Rozmowy

Rekordziści Polski Ludowej. Władza wiedziała kogo promować

Czy „Człowiek z marmuru” powstał na polityczne zlecenie? Dlaczego tylu bohaterów pracy socjalistycznej wcześniej pracowało w mundurowych służbach? Jakie kariery robili dzięki biciu rekordów? Z Andrzejem Janikowskim, autorem książki „300 procent socjalizmu. Przodownicy pracy w PRL” rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert.

TYGODNIK TVP: „Jeśli chcesz iść na sąd boski, pracuj jak Wincenty Pstrowski”, komentowano zgon sztandarowego przodownika pracy Polski Ludowej. Na co właściwie umarł?

ANDRZEJ JANIKOWSKI:
Na ostrą białaczkę szpikową. Plotkowano, że zatruł się gazami, że zabiło go zakażenie krwi, lecz to nieprawda. Walkę o życie Pstrowskiego opisał w jednej ze swoich książek profesor Julian Aleksandrowicz znany, nieżyjący już, krakowski hematolog. Z jego relacji wynika, że komuniści stawali na głowie, aby przywrócić mu zdrowie. Zapewnili mu opiekę najlepszych polskich lekarzy, m.in. prof. Ludwika Hirschfelda.

Ściągnięto też z zagranicy kilku pierwszorzędnych naukowców specjalizujących się w leczeniu leukemii. Zastosowano nowatorską w Polsce kuracją polegającą na transfuzjach kilkudziesięciu żołnierzy oddawało krew w namiotach. Wszystko to, jednak, poszło na marne. Pogrzeb Pstrowskiego stał się wydarzeniem na skalę ogólnopolską, chociaż jego przypadek doprowadził do pewnego postępu w białaczkowej terapii.

Niejeden z jego współzawodników wspierał władzę ludową również orężem?

Najsławniejszy z nich, Bernard Bugdoł, zapisał się do ORMO (Ochotnicze Rezerwy Milicji Obywatelskiej) niedługo po swoim przyjeździe z zagranicy. W IPN-ie zachowała się ankieta, w której opisywał, jak razem z wojskiem likwidował „reakcyjne bandy”, czyli podziemie niepodległościowe. Stefan Marcak walczył z NSZ. Piotr Ożański i Adamczyk służyli w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Władza dobrze wiedziała, kogo promować. Przodownictwo było wtedy sprawą najwyższej wagi politycznej, dlatego stawiano tylko na sprawdzonych ludzi.

Bicie rekordów stanowiło trampoliny wielu karier?

Jak najbardziej! W 1952 roku górnicy Bernard Bugdoł i Franciszek Apryas, stoczniowiec Stanisław Sołdek i murarz warszawski Józef Markow zostali posłami uzupełnijmy, że w Sejmie pełnili role dekoracyjne. Pierwszy w nich potem dyrektorował wielu śląskim zakładom wydobywczych, w tym znanej później kopalni „Wujek”. Sołdek, który na początku był w stoczni traserem, po pewnym czasie ukończył studia wyższe. Michał Krajewski zasiadał w Komitecie Centralnym PZPR. Wielu przodowników awansowano na wyższe stanowiska, nie mówiąc o nagrodach, które otrzymywali.

Kto ustalał normy, o których przekraczanie współzawodniczono? Niekiedy były absurdalne, dajmy na to w telekomunikacji czy na poczcie…

Za przebieg współzawodnictwa odpowiadała CRZZ (Centralna Rada Związków Zawodowych), zaś normy w poszczególnych sektorach gospodarki ustalały ministerstwa, które także opracowywały regulaminy, często niezrozumiałe, a czasami bezsensowne. Na przykład telefonistki były rozliczane od liczby połączeń wychodzących. A przecież ani liczba, ani czas trwania rozmów telefonicznych nie zależała od obsługujących je pracownic.

Szczytem groteski były normy w handlu – sektorze gospodarki uzależnionym od popytu i podaży. Trudno sobie wyobrazić rywalizację sklepów w różnych lokalizacjach miasta, w których siła nabywcza klientów była różna, zwłaszcza wtedy, kiedy ceny towarów regulowano odgórnie. A jednak takie sytuacje były na porządku dziennym w latach 50-tych. Tak, jak i to, że w przodownicze szranki stawali listonosze czy kelnerzy.

Czerwona legitymacja w kieszeni przodowników pracy też stanowiła normę?

Większość najsławniejszych z nich należała do PPR lub potem do PZPR, ale też do innych, komunistycznych organizacji. Wyłamała się tylko Anna Walentynowicz, która była jedynie członkinią Związku Młodzieży Polskiej. Piotr Ożański wyleciał z PZPR, ale za alkoholizm. Wtedy nie był już jednak przodownikiem, a wiecznie pijanym zawalidrogą, który po prostu przeszkadzał partyjnym towarzyszom. Jeśli chodzi o tych mniej znanych, to różnie bywało. Zdarzali się ludzie skłóceni z prawem, którzy nie godzili się z powojenną rzeczywistością.

Z jakich okazji podejmowano zobowiązania?

Urodzin Stalina, czy Bieruta, rocznicy utworzenia PPR, rewolucji październikowej i wielu innych. Taka była konwencja tamtych czasów. Zbliżała się jakaś istotna z punktu widzenia komunistów i ktoś ogłaszał przygotowane wcześniej wezwanie. Ktoś inny je podejmował i wprawiona w ruch karuzela kręciła się tygodniami aż do następnej okazji, bo przodownicze perpetuum mobile w zasadzie nigdy się nie zatrzymywało.

A że niewiele z tego wynikało? Cóż, taka była cecha systemu nakazowo-rozdzielczego. Oszczędzano wszystko i wszędzie, produkowano dodatkowe tony stali i wydobywano ponadplanowe ilości węgla, a i tak panował stały niedobór wszystkiego.

Inicjatywę przymusowo importowano do Polski z ZSRR?

Nie tylko do nas, do państw całego obozu komunistycznego. Wszędzie tam, gdzie narzucono model gospodarki centralnie planowanej, zaistniało również współzawodnictwo pracy.
Medalowe przodowniczki to włókniarka Wanda Gościmińska, traktorzystka Magdalena Figur oraz spawacz stoczniowy Anna Walentynowicz?

Ta ostatnia jest dziś pamiętana głównie, jako niezłomna opozycjonistka, matka chrzestna Solidarności. Dodałbym do tej listy jeszcze jedną łódzką włókniarkę – Józefę Ulkowską, której traumatyczne przeżycia wojenne z pewnością wpłynęły na jej powojenne wybory.

Przodowniczek pracy była oczywiście znacznie więcej, co nie powinno dziwić – panie w pierwszej dekadzie Polski Ludowej pracowały bardzo ciężko. Na przykład w górnictwie zajmowały niemal wszystkie stanowiska, z wyjątkiem rębaczy dołowych. W gazetach z epoki pełno jest zdjęć kobiet w kombinezonach roboczych wykonujących nader wyczerpujące prace fizyczne. W hutach, cegielniach, na rusztowaniach i przy wytwarzaniu eternitu. To się skończyło dopiero w roku 1956, kiedy to zakazano paniom pracy w wielu typowo męskich zawodach.

Wyłapał pan subtelne różnice, choćby personalne pomiędzy nowelą „Człowiek z marmuru” Aleksandra Ścibora-Rylskiego drukowaną na łamach „Kultury” oraz scenariuszem filmu Andrzeja Wajdy pod tym samym tytułem wedle jego scenariusza. Z czego wynikały?

Dobre pytanie. Powiem szczerze, że podczas pracy nad książką często zastanawiałem się nad owymi różnicami. Obraz Wajdy z roku 1976 znacznie odbiega od noweli filmowej, drukowanej 13 lat wcześniej, w odcinkach, w warszawskiej „Kulturze”. To nasunęło mi przypuszczenie, że być może szykowały się już jakieś walki frakcyjne w obrębie PZPR-u i ta proza miała stanowić klasyczne „urobienie terenu”, a jej pierwotny cel być inny od ostatecznego.

Trudno powiedzieć, czy Ścibor-Rylski brał udział w tych partyjnych przepychankach. W latach 50-tych ciągle otrzymywał jakieś odznaczenia. Ten konspirator Szarych Szeregów, żołnierz AK i powstaniec warszawski przeistoczył się po wojnie w socrealistę, skądinąd wykazując duży talent literacki.

Czy „Człowiek z marmuru” był jakimś politycznym zleceniem? Tego nie wiem, choć pewne poszlaki wskazują, że mogło tak być. Ale mocnych dowodów na to nie mam – to tylko moje przypuszczenia. Nie sposób jednak nie myśleć o tej książce w takich kategoriach, skoro w filmowej wersji zmieniono nazwiska osób, które po 1968 roku musiały opuścić Polskę, a przed tym rokiem zajmowały w aparacie władzy eksponowane stanowiska, jak choćby Stefan Michnik czy Włodzimierz Brus. Tych zmian, z pozoru drobnych, jest zresztą o wiele więcej.

Pierwowzór Mateusza Birkuta, skądinąd sportretowany przez Sławomira Mrożka, też skończył tragicznie?

Tak, ale był to tragizm innego rodzaju. Birkut pod koniec życia był człowiekiem rozdartym i skonfliktowanym z systemem. Ginie od kuli podczas masakry na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Jest wiec to śmierć bohaterska, rzec można opromieniająca całe jego życie.

Piotr Ożański – domniemany pierwowzór Birkuta – to człowiek, którego dramatem był nałóg. Ten małopolski budowlaniec staczał się po równi pochyłej. Zmogła go choroba alkoholowa.

W „Człowieku z marmuru” jest też mowa o zamachu na przodowników pracy, dywersjach i sabotażach. Zdarzały się takowe?

Tak i to nawet często. Stefan Marcak, zanim został sławnym traktorzystą, walczył z NSZ-em. Żołnierze tej formacji złapali go kiedyś i kazali zjeść legitymację partyjną. Potem go uwolnili w samej bieliźnie, podczas zamieci. Natomiast przodownikowi Józefowi Szulcowi, górnikowi z sosnowieckiej kopalni „Stalin”, wybito szyby w oknach. Dostał też kilka anonimów, w których grożono mu zastosowaniem przeciwko niemu „środków terrorystycznych”. Pod tym względem rekordzistą był chyba Bugdoł, który, według jego własnych słów, dostał 30 wyroków śmierci od anonimowych ludzi, ale też od różnych organizacji.

Różne grupy, jak oddział „Lwa” Antoniego Parandowskiego, zbierały informacje o przodownikach. W zasobach Instytutu Pamięci Narodowej są dokumenty dotyczące sprawy morderstwa przodownika z Dolnego Śląska. Urząd Bezpieczeństwa przez lata nie potrafił znaleźć zabójcy. Są też ślady innego ubeckiego dochodzenia, gdzie interesowano się osobami podejrzanymi o planowanie zabójstwo przodownika pracy.

Te sztandarowe postacie nie były lubiane. Ciskano w nie kamieniami, niszczono wizerunki. O licznych awanturach, w których obrzucano robociarskie gwiazdy epitetami nie wspomnę. Manifestowaną niechęcią wnikliwie zajmowała się bezpieka.

Przywołuje pan sytuacje zbliżone to tej opisanej w „Żarcie” przez Milana Kunderę…

Nowa Huta jest kobietą. Choć niektóre wieśniaczki nigdy jej nie wybaczą

Zaczynali tu swe kariery Franciszek Pieczka i Witold Pyrkosz. Tu powstała pierwsza w Polsce szkoła rodzenia.

zobacz więcej
Czeski prozaik doskonale odzwierciedlił kawałek tamtej rzeczywistości – siermiężnej i strasznej, w której dowcip uznany za polityczny mógł zdeformować ludzkie życie. W epoce stalinowskiej żart był bowiem niebezpieczny, ale dla żartującego. Dotarłem do dokumentów, z których wynika, że ludzie, którzy mieli pecha dworować sobie z przodowników pracy otrzymywali wyroki bezwzględnego pozbawienia wolności. Poczucie humoru nie było mocną stroną stalinizmu.

Władza usiłowała uczynić ze stachanowców bohaterów masowej wyobraźni?

Z całą pewnością! Przodownictwo dusiło się w propagandowym sosie. W muzeum w Kozłówce można znaleźć wiele reprezentatywnych przykładów uzasadniających to twierdzenie. Na socrealistycznych obrazach i grafikach widać podobizny Pstrowskiego, Sołdka i wielu innych. A wśród artystów były tak znane nazwiska, jak Tadeusz Kulisiewicz.

Jeśli chodzi o literaturę, to w latach 40-tych, nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza wydawano serię „Biblioteka Przodowników Pracy”. Wśród autorów broszurek znajdują się nazwiska Ścibora-Rylskiego, Karola Małcużyńskiego, czy Kazimierza Koźniewskiego. Powieści „Przy budowie” oraz „Początek opowieści” (odpowiednio Tadeusza Konwickiego i Mariana Brandysa) lansowały używając dzisiejszej terminologii budowę Nowej Huty, flagowej inwestycji tamtej, słusznie minionej, epoki. Wśród poetów prym wiódł zadeklarowany komunista Julian Przyboś.

Mamy też kilka filmów, z chyba najbardziej znanym „Przygoda na Mariensztacie”. No i sporo piosenek w stylu soc, wtedy regularnie emitowanych z na falach eteru.… Co z tego wszystkiego zostało? Chyba tylko pomnik Pstrowskiego dłuta Mariana Koniecznego, który, nawiasem mówiąc, ma dziś inną nazwę. Sławi trud „Braci Górniczej”. A więc, przynajmniej w teorii, przestał być artefaktem związanym z wyścigiem pracy. Jak widać, wszystko rozeszło się po kościach. Propaganda, aby była skuteczna, musi mieć jakieś umocowanie w rzeczywistości.

W pańskiej książce widnieje fotografia tablicy bumelantów. Co to za jedni?

Słowo bumelant określało kogoś, kto nie wyrabiał się z robotą. Niektórzy określani w ten sposób rzeczywiście byli leniami, czy leserami, innych zmogły przypadłości zdrowotne, a wielu zostało ofiarami złej organizacji pracy.

Tablice bumelantów umieszczano w zakładach pracy i na placach budów, przy czym stały zazwyczaj obok tablic przodowników, aby jeszcze bardziej pognębić te osoby. Wyobraźmy sobie, że na tablicy po lewej sami przodujący w robocie, kilkaset procent normy. Po prawej ktoś, kto, na przykład, wyrobił 60 procent. Klęska wizerunkowa, jakbyśmy to dziś powiedzieli. ODWIEDŹ I POLUB NAS Co może wydawać się niesłychane, ale także w ówczesnej prasie nagminnie wytykano ludzi, którzy nie przekraczali norm. Pisano zjadliwe artykuły, wskazując ich po nazwisku! Tworzono nawet tak zwaną poezję antybumelancką, dość miernej jakości, w której szczuto na osiągali słabe rezultaty pracownicze. Całe to, nie waham się użyć tego słowa, szykanowanie ludzi doskonale wpisywało się w aparat opresji systemu komunistycznego. Było jego immanentną częścią.

Podziela pan tezę, że współzawodnictwo pracy uczyniło znacznie więcej szkody niż pożytku?

Bez wątpienia tak. Tuż po wojnie, kiedy kraj był bardzo zniszczony, wyścig pracy miał może jakiś tam sens – naturalnie, w obrębie chromej logiki gospodarczej ówczesnego komunizmu. Trzeba było szybko odbudować zniszczone miasta i zwiększyć wydobycie węgla. Ludzie z niemałym entuzjazmem ruszyli do odbudowy kraju. W rekordowym tempie wznoszono nowe domy i fabryki.

Władza wykorzystywała jednak wyścig pracy do podwyższania norm, a to już nie budziło takiej euforii. Łatwo to wytłumaczyć. W zaistniałym układzie polityczno-gospodarczym narastał poważny problem: powstawała sytuacja, w której tylko część pracowników przystępowała do współzawodnictwa pracy, ale jego skutki odczuwali wszyscy. Skutki negatywne – dodajmy. Nowych, czyli wyższych, norm wielu pracowników nie było w stanie wykonać. W konsekwencji, de facto, zarabiali mniej, co powodowało konflikty.

Nie można zapominać też o tym, że w trakcie największego rozkwitu przodownictwa bardzo wzrosła wypadkowość w polskich kopalniach. To z tych względów przodownik stał się w końcu wrogiem zwykłego człowieka, a samo współzawodnictwo synonimem wyniszczającej pracy. Cała pozytywna energia powojennej Polski ulotniła się bezpowrotnie. W teorii szczytna idea rywalizacji pracy zabiła samą siebie. Para poszła w gwizdek.

– rozmawiał Tomasz Z. Zapert

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Kraków, kwiecień 1951 r. Przodująca trójka murarska z Nowej Huty: Stanisław Rapała, Jędrzej Słowik i Marian Frey. Fot. AP/CAF/ Zygmunt Wdowiński
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.