Niedawna interwencja rzecznika praw obywatelskich w sprawie biustonoszy dla żołnierek w polskiej armii uświadomiła niedowiarkom, że wojsko się zmienia, i z faktu, że znajdujemy się w XXI wieku wynika nie tylko to, że mamy (albo mamy mieć) lepsze czołgi, ale także to, że ministrowie obrony muszą się zmagać z problemami, które przez ich poprzedników uznane by zostały za niegodne namysłu prawdziwego wodza.
Te staniki to oczywiście tylko dla przyciągnięcia uwagi i od razu chciałbym zaznaczyć, że w najmniejszym stopniu ta sprawa nie wydaje mi się śmieszna. Jeżeli przydział należy się żołnierzowi, to jak żołnierz jest kobietą, to należy się także. A ponieważ czasy onucek się skończyły, więc trzeba się dostosować i powstrzymać od heheszków.
Ja bym co prawda tę kwestię rozwiązał inaczej, przekazując raczej kobietom w służbie stosowne fundusze, niż kupując im przydziałową bieliznę, ale kto wie, może są jakieś przepisy (europejskie? resortowe?), które na to nie pozwalają. I potem ministrowie muszą się tłumaczyć wśród piorunujących spojrzeń i krzywych uśmieszków. O losie, losie…
Dość już o tym jednak. Z uwagą należycie przykutą do tekstu wyobrażeniem wojskowych staników przejdźmy do tych innych rzeczy, jakie Aleksander Macedoński z marszałkiem Radetzkim zgodnie by uznali za niewojskowe. Otóż współczesna armia ma walczyć nie tylko z wrogiem, ale i ze zmianami klimatycznymi. Szeroka publiczność być może tego nie zauważyła, bo są kwestie, które zwykliśmy ignorować latami, niczym długi, które mamy zapłacić kiedyś w odległej przyszłości. I jak ta odległa przyszłość niespodziewanie nadejdzie, to raptownie się dziwimy, gdy w drzwiach stanie wierzyciel z uśmiechem na twarzy i wezwaniem do zapłaty w dłoni. Tak to z grubsza wygląda.
Ten moment, w którym wierzyciel (albo komornik) zastuka do bram naszych koszar nastąpić ma w roku 2050. To długo? Mniej więcej czas życia jednego pokolenia. Ani się obejrzymy. My, czyli społeczeństwa. No i oczywiście sami zainteresowani, którzy zostali postawieni przed zadaniem na pierwszy rzut oka niewykonalnym.
Powtórzmy więc: do roku 2050 armie NATO zamierzają osiągnąć tak zwaną neutralność klimatyczną, czyli doprowadzić do sytuacji, w której ich emisja netto gazów cieplarnianych wyniesie zero. We współczesnej armii wchodzącej w skład największego sojuszu militarnego w dziejach świata (jak zwykliśmy o NATO mówić) chodzi więc od niedawna nie tylko o to, jak pokonać Rosję/Chiny/Iran (niepotrzebne skreślić), ale także jak to uczynić nie szkodząc klimatowi.
Pytanie, na które jeszcze nikt nie dał dobrej odpowiedzi brzmi: w jaki sposób pogodzić zmniejszenie emisji CO2 do zera z prowadzeniem jakiejkolwiek działalności bojowej? Oczywiście najprościej byłoby wyposażyć armie w laserowe działobitnie i miecze świetlne zasilane z mikrostosów atomowych, ale takie zadanie może być trudne z dwu powodów. Powód mniej ważny i stosunkowo łatwy do przezwyciężenia jest taki, że na razie nie widać na naukowo-technologicznym horyzoncie takich możliwości. No i powód zasadniczy: nie zgodzą się niemieccy ekolodzy. Wszak to atom. Co więc robić?
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Najprościej jest zacząć od przemian w tych miejscach, w których współczesna armia najbardziej przypomina współczesną korporację. Brytyjska armia, która zresztą po mistrzowsku zajmuje się ekologicznym piarem, pochwaliła się niedawno, że przekroczyła plan oszczędności papieru i produkuje paliwo z własnego plastiku, a szef jej kwatermistrzostwa generał-major Richard Clements pochwalił się w rozmowie z przedstawicielami renomowanego think tanku militarnego RUSI, że hoduje własne warzywa i jest „obsesyjnym recyklerem”. Jest to jakaś droga i pójście nią ma wiele sensu. Więc eko-armia?
W pewnym stopniu tak. Jako element poważnej operacji piarowskiej. Kto w końcu ma umieć planować i przeprowadzać poważne operacje, jak nie wojskowi? Kiedy się przegląda wydany w lecie ubiegłego roku raport sekretarza generalnego NATO zatytułowany „Ocena wpływu zmian klimatu na bezpieczeństwo”, można mieć wrażenie, że wojskowi starają się celowo wprowadzić zamieszanie pojęciowe, aby – niczym wytrawni specjaliści od zadymiania – sprawić, że realny problem nie będzie widoczny dla postronnego obserwatora i wszyscy będą zadowoleni, bo słoń w pokoju spokojnie będzie sobie stał i machał trąbą.
Gdyby nie logo Sojuszu to ktoś mógłby pomylić raport podpisany przez Jensa Stoltenberga ze sprawozdaniem jakiegoś proekologicznie nastawionego NGO’sa: pełno jest w nim zdjęć przedstawiających katastrofy naturalne i ludzi w mundurach, którzy się z nimi zmagają, w tle znajduje się obowiązkowy motyw spękanej ziemi, zaś na końcu mamy infografiki z ikonkami w przytłaczającej większości rodem z korporacyjnego imaginarium: tylko w dwu przypadkach pokazano zabawne samolociki, łódeczkę podwodną i uroczy czołżek.
Wracamy więc do kwestii armii jako korporacji. Nawet w naszych pokojowo nastawionych społeczeństwach armie są z reguły największymi emiterami zanieczyszczeń i gazów. Armia Stanów Zjednoczonych emituje więcej niż średniej wielkości europejskie państwo, jak Węgry, czy Finlandia. Wspomniany wyżej „obsesyjny recykler” generał Clements podał, że sektor wojskowy jest odpowiedzialny za połowę emisji całego sektora rządowego w Wielkiej Brytanii. W dodatku sama czysta armia to jedynie 19% z tej połowy, więc jest co ciąć bez obawy, że nie będzie czym strzelać.
Choć powstaje oczywiście pytanie o granice przemian, bo o ile przesadzenie urzędników Ministerstwa Obrony ze spalinowych samochodów na elektryczne (i przy okazji pozbawienie ich papieru, na którym mogliby pisać jakieś głupstwa) ma pewnie jakiś sens, o tyle zafundowanie elektryków wojskowej logistyce, na przykład sekcjom dowożącym amunicję na pole walki, mogłoby być troszkę ryzykowne. Przy planowaniu natarcia dowódcy musieliby się chyba kierować geografią punktów ładowania na terytorium wroga.
A co jeżeli armia chciałaby zetrzeć się z wrogiem reprezentującym kraj zacofany? Taki, w którym – o zgrozo! – istniałyby jedynie stacje benzynowe? Tym powinna się zająć jakaś specjalna ekologiczna doktryna wojskowa…