung fu z młodym Jackie Chanem, choć to ona daje najwięcej przyjemności. Cóż, w końcu w głównej roli mamy znaną z „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” Michelle Yeoh.

Opowieść o rodzinie Wang, która niespodziewanie wchodzi do innego wymiaru rzeczywistości, a jej walka z urzędem wypełnia powiedzenie Marka Twaina, że podatki to jedyna pewna rzecz poza śmiercią, to również ciekawe studium asymilującej się z obcą kulturą rodziny. Do tego mamy całkiem sprawnie nakreślony konflikt między nastolatką odrzucającą kulturę swojej rodziny i matki, nie potrafiącej pogodzić ze sobą chińskiej duszy z amerykańskim „snem”.

„Wszystko wszędzie naraz” jest więc nie tylko efektowną komedią, azjatycką kopaniną i pastiszem kina superbohaterskiego, ale również działa na poziomie kina obyczajowego. Wątek zbuntowanej nastolatki, zalegającej z podatkami pralni i wielki bajgiel z posypką latający nad ziemią? Tak, to jest właśnie tak szalone!

8. „Punkt wrzenia”, reż. Philip Barantini
"Punkt wrzenia". Fot. materiały prasowe
Restauracja jako żywy organizm. Ma swój rytm, choreografię i działa tylko, gdy jest dobrze naoliwioną maszyną. Niskobudżetowy „Punkt wrzenia” jest majstersztykiem reżyserskim. Od „Liny” Hitchcocka, przez De Palmę, Iñárritu, a ostatnio Mendesa – filmy kręcone „jednym ujęciem” rytualnie nas wprowadzają w świat perfekcyjnej iluzji. Philip Barantini tak mistrzowsko rozgrywa swój spektakl, że przestałem zastanawiać się, gdzie musiał zastosować jakieś cięcie. Zastosował? Nie.

To rzeczywiście pierwszy film w historii nakręcony bez żadnego cięcia. Nawet, gdyby jednak jakiś trik reżyser zastosował, nie miałbym pretensji. Barantini wrzuca nas w sam środek świątecznego piątkowego wieczoru w modnej londyńskiej knajpie. Ten smakowity filmowo-kuchenny rollercoaster przykuwa do fotela. Jest doskonale doprawiony.

Jest tu wszystko: konflikty w pracy i rodzinie. Jest brytyjski humor i szpila wbita w różne klasy społeczne. Jest szyderstwo z krytyków kulinarnych i influencerów. Jest hierarchia w kuchni i na sali. Jest rasizm i klasizm. Jest przekrój społeczny w małej restauracyjce w ciągu 90 minut, pokazanych nam w czasie rzeczywistym. Komedia miesza się z dramatem, a kuchnia jest prawdziwym piekłem. Rozumiem już, dlaczego można dostać w niej ataku paniki.

Mimo, że kamera jest w ciągłym ruchu, udaje się Barantiniemu nakreślić wystarczająco sylwetki pracowników, tworzących świat z precyzyjnie rozdzielonymi rolami. Jest w końcu on – Stephen Graham, który tworzy kolejną, po serialu „Time” wyrazistą i krwistą, jak steki skwierczące w kuchni, rolę. Anthony Bourdain mistrzowsko opisywał tajemnice kuchni, pokazując czym jest ten żywy, pulsujący organizm i dlaczego bycie Szefem jest stylem życia, a nie pracą. Barantini przenosi ducha tych opowieści na ekran.

7. „Zbrodnie przyszłości”, reż. David Croneberg
"Zbrodnie przyszłości". Fot. materiały prasowe
Niepokorny kanadyjski reżyser „Muchy”, „Nagiego Lunchu” czy „Wschodnich obietnic” nie wrócił do swojego ulubionego „body horroru”, tylko po to by pokazać, że on jest jego prawdziwym wynalazcą. Wieczny outsider i buntownik, który miewał w karierze takie pretensjonalne wpadki jak „Cosmopolis” dowiódł, że nadal potrafi być niepokojącym prorokiem. Przecież to on w „Videodrone” (1983) przepowiedział dosłowne zrośnięcie się ludzkości z mediami. „Zbrodnie przyszłości” opowiada o świecie, w którym wyeliminowano ból. Ludzkość tak bardzo nafaszerowała się lekami, że straciła uczucie bólu, który zamienił się w perwersyjną przyjemność i zastąpił seks.

W centrum jest para artystów-performerów Saul i Caprice (Viggo Mortensen, Léa Seydoux), którzy na oczach widzów przeprowadzają operację na ciele Saula, któremu samoistnie rosną w ciele nowe organy. Saul nie tylko nie cierpi podczas zabiegu, ale na jego twarzy maluje się orgazmiczna przyjemność.

Już bohaterowie „Crasha” (1996) czerpali seksualną rozkosz z bólu doznawanego podczas samochodowych wypadków. W „Zbrodniach przyszłości” pogoń za bólem idzie jeszcze dalej. Ma przypominać o egzystencji. W ponurej, zdewastowanej krainie ludzie snują się po ulicach właśnie w poszukiwaniu bólu. Zadają go sobie w ciemnych uliczkach i na wykwintnych przyjęciach. To nowy narkotyk i nowa cielesna religia.

Oczywiście Cronenberg prowokuje obrazowymi scenami okaleczania ciała, ale nie jest to prowokacja pusta. Kanadyjczyk, który 8 lat milczał (jego poprzedni film „Mapy gwiazd” to jedna z najostrzejszych satyr na zblazowane Hollywood) mówi nam, że w świecie nihilizmu, znieczulicy i fetyszyzacji hedonizmu, będziemy tęsknić za bólem, który jest przecież nieodłącznym elementem życia.

Ważna lekcja w czasie powszechnego uzależnienia od kolejnych przeciwbólowych pastylek i opioidów, które zamiast wyzwolenia zamknęły nas w narkotycznej klatce.

6. „Drive my car”, reż. Ryūsuke Hamaguchi
"Drive my car". Fot. materiały prasowe
Trzygodzinny, kontemplacyjny i bardzo autorski japoński „Drive my car” to ascetyczne, chłodne, ale niezwykle przejmujące kino. Oparty na opowiadaniu Harukiego Murakamiego z tomu „Mężczyźni bez kobiet” „Drive my car” ma doskonale misterny scenariusz i pieczołowitą reżyserię. Nie przez przypadek zdobył Oscara za film zagraniczny.

Ryūsuke Hamaguchi nakręcił opowieść o stracie, traumie i ucieczce. Ucieczce dwójki rozbitków, spotykających się w Hiroszimie – mieście, które odrodziło się z gruzów apokalipsy. Yusuke (Hidetoshi Nishijima) jest aktorem i reżyserem, który niespodziewanie traci żonę. Jego życie osobiste, ale też artystyczne się rozpada. Dwa lata po śmierci kobiety przenosi się Hiroszimy, gdzie ma wystawić „Wujaszka Wanię” Czechowa. Od lat eksploatuje rosyjskiego pisarza, wystawiając go na jednej scenie w różnych dialektach i językach (w tym w migowym). Tym razem niespodziewanie rezygnuje z głównej roli, obsadzając w niej młodego telewizyjnego gwiazdora Koji (Masaki Okada).

Yusuke podejrzewa, że aktor mógł mieć romans z jego żoną, nie jest w stanie grać postaci, która zazębia się z jego własną tragedią. Chce jednak z pomocą Czechowa zmierzyć się z dręczącymi go demonami.

Drugą postacią jest jego szofer Misaki (Toko Miura), która ma prowadzić fetyszyzowany przez niego kilkunastoletniego czerwonego Saaba 900. Oboje przemierzają Hiroszimę, czyli miasto zbudowane z głosów duchów pochłoniętych przez bombę atomową. Samochód staje się ich mikrokosmosem, konfesjonałem, domem. Czy również więzieniem? Na pewno jest azylem.

Odkrywanie tajemnic dwójki bohaterów, pochodzących z tak różnych społecznych klas jest powolne i bardzo subtelne. Hamaguchi precyzyjnie buduje relacje bohaterów za pomocą nie tylko dialogów, ale też wizualnej symboliki. „Drive My Car” jest więc filmem o sztuce nie tylko będącej imitacją życia, ale o sztuce będącej samym życiem.

5. „Córka”, reż. Maggie Gyllenhaal
"Córka". Fot. materiały prasowe
Maggie Gyllenhaal bardzo ciekawie dobiera repertuar jako aktorka. Okazuje się jednak, że jako reżyserka ma jeszcze bardziej intrygujący pomysł na siebie. Jej oparty na książce Eleny Ferrante scenopisarko-reżyserski debiut to przenikliwe kino o straumatyzowanej kobiecie.

Olivia Coleman ma w ostatnich latach pasmo wielkich ról („Faworyta”, „The Crown”, „Ojciec”) tutaj tworzy jedną ze swoich najlepszych. W 2023 roku na ekrany wejdzie bardzo osobiste „Imperium światła” Sama Mendesa, gdzie Coleman idzie jeszcze dalej, niż u Gyllenhaal.

„Córka” dzieje się na greckiej wyspie, gdzie rzekomo Leonard Cohen miał pisać swoje pieśni w latach 60-ych. Przybywa na nią Leda, profesor porównawczej literatury z Harvardu i zatrzymuje się u rezydującego tam podstarzałego hipisa Lyle’a (Ed Harris). Na plaży spotyka głośną rodzinę Amerykanów i wchodzi z nimi w dziwną relację, która uruchamia w niej traumę z młodości. Młodą Ledę gra nie mniej znakomita Jessie Buckley (obie dostały za role nominacje do Oscara).

Ten film jest dla widzów dojrzałych, bo w dojrzały, wielowymiarowy i bardzo odważny sposób dotyka tabu, jakim jest ciemna strona macierzyństwa. To opowieść o społecznych oczekiwaniach, by kobieta była zawsze matką jak z okładek kolorowych magazynów z landrynkowymi zdjęciami szczęśliwej rodziny z dziećmi.

Nie jest jednocześnie „Córka” żadnym gniewnym feministycznym manifestem przeciwko macierzyństwu. Gyllenhaal nie idzie na łatwiznę. Zadaje bolesne i konfrontacyjne pytania, na które odpowiedzi są złożone. Precyzyjnie rozkłada przy tym akcenty i gra symboliką „rajskiej wyspy”.

Jest w tym filmie przeszywający dramat obyczajowy oraz elementy thrillera. W oryginale ten film ma tytuł „Zagubiona córka”, ale zagubionych jest tutaj znacznie więcej osób.

4. „Hazardzista”, reż. Paul Schrader
"Hazardzista". Fot. materiały prasowe
Nie kończy się dobra reżyserka passa jednego z najciekawszych amerykańskich filmowców, który – we współpracy z Martinem Scorsese – stworzył tak drapieżne i kontrowersyjne perły kina jak „Taksówkarz”, „Wściekły byk”, „Ostatnie kuszenie Chrystusa” i „Ciemna strona miasta”, a sam wyreżyserował m.in „Amerykańskiego żigolaka” i „Niebieskie kołnierzyki”.

Po świetnym „Pierwszym reformowanym” z 2018 roku, w którym nawiązywał do swojego ukochanego Roberta Bressona, Schrader dał nam kolejny traktat moralny, w którym odbija się jego chrześcijańska percepcja świata. Kiedyś kalwińska, a dziś prezbiteriańska.

Will Tell (Oscar Isaac) przemierza Amerykę zarabiając przy stołach pokerowych w kasynach. Tajemniczy, wycofany i zamknięty w sobie spisuje pamiętnik w pokojach hotelowych. Najpierw owija każdy mebel białym prześcieradłem. Celebruje swoją samodyscyplinę, która pomaga mu w pokerze, ale też jest wyrazem jego potrzeb duchowych.

Tell jest byłym żołnierzem, który został skazany za torturowanie podejrzanych o terroryzm więźniów w Abu Gharib. Czy szuka odkupienia i przebaczenia? Stąd potrzeba białych szat wokół? Czy może nie chce zostawiać śladów DNA w pokojach, które zajmuje?

Na swojej drodze spotyka Cirka (Tye Sheridan), syna kolegi z wojska, który po przeżyciach w Abu Gharib popełnił samobójstwo. Cirk za rozpad rodziny wini cały amerykański system, uosobiony przez tajemniczego majora (Willem Dafoe). Pragnie krwawej vendetty. Will bierze go ze sobą w trasę, próbując odwieść go od starotestamentowej zemsty. Jego odkupienie ma przyjść przez wybaczenie. Czy jest ono jednak możliwe w tak skorumpowanym i splugawionym świecie?

Paul Schrader bierze nas w podróż na „ulice nędzy”, gdzie moralność została zalana kałużą grzechu. Zadaje fundamentalne i bardzo niemodne w laickim świecie pytania. Nie przez przypadek ten film produkuje Martin Scorsese, który powrócił na stare lata („Milczenie”, „Irlandczyk”) do katolickiej optyki. Schrader z tego duetu zawsze był bardziej rozpolitykowany i gniewnie patrzył na kapitalizm. Nie zawsze z nim się zgadzałem w jego rozemocjonowaniu politycznym, ale duchowość jego kina mnie zawsze przyciąga.

3. „Top Gun. Maverick”, reż. Joseph Kosiński
"Top Gun. Maverick". Fot. materiały prasowe
Prawie półtora miliarda wpływów z biletów i znakomite recenzje nawet najbardziej wybrednych krytyków. Rzadko zdarza się, by gargantuiczny hit kasowy był również artystycznym sukcesem. Rację miał Tom Cruise, który przez lata odmawiał propozycji nakręcenia sequela, za sterami którego nie mógł stanąć nieżyjący Tony Scott.

Joseph Kosiński jednak godnie zastąpił mistrza kina akcji od takich klasyków jak „Prawdziwy romans”, „Karmazynowy przypływ”, „Ostatni skaut” czy „Gliniarz z Beverly Hills 2”. O tym filmie napisano już wszystko (ja również popełniłem spory tekst), więc wkleję tutaj, to co emocjonalnie wyrzuciłem na media społecznościowe minutę po wyjściu z kina.

I tak wygląda doskonały sequel! „Top Gun Maverick” to najlepsze ugryzienie kina z ejtisów od czasy „Creeda”. Wyzwanie było podobne. „Top Gun” i „Rocky” definiowały tą samą dekadę. Joseph Kosiński godne zastąpił maestro Tony’ego Scotta, a Tom Cruise idealnie patetycznie domyka postać Mavericka, borykającego się z wyrzutami sumienia przez śmierć Goose’a.

Mamy hołd złożony Icemanowi (poruszający epizod schorowanego Vala Kilmera, który dzięki cudom techniki znów mówi) i przekazanie pałeczki nowemu pokoleniu. Pokoleniu ze smartfonem w ręku i wizją oldschoolowego heroizmu swoich ojców. Męski świat ocieka nadal testosteronem, ale na pokład wchodzą kobiety pilotki, plus Lady GaGa z kapitalnym songiem, zazębionym ze znaną nam i zabójczą ścieżką dźwiękową oryginału.

Głośny, pełen adrenaliny i fenomenalnych podniebnych starć, celebrujący męską przyjaźń nowy „Top Gun” to uczta dla dzieciaka wychowanego na kulcie tego filmu epoki reaganizmu. Dziś Ruskie znów są skurwysynami, więc wpasowali się twórcy w nowe czasy idealnie. W końcu F-14 nadal kopie tyłek, nie? Lećcie do kina i dajcie sobie „odebrać dech”. Podpisuję się pod swoimi słowami po drugim seansie, już w domowym kinie.


2. „Fabelmanowie”, reż. Steven Spielberg
"Fabelmanowie". Fot. materiały prasowe
W zeszłym roku mój ranking wygrała „Ręka Boga” Paolo Sorrentino. To autobiograficzny film o dorastaniu w Neapolu przesiąkniętym świeckim bóstwem Diego Maradony, ale również opowieść o rodzącej się miłości do kina. Wśród filmowców zapanowała moda na opowiadanie o sobie przy jednoczesnym oddaniu hołdu X muzie. Kenneth Branagh zdobył w Oscara za podobny „Belfast”.

Również w tym roku jedna z ikon niezależnego kina, Richard Linkleater, pokazał „Apollo 10 ½: Kosmiczne dziedzictwo”. Dodajmy do tego Almodovara („Ból i blask”) , a na naszym rynku Patryka Vegę. Quentin Tarantino również w arcydziele „Pewnego razu w Hollywood” pokazał Los Angeles swojego dzieciństwa. Sam Mendes, którego „Imperium Światła” pojawi się w polskich kinach dopiero w marcu 2023 roku również łączy opowieść o dorastaniu w Wielkiej Brytanii lat 70-tych z magią tradycyjnego kina.

Steven Spielberg również zapragnął opowiedzieć widzom o tym, co ukształtowało go jako filmowca, i jak wpłynął na niego rozwód rodziców. „Fabelmanowie” w pełni rozwijają, to co uważni obserwatorzy kina Spielberga dostrzegali od jego najwcześniejszych filmów. Rozpad rodziny Spielberga, gdy był nastolatkiem, odbija się w jego najważniejszych filmach – od „E.T” i „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, aż po „Wojnę światów”.

Teraz Spielberg z otwartą przyłbicą opowiada o małżeństwie swojej mamy artystki (Michele Williams) i ojca inżyniera (Paul Dano) oraz ich skomplikowanej relacji z przyjacielem rodziny (Seth Rogen), który miał romans z jego mamą. Spielberg (jego alter ego Sammy’ego grają Mateo Zoryon Francis-Deford i Gabriel LaBelle) odkrył to montując film, który nakręcił na rodzinnym wyjeździe.

Nadmierny ekshibicjonizm trzykrotnego zdobywcy Oscara? Spielberg przekonuje, że jego rodzice zachęcali go do sfilmowania ich historii. Rysuje obraz Ameryki lat 60-ych najpierw w Arizonie, a potem w Kalifornii, gdzie rodzina Fabelmanów przenosi się przez pracę ojca. Widzimy pierwszą miłość Sammy’ego, zderzenie się z antysemityzmem (był jedynym Żydem w szkole) kolegów i fascynacją dziewczyn.

Najważniejszym wątkiem filmu jest jednak rodząca się miłość Spielberga do kina. Chłopak od najmłodszych lat kręcił z kolegami amatorskie i coraz mocniej odkrywał w sobie artystyczną duszę bliską jego matki. Reżyser pokazuje, jak rodziło się jego filmowe wizjonerstwo i pomysłowość, dzięki którym pokonywał ograniczenia budżetowe kręconych z przyjaciółmi wojennych filmów.

Przy „Szeregowcu Ryanie” już ograniczeń nie miał, ale pomysłowość najważniejszych ujęć narodziła się wcześniej. Można zrozumieć, dlaczego do dziś na przemian kocha robić magiczne kino dla widza masowego jak „Jurassic Park”, „Indiana Jones” czy „Player One” z moralitetami jak „Lincoln”, „Czwarta władza” czy „Lista Schindlera”.

Późniejszy zdobywca Oscara za „Szeregowca Ryana” i reżyser „Indiany Jonesa” od najmłodszych lat chciał robić kino widowiskowe i pełne rozmachu. Ostatecznie spotkał się ze swoim idolem, legendarnym reżyserem Johnem Fordem, którego w „Fabelmanach” fenomenalnie gra w epizodzie sam David Lynch. To Ford oraz szalony brat babci i cyrkowiec Boris (Judd Hirsch) uświadamiają Sammy’ego, jaka jest cena artystycznego geniuszu i wejścia do hollywoodzkiej „fabryki snów”.

„Fabelmanowie” to piękna opowieść o miłości do kina i odkrywaniu w sobie artysty. Jest to również opowieść o dorastaniu, rodzicielskiej miłości i dojrzewaniu do trudnych, ale niezbędnych egzystencjalnych decyzji.

1. „IO”, reż. Jerzy Skolimowski
"IO". Fot. materiały prasowe
Przewiduję, że Jerzy Skolimowski dostanie co najmniej nominację do Oscara za ten film. W najważniejszych notowaniech najlepszych filmów roku „IO” pojawia się na wysokich miejscach, a New York Times umieścił film nawet na pierwszym miejscu swojego rankingu.

Pisałem już kiedyś, że Jerzy Skolimowski nakręcił jeden z najlepszych filmów o wygnaniu i odrzuceniu. „Fucha” z 1982 zdobyła nagrodę za scenariusz w Cannes. 40 lat później Nagrodę Jury na tym samym ferstiwalu zdobywa inny film Skolimowskiego, „IO”. To również film o wygnaniu, odtrąceniu i wiecznej tułaczce. Tym razem odtrąconym nie jest polski imigrant nie mogący wrócić do ojczyzny przez stan wojenny. Teraz wygnany jest osioł, który pragnie jedynie tego, co sam daje swoim opiekunom. Pragnie miłości.

Skolimowski nakręcił swoją wersję „Na los szczęścia, Baltazarze” (1966) Roberta Bressona. Nie jest to remake, ale hołd złożonym temu legendarnemu arcydziełu, ale jednocześnie jest też odrębnym i osobistym głosem Skolimowskiego. Film Bressona jest alegorią chrześcijańskiej przypowieści. Skolimowski i Ewa Piaskowska, która jest współautorką scenariusza nie unikają subtelnego symbolizmu chrześcijańskiego, ale idą w innym kierunku. Zarówno u Bressona jak i u Skolimowskiego przypatrujemy się światu z perspektywy tworzenia, które udaje się w odyseję przez zepsuty świat.

Polski reżyser unika otwartej chrześcijańskiej symboliki. W „11 minutach” Skolimowski również mocno ją zakamuflował. Tutaj krzyż jest ukryty na skórze osiołka sardyńskiego. To specyficznie wyglądające zwierzę z czarną pręgą, ciągnącą się od czubka głowy, przez grzbiet, aż do ogona, krzyżuje się wzdłuż przednich jego nóg. A więc IO nosi krzyż dosłownie na grzbiecie. Aż do swojej Golgoty.

„Nie należy temu filmowi przypisywać wielu intencji, bo ta prawdziwa jest jedna: to oburzenie na niszczenie świata. To mój sprzeciw, wobec tego, jak jesteśmy bezlitośni wobec zwierząt” – powiedział Skolimowski w wywiadzie, jaki miałem z nim zaszczyt i przyjemność przeprowadzić dla portalu Interia.pl. Reżyser powiedział mi też, że „IO” to pierwszy jego film, w którym w pełni identyfikuje się z bohaterem.

Tak, jak wielki kinowy teolog przyrody (rok temu jego „Ukryte życie” znalazło się w moim rankingu) Terence Malick, Skolimowski widzi w przyrodzie i zwierzętach boski pierwiastek, który my mordujemy. Polski twórca nie przebiera się jednak w szaty moralizatora. Jest pełnym pesymizmu obserwatorem, który punktowo i precyzyjnie piętnuje nas za nasze podejście do zwierząt. Odyseja osiołka z ziemi polskiej do włoskiej pokazuje nasze najgorsze, ale też czasami szlachetne oblicze.

Skolimowski w każdym kadrze pokazuje, że wciąż jest reżyserem świetnie czującym się w formalnych eksperymentach. Widać też w kolejnych kadrach, że reżyser „Wrzasku” jest malarzem, dla którego struktura, barwa i nasycenie kolorów jest niezwykle ważne. Imponujące jest użycie niebieskich i czerwonych filtrów, które podkręca monumentalna muzyka Pawła Mykietyna. To zdumiewające, że 84 letni weteran kina zrobił film tak nowoczesny, odważny formalnie i bezkompromisowy.

To pierwszy film Skolimowskiego, w którym widać tak wielką empatię i miłość reżysera do swojego bohatera. To miłość promieniująca i zaraźliwa. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po powrocie z kina, było mocniejsze przytulenie mojego owczarka niemieckiego. Skolimowski może i jest pesymistą, ale świat dzięki jego przeszywająco humanitarnemu filmowi jest odrobinę lepszy. Dla mojego futrzanego przyjaciela – na pewno.

– Łukasz Adamski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Tom Cruise na londyńskim pokazie filmu "Top Gun: Maverick" w maju 2022. Fot. Neil Mockford/FilmMagic
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.