Czeski prozaik doskonale odzwierciedlił kawałek tamtej rzeczywistości – siermiężnej i strasznej, w której dowcip uznany za polityczny mógł zdeformować ludzkie życie. W epoce stalinowskiej żart był bowiem niebezpieczny, ale dla żartującego. Dotarłem do dokumentów, z których wynika, że ludzie, którzy mieli pecha dworować sobie z przodowników pracy otrzymywali wyroki bezwzględnego pozbawienia wolności. Poczucie humoru nie było mocną stroną stalinizmu.
Władza usiłowała uczynić ze stachanowców bohaterów masowej wyobraźni?
Z całą pewnością! Przodownictwo dusiło się w propagandowym sosie. W muzeum w Kozłówce można znaleźć wiele reprezentatywnych przykładów uzasadniających to twierdzenie. Na socrealistycznych obrazach i grafikach widać podobizny Pstrowskiego, Sołdka i wielu innych. A wśród artystów były tak znane nazwiska, jak Tadeusz Kulisiewicz.
Jeśli chodzi o literaturę, to w latach 40-tych, nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza wydawano serię „Biblioteka Przodowników Pracy”. Wśród autorów broszurek znajdują się nazwiska Ścibora-Rylskiego, Karola Małcużyńskiego, czy Kazimierza Koźniewskiego. Powieści „Przy budowie” oraz „Początek opowieści” (odpowiednio Tadeusza Konwickiego i Mariana Brandysa) lansowały używając dzisiejszej terminologii budowę Nowej Huty, flagowej inwestycji tamtej, słusznie minionej, epoki. Wśród poetów prym wiódł zadeklarowany komunista Julian Przyboś.
Mamy też kilka filmów, z chyba najbardziej znanym „Przygoda na Mariensztacie”. No i sporo piosenek w stylu soc, wtedy regularnie emitowanych z na falach eteru.… Co z tego wszystkiego zostało? Chyba tylko pomnik Pstrowskiego dłuta Mariana Koniecznego, który, nawiasem mówiąc, ma dziś inną nazwę. Sławi trud „Braci Górniczej”. A więc, przynajmniej w teorii, przestał być artefaktem związanym z wyścigiem pracy. Jak widać, wszystko rozeszło się po kościach. Propaganda, aby była skuteczna, musi mieć jakieś umocowanie w rzeczywistości.
W pańskiej książce widnieje fotografia tablicy bumelantów. Co to za jedni?
Słowo bumelant określało kogoś, kto nie wyrabiał się z robotą. Niektórzy określani w ten sposób rzeczywiście byli leniami, czy leserami, innych zmogły przypadłości zdrowotne, a wielu zostało ofiarami złej organizacji pracy.
Tablice bumelantów umieszczano w zakładach pracy i na placach budów, przy czym stały zazwyczaj obok tablic przodowników, aby jeszcze bardziej pognębić te osoby. Wyobraźmy sobie, że na tablicy po lewej sami przodujący w robocie, kilkaset procent normy. Po prawej ktoś, kto, na przykład, wyrobił 60 procent. Klęska wizerunkowa, jakbyśmy to dziś powiedzieli.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Co może wydawać się niesłychane, ale także w ówczesnej prasie nagminnie wytykano ludzi, którzy nie przekraczali norm. Pisano zjadliwe artykuły, wskazując ich po nazwisku! Tworzono nawet tak zwaną poezję antybumelancką, dość miernej jakości, w której szczuto na osiągali słabe rezultaty pracownicze. Całe to, nie waham się użyć tego słowa, szykanowanie ludzi doskonale wpisywało się w aparat opresji systemu komunistycznego. Było jego immanentną częścią.
Podziela pan tezę, że współzawodnictwo pracy uczyniło znacznie więcej szkody niż pożytku?
Bez wątpienia tak. Tuż po wojnie, kiedy kraj był bardzo zniszczony, wyścig pracy miał może jakiś tam sens – naturalnie, w obrębie chromej logiki gospodarczej ówczesnego komunizmu. Trzeba było szybko odbudować zniszczone miasta i zwiększyć wydobycie węgla. Ludzie z niemałym entuzjazmem ruszyli do odbudowy kraju. W rekordowym tempie wznoszono nowe domy i fabryki.
Władza wykorzystywała jednak wyścig pracy do podwyższania norm, a to już nie budziło takiej euforii. Łatwo to wytłumaczyć. W zaistniałym układzie polityczno-gospodarczym narastał poważny problem: powstawała sytuacja, w której tylko część pracowników przystępowała do współzawodnictwa pracy, ale jego skutki odczuwali wszyscy. Skutki negatywne – dodajmy. Nowych, czyli wyższych, norm wielu pracowników nie było w stanie wykonać. W konsekwencji, de facto, zarabiali mniej, co powodowało konflikty.
Nie można zapominać też o tym, że w trakcie największego rozkwitu przodownictwa bardzo wzrosła wypadkowość w polskich kopalniach. To z tych względów przodownik stał się w końcu wrogiem zwykłego człowieka, a samo współzawodnictwo synonimem wyniszczającej pracy. Cała pozytywna energia powojennej Polski ulotniła się bezpowrotnie. W teorii szczytna idea rywalizacji pracy zabiła samą siebie. Para poszła w gwizdek.
– rozmawiał Tomasz Z. Zapert
TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy