Historia

Kłamstwo chatyńskie

Dla tych dwóch mylonych głosek – [x] i [‘k] – warto było rozrobić popioły 149 osób, wznieść mauzoleum, parking, szosę dojazdową i wydać albumy na glansowanym papierze w piętnastu językach świata. O, jeszcze jak było warto.

„…Duchowny umilkł na chwilę, jak gdyby wahał się, od czego zacząć.
– Gdzie człowiek mądry ukryje liść? – podjął wreszcie. – W lesie.
Odpowiedziało mu milczenie.
– Jeżeli nie ma w pobliżu lasu, zasadzi las. Jeżeli jednak będzie chciał schować uschnięty, martwy liść, najbardziej odpowiadałby mu las uschnięty, martwy”.

Tyle ksiądz Brown, bohater stworzony przez Gilberta Chestertona w opowiadaniu „Złamana szabla”. Rozpoczynają je dialogi sformułowane na podobieństwo buddyjskich koanów („– Gdzie człowiek mądry ukryje kamyk? – Na plaży”; „– Gdzie człowiek mądry ukryje liść? – W lesie”), by ostatecznie doprowadzić czytelników do prawdy o zdradzie – i o zwłokach, ukrytych przez mordercę na polu wywołanej przezeń bitwy.

Dym i lustra

Tak, generał sir Arthur St. Clare z opowiadania Chestertona okazał się mordercą i zdrajcą. Ale jak nazwać tych, którzy wybrali jedną z tysięcy spalonych białoruskich wiosek i wznieśli na jej zgliszczach okazałe „Centrum Pamięci” – po to, by splątać tropy, które mogłyby doprowadzić do ich zbrodni, ukryć prawdę w niedopowiedzeniach, mgle, przegłosach i fałszywych odbiciach?

Katyń – Chatyń. Dla polskiego oka i ucha różnica jest wyraźna. Oczywiście, przede wszystkim za sprawą kontekstu kulturowego. Już kilkulatki – przynajmniej takie, z którymi rozmawiają rodzice – mogą kojarzyć „Katyń” jako „miejsce, gdzie źli Sowieci zabili bezbronnych polskich żołnierzy”. Ale nawet w piśmie inaczej wyglądają „K” i „Ch”. Inaczej, miękko brzmi druga nazwa, wprost wywodząca się od „chaty”. Podczas gdy słowo „Katyń” to mocne, tępe jak łupnięcie kolbą „KAT”, a po nim „tyń”, lekkie niczym brzęknięcie o cegłę lub glinę blaszanej łuski.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
Ale dla angielskiego oka „Katyn” i „Khatyn” wyglądają jak dwa warianty tego samego słowa, przy czym w jednym z nich (ale którym?) ktoś dopuścił się literówki. A można i nie zauważyć różnicy, tak po prostu jest z wyrazami zapisanymi w nieznanym nam języku. Ot, sięgam po mapę Islandii i pierwszą z brzegu wioskę liczącą, podobnie jak Chatyń przed zagładą, trochę więcej niż sto dusz. Litli-Árskógssandur i Litli-Árskósgsandur: ile czasu trzeba, żeby oko polskiego czytelnika wychwyciło różnicę między tymi dwoma zapisami? Zwłaszcza, jeśli nie wie, że ma różnicy szukać, a czytelnik nie jest zawodowym korektorem.

I te zgłoski łudząco łagodne

A w mowie rzecz jeszcze bardziej się gmatwa: w międzynarodowym alfabecie fonetycznym (IPA) te dwie nazwy zapisywane są, odpowiednio, jako [ˈkatɨɲ]) i [xaˈtɨnʲ]. Spróbujcie poprosić znajomego Anglosasa, by wymówił oba (z pewnością żadne z nich nie przejdzie mu łatwo przez nagłośnię), a potem poproście, by z ręką na sercu powiedział, czy słyszy różnicę.

Odpowiadać na to pytanie będzie Anglosas, który wie, że rozmawia z Polakiem, zapewne ponadprzeciętnie ciekawym przeszłości, i zastanawia się, o co chodzi w tym eksperymencie. Patrząc więc na zapis IPA, wymawiać będzie te słowa szczególnie wyraźnie, jakby zdawał egzamin na kartę mikrofonową. A teraz wyobraźmy sobie miliardy mieszkańców świata – Hindusów, Brazylijczyków, Egipcjan – którzy we wczesnych latach 70. XX wieku słuchają na długich falach wieczornych wiadomości BBC. Słuchają jednym uchem, szykując kolację dzieciom, ze szczekaniem psa, skwierczeniem oleju i gwizdami radia w tle: „Today Richard Nixon, the president of United States, during his visit to USSR visited Khatyn Memorial…”; „Hoje Richard Nixon, o presidente dos Estados Unidos…”.

I tak dalej, w wielu wariantach, boję się nawet dociekać, jak brzmi różnica między „Katyń” a „Chatyń” w języku pusztu czy w kantońskim wariancie chińskiego. Jednym uchem wpadło, drugim wypadło, pies szczeka, przypaliły się placki. Ale jeśli Hindus czy Brazylijczyk natknął się kilka tygodni czy miesięcy później na jednego z tych Polaków z ich wiecznymi lamentami i pretensjami do całego świata, co się dowiedział, nic nie powiedział, mógł z czystym sumieniem odrzec:

– Kh… – jak wy to wymawiacie?! Katynj? Ale przecież Sowieci zbudowali tam mauzoleum, cmentarz i pomnik, sam słyszałem w BBC, o co wam jeszcze chodzi?

I właśnie o to chodziło. Z tym że nie Polakom: Sowietom. Dla tych dwóch głosek, [x] i [‘k], warto było rozrobić popioły 149 osób, wznieść mauzoleum, parking, szosę dojazdową i wydać albumy na glansowanym papierze w piętnastu językach świata. O, jeszcze jak było warto.
Po lewej Memoriał „Katyń” w Rosji, obok tablica miejsca pamięci Chatyń na Białorusi. Fot. PAP/Wojciech Pacewicz oraz Aschroet - Own work, CC0, Wikimedia
Koszmar wojny na ziemiach Białorusi jest zdecydowanie za mało znany. Czasem coś przebije się z monografii takich, jak praca Leonida Grenkevicha i Davida Glantza „The Soviet Partisan Movement, 1941–1944: A Critical Historiographical Analysis”, czasem z esejów takich jak „Kresy. Ars moriendi” Agnieszki Rybak i Anny Smółki. Ale generalnie mało kto zdaje sobie sprawę, że było to epicentrum „Skrwawionych ziem”. Jądro ciemności. Bellum omnium contra omnes.

Komisariat Rzeszy Śmierć

Białoruś jako jedyna republika sowiecka została w całości zajęta przez wojska III Rzeszy. Zdecydowana jej większość weszła w skład Komisariatu Rzeszy Wschód, skrawki z południa przydzielono do Komisariatu Rzeszy Ukraina, obwód białostocki znalazł się pod nadzorem gauleitera Prus Wschodnich, kilka powiatów przesunięto do Generalnego Okręgu Litwy. Ale reszta, Generalny Okręg Białoruś, była jednym wielkim poligonem. I dżunglą.

W teren ruszyły, wcześniej jeszcze niż w Generalnym Gubernatorstwie, Einsatzgruppen, by poćwiczyć na miejscowych sztetlach przed rozpoczęciem Zagłady. Założono getta, w Małym Trościeńcu pod Mińskiem przejęto przedwojenne killing field NKWD, by założyć tam najpierw obóz śmierci głodowej dla jeńców z Armii Czerwonej, a następnie klasyczny obóz zagłady. Białoruski historyk Ihar Kuzniacou jest zdania, że przedtem jeszcze, w 1940, mogła tam zostać pochowana część jeńców polskich z tzw. białoruskiej listy katyńskiej. Ale trudno prowadzić wykopaliska na funkcjonującym od 1956 roku wysypisku śmieci.

Dla Moskwy utrata ziem białoruskich stanowiła oczywiście policzek – ale i okazję do stworzenia własnego poligonu: już w maju 1942 powołano Centralny Sztab Ruchu Partyzanckiego, na którego czele nie przypadkiem stanął chwilowo pozbawiony stolicy I sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Białorusi, Pantelejmon Ponomarienko. To na Białorusi utworzono najgęstszą sieć wywiadowczą i wojskową: blisko 400 tysięcy partyzantów, zaopatrywanych i zrzucanych na spadochronach zza coraz bliższej linii frontu, którzy niezmordowanie wysadzali pociągi i linie kolejowe, mosty i stacje.

Jądro ciemności nad Prypecią

Ale nie tylko. Starali się również wciągnąć siły niemieckie, usiłujące budować lokalne struktury samorządowe, w logikę wojny na wyniszczenie, bezustannego odwetu. Niemców nie trzeba było zresztą do tego szczególnie prowokować: kogo jak kogo, ale podludzi z jakiegoś Weißrusslandu szczególnie żałować nie trzeba. Można ich za to wykorzystać jako mięso armatnie, generalny komisarz Wilhelm Kube chętnie więc tworzył z jeńców i kolaborantów siły samoobrony: kiepsko wyposażone, operacyjnie całkowicie podporządkowane Wehrmachtowi, ale zupełnie wystarczające do łapanek i pacyfikacji.

A przecież były jeszcze struktury Armii Krajowej, rozbudowywane w granicach II RP i poza nią, ścigane i likwidowane przez partyzantkę sowiecką. Były formacje złożone z uciekinierów z gett, wspierane, infiltrowane, a z czasem wprost sterowane przez Centralny Sztab Ruchu Partyzanckiego. Były oddziały lokalne, których dowódcy snuli marzenia o powojennej niezawisłej Białorusi. Były jednostki inspirowane przez Litwinów, w Mińsku i okolicach działały (z cichym błogosławieństwem protektorów z Berlina) struktury konspiracyjne „białych” emigrantów rosyjskich. I były, najliczniejsze, oddziały najzupełniej lokalne, tworzone w obrębie jednej wsi, z jedną dyrektywą operacyjną: gonić z opłotków wszystkich, którzy mogą sprowadzić na nas nieszczęście. Przetrwać.

Wojna domowa, wojna wszystkich przeciw wszystkim. Jądro ciemności leżące w dorzeczu nie Konga, lecz Berezyny i Prypeci. Nikt nie opisał go lepiej niż Józef Mackiewicz w „Drodze donikąd”. Nic dziwnego, że w trakcie tej wojny spłonęło pięć tysięcy wsi.

Katyń – bez przebaczenia

Polscy robotnicy, którzy odkryli groby, na miejscu postawili dwa drewniane krzyże i powiadomili Niemców. Nie było innego sposobu, by świat się o tej zbrodni dowiedział.

zobacz więcej
Straszliwy los Chatynia nie był w żadnym razie wyjątkowy. 22 marca 1943 roku o świcie partyzanci sowieccy z oddziału „Mściciela” zaatakowali na skrzyżowaniu szutrowych dróg Pleszczenica – Łogojsk i Kozyry – Chatyń samochód, za kierownicą którego siedział kapitan Schutzpolizei Hans Woellke. W chaotycznej strzelaninie zginął kierowca i kilku milicjantów ze 118 batalionu policyjnego, którym dowodził Woellke, a złożonego w większości z Ukraińców liczących na to, że coś da im współpraca z III Rzeszą.

Pomnik oniemiałego ojca

Pech chciał, że zabity oficer był w cywilu lekkoatletą, medalistą z olimpiady w Berlinie, któremu złoto wręczał był na stadionie sam Führer. Owszem, lata minęły, „mściciele” z łogojskiego zagajnika nie mieli pojęcia, kim jest łysiejący blondyn w mundurze i wątpliwe, by słyszeli o olimpiadzie, ale zamach na prestiż Rzeszy powinien być ukarany szczególnie surowo. Dlatego zmobilizowano nie tylko cały batalion 118, ale i oddział do zadań specjalnych: Sonderkommando SS, dowodzone przez tak dobrze znanego warszawiakom Oskara Dirlewangera.

Partyzantów nie próbowano nawet ścigać, to zbyt nużące i niebezpieczne. Batalion i sonderkommando, powywieszawszy po drodze kilku drwali, skierowały się po prostu w stronę najbliższej wioski. Została otoczona, po czym wszystkich jej mieszkańców, włącznie ze starcami i dziećmi, zagnano do największej we wsi stodoły. Oblano ją benzyną i podpalono, szyjąc krótkimi seriami do wszystkich, którzy zdołali wydrapać sobie drogę ucieczki przez polepę i poszycie: to przecież modus operandi dobrze znany skrwawionym ziemiom. Spłonęło 149 osób, w tym 75 dzieci. Ocalały dwie dziewczynki (jedna w składziku na ziemniaki, druga w chaszczach – po to, by zginąć rok później w zagładzie sąsiedniej wioski Chworosteń, dokąd zabrali je krewni) i ciężko poparzony miejscowy kowal Josif Kamiński. To on został przedstawiony na chatyńskim pomniku jak dźwiga, oniemiały, na poły zwęglone ciało swojego syna, które znalazł w zgliszczach stodoły.

Koszmar. Nie inny niż w przypadku – jak wyliczyli powojenni historycy – 5 294 kolejnych białoruskich wsi, które doświadczyły w toku wojny pacyfikacji. 627 zostało spalonych lub zburzonych „do gołego kamienia”, jak Kartagina. W przypadku 186 z nich władze centralne zrezygnowały z odbudowy: nie ocalał z nich nikt żywy, drogi dojazdowe wsiąkły w błoto. Prościej zbudować nowy kołchoz.

Przez 26 lat bielicowe ziemie Chatynia porastały słoną trawą, perzem, sosenkami i brzozami; za płone gleby na burzan. Gdzieniegdzie na gruzach ssała łakomie wapno pokrzywa.

A potem – tak przynajmniej możemy domniemywać – do Zarządu KGB w Mińsku trafił filolog. Lub przynajmniej ktoś z uchem na tyle dobrym, że kartkując dokumentację dostrzegł to łudzące podobieństwo: [ˈkatɨɲ]) – [xaˈtɨnʲ].

Obcasy panny Harriman

Stało się to już po opublikowaniu 24 stycznia 1944 komunikatu końcowego Komisji Burdenki, która ponad wszelką wątpliwość stwierdziła winę hitlerowskich najeźdźców za zamordowanie polskich jeńców wojennych. Po wizycie w Katyniu w tymże styczniu córki ambasadora USA, panny Kathleen Harriman, która również nie miała żadnych wątpliwości. Po powieszeniu 30 października 1947 przez nieznanych sprawców w stodole w hrabstwie Somerset Iwana Kriwoziercewa, chłopa z Kozich Gór, który jako pierwszy wskazał lokalizację dołów katyńskich. Po wykradzeniu z archiwum Pentagonu, gdzieś między 1944 a 1946 rokiem, raportu podpułkownika Johna van Vlieta, który jako jeniec amerykański został przez Niemców przywieziony do Katynia w maju 1943. Po skonfiskowaniu przez NKWD w jednym z klasztorów krakowskich w styczniu 1945 zamurowanych tam 22 pamiętników wydobytych z oficerskich mundurów.

Po spaleniu 27 kwietnia 1945 na stacji Radebeul pod Dreznem dziewięciu skrzyń z pamiątkami katyńskimi. Po dopadnięciu niemal wszystkich członków komisji lekarskiej, powołanej w 1943, od Sofii po Oslo, i zmuszeniu ich do odwołania zeznań. Po sporządzeniu 3 marca 1959 przez szefa KGB Aleksandra Szelepina notatki adresowanej do I sekretarza KC KPZR Nikity Chruszczowa, w której zalecał „zniszczenie przechowywanych od 1940 roku akt ewidencyjnych i innych materiałów dotyczących rozstrzelanych w tymże roku jeńców i internowanych oficerów, żandarmów, policjantów, osadników, obszarników itp. osób byłej burżuazyjnej Polski”. Mimo decyzji Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk o „bezwarunkowym eliminowaniu nazwisk oraz wzmianek o ich twórczości” Goetla Ferdynanda, Czapskiego Józefa, Mackiewicza Józefa, Sukiennickiego Wiktora i innych. To twarde „KAT”, to ciche „tyń” – zbyt mocnym odzywały się echem.
Miejsce pamięci zaplanowano co się zowie, z rozmachem, a przede wszystkim – z wizją. Koniec lat 60. zeszłego wieku to już nie czasy szerokoplecych herosów jak ze sztancy. Zespół architektów (Jurij Gradow, Leonid Lewin, Walentin Sankowicz) i rzeźbiarz Siergiej Selichanow mógł dać pole wyobraźni i zadbać o wymowę.

Kontur każdej ze spalonych chat – odlany w białym betonie. Pośrodku pustego miejsca po chacie, tam, gdzie zwykle po przejściu kompanii karnej sterczą resztki murowanego komina – dzwonnica. Kilkadziesiąt dzwonnic, starczy, żeby co 30 sekund rozlegało się uderzenie jednego z dzwonów. Co 30 sekund – żeby uświadomić jak często (według średniej arytmetycznej) ginęli w latach 1941-1944 mieszkańcy Białorusi.

Trójkąt torciku

Bo miejsce pamięci w Chatyniu przypominać ma nie tylko o losach jednej wioski – ale o tragedii całego sowieckiego narodu białoruskiego. Więc obok konturów chat umieszczono nazwiska ich mieszkańców. Ale już 185 mogił na cmentarzu to nie mogiły mieszkańców wsi – lecz pamiątka po 185 wsiach, które, jak Chatyń, nigdy nie zostały odbudowane. A 433 gałązki „drzewa życia” noszą nazwy 433 odbudowanych, mimo wszystko, wsi. A u wejścia do wsi – sześciometrowy Josif dźwiga na rękach swojego syna. A w środku memoriału – trzy wysokie brzozy się kołyszą, rosną w niedokończonym kwadracie. A zamiast czwartej – wieczny płomień. Czemu tak? Bo podczas wojny zginął co czwarty mieszkaniec sowieckiej Białorusi.

A obok parking dla autokarów i dla wycieczek, które ściągały od pierwszego tygodnia z całego Związku. Ściągają i dziś – w 2011, jak podaje Wikipedia, dotarło tam blisko 200 tysięcy turystów zorganizowanych i indywidualnych. Chatyń zaliczany jest do dziesięciu największych atrakcji turystycznych Białorusi.

Gościł tu Nixon i Rajiv Gandhi, Fidel Castro i Jiang Zemin; trafiają tu delegacje na wszystkich możliwych szczeblach, ze wszystkich stron świata. A i z PRL tu przyjeżdżano, i po polsku wydano i album, i pocztówki. Chatyń-Katyń, szeleszczą brzozy, ˈkatɨɲ – xaˈtɨnʲ. Zgodnie z obyczajem, który przetrwał oficjalny kres Związku Sowieckiego, przyjeżdżają nowożeńcy pokłonić się ojcom-dziadom, zadumać, odbyć fotosesję. 13 lat temu na wystawie wyrobów cukierniczych w Mińsku jedną z głównych nagród zdobył tort ślubny „Chatyń”. Na podkładzie z biszkoptu przekładanym konfiturą i oblanym jasną polewą, cukiernik wyrzeźbił z czekolady miniaturową wersję pomnika (Josif ze zwęglonym synem na rękach) oraz, u stóp pomnika, szczęśliwą parę małżonków. Gorzko! Gorzko!

Jeszcze kilka lat temu Wiktor Suworow pisał, że najnowsza wersja Worda dla języka rosyjskiego podkreśla słowo Katyń („Катынь”) na czerwono: błąd! A jeśli uruchomić klawiszem F7 autokorektę, program podpowiada: należy poprawić na Chatyń („Хатынь”). I po kłopocie.

Żarcik blondynki

Na rosyjskich i białoruskich forach szkolnych bez liku pytań, które brzmią jak ze starego dowcipu o blondynce, pytającej: „To jak się w końcu pisze, Iran czy Irak?”. „Czy Katyń i Chatyń to jedno i to samo?” – pyta Diana. „Jaka jest w końcu różnica między Chatyniem a Katyniem? – denerwuje się Ludmiła . – O pierwszym słyszałam w kółko jeszcze w szkole, a to drugie dopiero niedawno wpadło mi w ucho. Jaka jest różnica geograficzna między nimi i o co w ogóle chodzi: kto tam zginął, kiedy i dlaczego?”.

A na szkolnych forach, jak to na szkolnych forach – różnie podpowiadają. Jedni piszą o Niemcach, a inni o NKWD. A jeszcze inni, jak w formularzu Facebooka, dodają: „to skomplikowane”.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Delegacje wojskowe podczas jubileuszu ofensywy w Mińsku. Z tej okazji odwiedzają pomnik ofiar nazistów w Chatyniu, przedstawiający Josifa Kamińskiego niosącego zwęglone ciało swojego syna, które znalazł w zgliszczach stodoły. Fot. Mil.ru, CC BY 4.0, Wikimedia
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.