Czytał pan jego biografie? Pióra Arturo Pasquala czy Gordona Bowkera?
Czytałem biografie, listy, mnóstwo tekstów dotyczących życia Joyce’ a i jego rodziny, a nawet ludzi, którzy pozornie nie mieli z nim nic wspólnego. Nie liczyłem tego, ale kiedyś trzeba było postawić kropkę. Kiedy zasiadłem do pracy, na rynku była właściwie jedna jego solidna biografia, a po siedmiu latach tłumaczenia były już trzy nowe. Jeździłem też jego śladami. W przypadku takiego dzieła, jak „Ulisses”, tak silnie zakorzenionego w życiu pisarza, z elementami autobiografizmu, nie wyobrażałem sobie pracy nad przekładem i książką o „Ulissesie” – „Łódź Ulissesa” – bez możliwie najdokładniejszego zapoznania się z życiem Joyce ‘a.
W Dublinie te ślady są wyjątkowo widoczne, nawet wprost na chodniku.
No tak. Jest to pamiątka, rodzaj monumentu, punkty orientacyjne, które służą także poruszaniu się po mieście uczestnikom corocznego święta Bloomsday. To święto dla upamiętnienia twórczości Joyce’ a, szczególnie „Ulissesa”, w którym akcja rozgrywa się 16 czerwca 1904 roku.
Co pana najbardziej zafascynowało w jego życiu? Że był heretykiem, zboczeńcem, nihilistą, egocentrykiem, arogantem?
Najbardziej zafascynowała mnie jego literacka legenda i legenda „Ulissesa” jako najtrudniejszej książki świata. Pytano mnie o to na Uniwersytecie Łódzkim przed werdyktem jury o przyznaniu mi nagrody imienia Tadeusza Kotarbińskiego. Wyglądało to trochę jak obrona doktoratu czy habilitacji. Odpowiadając na podobne pytanie stwierdziłem, że nie wyobrażałem sobie trudniejszego zadania i dlatego wybrałem „Ulissesa” – jako „obiekt badawczy” na siedem lat życia.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Muszę przy tym powiedzieć, że wcześniej nie byłem ani zagorzałym wielbicielem Joyce’a, ani „Ulissesa”, choć uwielbiam literaturę modernistyczną. Ten mój stosunek do autora i jego dzieła ewoluował w trakcie pracy nad nim. Dla uproszczenia powiem, że tłumaczyłem „Ulissesa” także samemu sobie i w wersji tłumaczenia podpisanego moim nazwiskiem czuję się lepiej, aniżeli czytając wersję mojego poprzednika. Świat mojego „Ulissesa” jest mi bliższy. Lepiej się w nim poruszam. I zacząłem tę książkę cenić bardziej, aniżeli w wieku młodzieńczym.
Przypomniał mi niedawno mój przyjaciel Piotr Stalmaszczyk, profesor anglistyki Uniwersytetu Łódzkiego, że gdy poznaliśmy się w Londynie w 1980 roku miałem długie włosy i byłem nieco bezczelny. Pojawiłem się z Joycem pod pachą i powiedziałem: „Ja go będę tłumaczył”. Po ukazaniu się mojego tłumaczenia „Ulissesa” dostałem od Piotra mejl o treści: „Czekałem na to 42 lata”. No ale najpierw, z tego entuzjazmu, bezczelności i młodzieńczej arogancji popadłem w zniechęcenie. Przeczytałem powieść po angielsku, po polsku, i pomyślałem, że właściwie to mi się jednak nie podoba pomysł, aby tracić wiele lat na tłumaczenie czegoś, co mnie niespecjalnie ekscytuje. A potem się to wszystko nagle zmieniło, przewartościowało. Może musiałem dojrzeć? Może zdziecinnieć?