A inni, którzy przedstawiają się z nazwiska – Anatolij Siegiejewicz Zyrienow z bazy 58. Armii RF stacjonującej w Cchinwali, w okupowanej części Gruzji, Aleksiej Aleksandrowicz Skamiejkin z 70. brygady strzelców zmotoryzowanych z czeczeńskiego Szali i tuziny innych, widocznych na kanałach „Telegramu” – to szeregowi, patrzące niepewnym wzrokiem w kamerę 20-latki z poboru. Doświadczyli pewnie „fali” w wojsku, koszmaru źle przygotowanej ofensywy, nie mają już rodziców, a jeszcze narzeczonej – i przystali do Legionu. Ale – na razie – niewielu pociągną swoim przykładem, nikt o nich nie słyszał.
A z drugiej strony – czy inaczej wyglądał i zachowywał się polski 20-latek spod Jasła czy Błonia, siłą zaciągnięty do austriackich szeregów, wzięty do niewoli przez Francuzów i przekazany pod komendę Kniaziewicza czy Dąbrowskiego?
Skoro jednak z grona wyższych oficerów odpada Kosik, wśród znanych z nazwiska dowódców pozostaje domniemany szef Korpusu Denis Nikitin vel Kapustin. Ale i tu pozostaje mieć nadzieję, że to przykrywka, albo raczej kompromat: nawet, jeśli podzielić przez pięć doniesienia rosyjskie, publikacje „Spiegla” oraz zwykle dobrze poinformowanego portalu SchengenVisa.com, pozostaje fakt, że Nikitin/Kapustin doskonale wpisuje się w profil „skrajnie prawicowego” – może nawet bez cudzysłowu – aktywisty: w przeszłości członka bojówek kibiców, entuzjasty szkół walki, hasła „Rosja dla Rosjan” i producenta T-shirtów z neonazistowskimi rebusami w rodzaju „88”. Oczywiście, może w międzyczasie zmądrzał i wyszlachetniał – ale nie dał nam okazji, by się o tym dowiedzieć.
Gułag depcze po piętach
Co nie znaczy, że – jak chciałaby propaganda moskiewska – członkowie Korpusu to „skrajna prawica” jak jeden mąż. W jednym z nielicznych obfitszych materiałów o tej formacji pióra rosyjskiego korespondenta Biełsatu, Romana Popkowa, zabierają głos anarchiści i libertarianie, obrońcy praw człowieka i konserwatyści, jakby żywcem wzięci z ugrupowania „kadetów” (Konstytucyjnych Demokratów) z Rosji sprzed 110 lat. „Mam prawicowe poglądy, ale to nie ma teraz znaczenia. Rosja to wypalona ziemia, nie można tam być ani lewicowym, ani prawicowym. Tam można być albo gliną, albo ofiarą gliny. Wyjechaliśmy z tego neosowieckiego Gułagu na Ukrainę, ale Gułag wciąż depcze nam po piętach. On [Putin] chce zamienić Ukrainę w barak obozowy, tak jak już zamienił Rosję. Więc dość uciekania, czas wstać i walczyć o nasze życie i nasz honor” – mówi jeden z bohaterów reportażu Biesatu, a wtórują mu rozmówcy reporterów AP czy Reutera.
To ważne słowa w ustach 20-latka, można z nimi nawet iść do walki na śmierć i życie, ale na program polityczny „nowej Rosji” to o wiele za mało. A o programie politycznym nowych formacji na razie nic nie słychać.
Tak zwana „deklaracja irpińska” (od miejscowości Irpień), którą podpisały 31 sierpnia ubiegłego roku Legion, Korpus i jeszcze bardziej enigmatyczna formacja – „Narodowa Armia Republikańska” to w gruncie rzeczy wyłącznie zobowiązanie do wspólnego działania. Z zapowiedzianej inicjatywy utworzenia wspólnego centrum politycznego nic nie wyszło, 48-letni Ilia Ponomariow, który miał być ich przedstawicielem, człowiek z bogatą przeszłością polityczną (był już we Froncie Lewicy i w Komunistycznej Partii FR Ziuganowa, był posłem z ramienia opozycyjnej Sprawiedliwej Rosji, biznesmenem w Jukosie i beneficjentem zamożnej fundacji Skołowo) jakoś milczy.
O krok dalej – ale tylko o krok – poszedł Korpus, który w memorandum, opublikowanym w listopadzie ub.r. zadeklarował uznanie dla granic Ukrainy z roku 1991 (ważne), poparcie dla trybunału przeciw sprawcom wojny w Ukrainie (dość ważne), „całkowitą reformę ustroju Federacji Rosyjskiej” (ważne, ale co to znaczy?) oraz „uznanie i przestrzeganie praw do samostanowienia narodów zamieszkujących FR” (szalenie ważne).
Od listopada minęło jednak pół roku, o próbie sprecyzowania tego stanowiska nie ma mowy. I znów: nie wiemy, czy powodem jest szczelny filtr, nałożony przez stronę ukraińską („najpierw się wykażcie, a potem będziecie politykować”), czy wzajemny dystans garści opozycjonistów rosyjskich na emigracji, mownych, ale bezradnych, oraz wojskowych w moro, niezbyt biegłych w rozważaniach ustrojowych, za to pocących się solidnie na manewrach, czy jeszcze inna przyczyna.
Ale jednak – tacy milczący, podzieleni i niepozbierani – poszli 10 dni temu na Kozinkę i Grajworon. Można się spodziewać, że to nie ich ostatnia akcja. A jeśli nastąpią kolejne, udane, to można przypuszczać, że ich znaczenie będzie szybko wzrastać. I jako formacji czynnej na froncie. I jako jakiejkolwiek perspektywy na osłabienie reżimu Putina przez samych Rosjan. I, co za tym idzie, jako partnera do rozmów (dla Zachodu, ale od pewnego momentu i dla Ukrainy), który ma w ręku nie tylko deklaracje, ale i jakieś atuty: wzięte miasta, przechodzące na ich stronę formacje, przelaną krew.
Blizny wojny domowej
Stawka jest więc duża. Ale też wyzwanie dla rosyjskich wojskowych formacji antyputinowskich – ogromne. I ogromne trudności – nie tylko czysto wojskowe (czy ktoś na serio wyobraża sobie nie walkę o wyzwolenie całości ziem Ukrainy, już i tak ogromnie trudną, lecz – marsz na Moskwę?) i zaopatrzeniowe (widać, jak Ukraina zależy od dostaw broni ze skąpego Zachodu, formacje rosyjskie mogą na razie liczyć tylko na to, co otrzymają od Kijowa). Przede wszystkim – polityczne i psychologiczne.
Bo starcia Legionu i Korpusu z oddziałami regularnej armii rosyjskiej to nie będą tylko starcia bratobójcze. Już takie starcia należą do najstraszniejszych w historii wojen, najokrutniejszych i pozostawiających największe blizny w umyśle kombatantów, ale i narodu, z którego się wywodzą. Wojna domowa wymaga niezwykłej mobilizacji nienawiści, ponieważ przychodzi wystąpić przeciwko „swoim”.
Ale marsz na Biełgorod i Moskwę będzie jeszcze straszniejszy niż „zwykła” wojna domowa, której Rosja doświadczyła przecież na ogromną skalę w latach 1917-21. To wyprawa, rozpoczynająca się u boku sił zbrojnych innego państwa i narodu. Państwa i narodu, z którym Rosja de facto jest w stanie wojny.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Oczywiście: wojny, którą sama, pod przetartą przykrywką „operacji specjalnej” rozpoczęła. Wojny, w której jest agresorem i sprawcą, i w której powinna zostać ukarana.
Niemniej.
Jest to doświadczenie, którego starają się uniknąć wszyscy, którzy rzucają wyzwanie znienawidzonej władzy rządzącej w ich ojczystym kraju. Brytyjscy zwolennicy Stuartów, choć korzystali z oparcia króla Francji, za wszelką cenę starali się uniknąć lądowania na brzegach wyspy u boku francuskiego korpusu ekspedycyjnego (nie zawsze im się to udawało). A francuscy rojaliści w kilkadziesiąt lat później, choć musieli korzystać, to zrozumiałe, ze wsparcia monarchicznej Europy, maszerującej na jakobińską Francję – za wszelką cenę starali się maszerować „obok”, działać na własną rękę. I podobnie wiele innych formacji i narodów, od Greków po garibalczyków.
Swoi i obcy
Bo tak to już jest. Bo działa – powiedzmy to w ten sposób – „klątwa probostwa w Wyszkowie”. Piszę tak, mając w pamięci słowa zamykające słynną nowelę Żeromskiego:
„Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał j ą, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku”.
Oczywiście, cytując to, dokonuję bardzo ryzykownego przestawienia znaków. Ukraina nie jest dla Rosji „wrogiem odwiecznym” i mało prawdopodobne, by jej wojska przekroczyły granice Federacji Rosyjskiej, tym mniej – by „paliły i łupiły” rosyjskie ziemie. A jednak te podstawowe, plemienne, zerojedynkowe lojalności – „swoi” i „obcy”, i zgroza na myśl o „swoich, idących z obcymi” – uruchamiają się w takiej sytuacji natychmiast.
Polska doświadczała, owszem, wojen domowych, ale niemal nie tak strasznej sytuacji. Legioniści Dąbrowskiego i Piłsudskiego, powstańcy styczniowi nie szli przeciw polskiemu (choćby brutalnemu i skorumpowanemu) rządowi, lecz przeciw władzom zaborczym. Te zaś mogły ich, oczywiście, rozstrzeliwać, wieszać i zsyłać – ale w oczach reszty Polaków powstańcy nie stawali się przez to „zdrajcami”, a najwyżej „szaleńcami”. A ci nieliczni, którzy poszli ramię w ramię z obcą siłą – Hieronim Radziejowski i targowiczanie – spójrzmy, gdzie są: w najniższym kręgu narodowego piekła.
Rosjanie mają zaś co najmniej jedno, stosunkowo nieodległe, doświadczenie „formacji stworzonej i walczącej u boku śmiertelnego wroga”. Formacji tragicznej, ściśniętej między niemożliwościami jak między żarnami młyńskimi, formacji, która zresztą, paradoksalnie, niemal nie starła się z Armią Czerwoną, jeśli nie liczyć dwudniowych walk nad brzegami Odry w kwietniu 1945. Mam na myśli naturalnie Rosyjską Armię Wyzwoleńczą (ROA) generała Andrieja Własowa.
Niszczący epitet
Nie należy jej pod żadnym pozorem mylić (co zdarza się w Polsce niestety nawet publicystom historycznym) z formacją bandytów i degeneratów znaną jako RONA („Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa”), utworzoną pod skrzydłami SS przez Bronisława Kamińskiego, odpowiedzialną za rzeź Woli i Ochoty w sierpniu 1944. Inny rodowód, inna skala, inna rozgrywka polityczna w łonie III Rzeszy, inny skład: do RONY, jak do wagnerowców, trafiali kryminaliści, do ROA – na pół zagłodzeni jeńcy i idealiści marzący o obaleniu Stalina. Formacje Własowa nawet nie stacjonowały na ziemiach polskich pod okupacją niemiecką. Ale i w Polsce, mimo wielu lat edukacji historycznej, zdarza się słyszeć o „własowcach” jako sprawcach nieszczęść z hitlerowskiej ręki. W Rosji epitet „własowcy” jest znany powszechnie, podobnie jak okoliczności śmierci generała Własowa i jego współpracowników, powieszonych w lipcu 1946 roku na Łubiance. „Przegrałem, będą mnie nazywać zdrajcą, dopóki w Rosji wolność nie zatriumfuje nad radzieckim patriotyzmem” – miał powiedzieć dowódca na chwilę przed wydaniem go przez Amerykanów Sowietom.