Cywilizacja

Rosjanie przeciw Rosji... Czy oddziały rodaków Putina wspierające Ukrainę istnieją naprawdę? A jeśli tak, to kim są ci żołnierze?

Bratobójcze starcia należą do najstraszniejszych w historii wojen, najokrutniejszych i pozostawiających największe blizny w umyśle kombatantów, ale i narodu, z którego się wywodzą. Wojna domowa wymaga niezwykłej mobilizacji nienawiści, ponieważ przychodzi wystąpić przeciwko „swoim”.

Dymy opadają nad Biełgorodem, ale nadal wiadomo niewiele. Wiadomo, że w ubiegłym tygodniu, 23 maja grupa dywersyjna, w której skład weszli żołnierze Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego (RKO) oraz Legionu „Wolność Rosji”, tworzonego od wiosny ubiegłego roku na terenie Ukrainy z ochotników spośród jeńców, zapowiedziała „rozpoczęcie otwartej walki przecież reżimowi Władimira Putina” – i rozpoczęła ją czynem: uderzenie na granicę ukraińsko-rosyjską doprowadziło do pojawienia się na linii frontu (bo tym jest dziś granica tych dwóch państw) małego „ząbka”.

Małego w stali dwóch państw – można jednak półżartem powiedzieć, że „to mały ząbek na skalę całego frontu, ale wielki dla…”. No właśnie: dla kogo? Dla dziejów tej wojny? Dla dziejów Rosji?

Licząca kilkadziesiąt (według różnych szacunków, od 80 do 110 osób) grupa dywersyjna wyposażona w lekki sprzęt opancerzony dokonała rajdu po kilku przygranicznych wsiach. Dotarła też na przedpola sześciotysięcznego miasta Grajworon, zajmując po drodze na kilkanaście godzin mniejsze przysiółki: Kozinkę, Ponury, Góra-Podoł, Zarzeczę… Wspierające Legion helikoptery podobno nadleciały nad odległy o 35 kilometrów Biełgorod, stolicę obwodu, wzbudzając tam panikę. Gubernator obwodu ogłosił „stan specjalnej operacji terrorystycznej”. Żonę gubernatora widziano w samochodzie opuszczającym miasto – choć niełatwo jej się było przedrzeć przez tłumy zmierzających w tym samym kierunku mieszkańców.

Hajda na Grajworon!

Miejsce uderzenia wybrano doskonale: sam Grajworon otoczony jest rzekami i bagnami, można traktować go jako wysuniętą pozycję. O dalszych 20 kilometrów na północny wschód, w okolicach Antonowki znajdują się rosyjskie magazyny wojskowe, gdzie prawdopodobnie przechowywane są głowice jądrowe – zatem osłonić trzeba nie tylko przerwaną granicę, ale i magazyny… Na drogach popłoch, uchodźcy przepychali się pod prąd gnających w stronę granicy odwodów, na których czele stanął wsławiony nieudolnością (choć konkurencja w armii rosyjskiej jest spora) generał Łapin, w samym Biełgorodzie prawdopodobnie udało się podpalić pociskami zapalającymi z helikopterów budynki administracji okręgowej i siedzibę FSB.

I jeszcze, ze smacznych, acz niepotwierdzonych doniesień – ponoć w trakcie walk w ręce legionistów wpadł rosyjski system walki elektronicznej R-330Ż („Żytiel”). Taki łup to w czasach cyberwojny odpowiednik kasy pułkowej i księgi szyfrów w jednym.

W czwartek wieczór operacja została oficjalnie zakończona, przedstawiciele Legionu „Wolność Rosji” i Korpusu Ochotniczego zwołali, już po ukraińskiej stronie granicy, krótką konferencję prasową. Zajechali na nią zdobycznym transporterem opancerzonym BTR-8, przyznali się do dwóch zabitych i kilkunastu rannych i podkreślili, że dalsze wypady na „tymczasowo okupowane przez reżim Putina terytorium” są kwestią czasu. Po czym.. W piątek wybrali się na „wycieczkę” (w sienkiewiczowskim znaczeniu tego słowa) do wsi Głotowo.

Doniesień, plotek i obrazków jest oczywiście znacznie więcej, począwszy od kilku innych lokalizacji, w których jakoby dokonano „mikroinwazji”, ale ich analizę przyjdzie zostawić specjalistom. Nawet powyższa garść faktów bywa kwestionowana, koloryzowana i reinterpretowana: Strona moskiewska mówi o kilkudziesięciu zabitych „agresorach” (choć nie przedstawiła na to dowodów), nie upiera się już za to przy tym, że byli oni Ukraińcami, choć rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow po raz pierwszy powiedział o „ukraińskich sabotażystach” na konferencji prasowej we wtorek po południu („Trwają prace nad pozbyciem się ukraińskich sabotażystów z terytorium Rosji i zniszczeniem tej grupy dywersyjnej”), by w dobę później z westchnieniem dodać „Ukraińscy bojownicy kontynuują działania przeciwko naszemu krajowi. Wymaga to od nas dużego wysiłku i te wysiłki są kontynuowane”.

Wystawa łupów?

Rosjanie zgromadzili też pod Biełgorodem prawdziwe cmentarzysko lekkich pojazdów opancerzonych (od Humvee po MaxxPro), jakoby trofiejnych, choć obserwatorzy w mediach społecznościowych zdążyli odnotować, że jak na ściągnięte z ledwie ciepłego pola walki były dziwnie jednolicie przykurzone: sprawiały wrażenie raczej „stanu magazynowego”. Ale wystawiony na pokaz rozbity Humvee oraz zaniżanie czy zawyżanie liczby poległych to zaledwie najbardziej niewinny element gry pozorów, której nadal nie jesteśmy w stanie przejrzeć.

Konsekwencje tych rajdów są oczywiście poważne i wykraczające poza wzięcie Grajworonu czy spalenie archiwum w Biełgorodzie. Na poziomie operacyjnym Moskwa, prawdopodobnie w przeddzień ukraińskiej kontrofensywy, zmuszona jest dokonać o wiele poważniejszych przesunięć niż interwencyjnej brygady gen. Łapina, obstawiając znacznie dokładniej niż dotąd granicę lądową. To oznacza istotne uszczuplenie jej kurczących się zasobów ludzkich i sprzętowych, oraz, tak naprawdę, konieczność modyfikacji wypracowywanych od jesieni planów obrony przed spodziewaną ukraińską kontrofensywą, jeśli nie wyrzucenie jej do kosza.

Strona ukraińska może mieć ogromną satysfakcję propagandową, i to nie tylko dlatego, że wycieczka na Biełgorod całkowicie „przykryła”, sięgając z kolei po język PR-owców, upadek Bachmutu. Przede wszystkim można było ironicznie wywrócić na nice sformułowania moskiewskiej propagandy z pierwszych dni inwazji, ba, z czasów zajęcia Krymu. „Z uwagą przyglądamy się wydarzeniom w obwodzie biełgorodzkim i analizujemy sytuację – choć jednocześnie podkreślamy, ze nie mamy z tym niczego wspólnego. Powszechnie znanym faktem jest, że czołgi sprzedawane są w Rosji w dowolnym sklepie z czołgami” – skomentował sytuację w środę doradca biura prezydenta Ukrainy, Michaił Podolak. Autor bloga „Ukraina: wojna”, jednego z najciekawszych w języku polskim źródła informacji o wydarzeniach na froncie, uznał to za przykład „mistrzowskiego trollingu politycznego” – i nie sposób się z nim je zgodzić. Fraza o „sklepie z czołgami” jest mistrzowska.

Nie rozwiewa to jednak poważnych wątpliwości – a często po prostu niewiedzy - dotyczących siły, statusu, szans, a przede wszystkim może – autentyczności Legionu „Wolność Rosji” i Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego (dalej, dla uproszczenia wywodu, określanych przeze mnie mianem Legionu i Korpusu). Kim oni są? Skąd się wywodzą – w sensie drogi życiowej, jaka doprowadziła ich do walki pod własną flagą, ale i rodowodów politycznych? Czego chcą? A w pierwszej kolejności: czy w ogóle naprawdę istnieją?

Milion ochotników

Nie są to pytania bezzasadne, włącznie z tym ostatnim, ontologicznym. Szczególnie w części świata doświadczonej komunizmem, który lubował się przecież we wszelkiego rodzaju fikcjach, bytach pozornych, „bezpartyjnych sympatykach”, krótko mówiąc – choć był niby taki purytański – w przebierankach. Starzy ludzie szczególnie dobrze pamiętają formacje tzw. Chińskich Ochotników Ludowych, którzy pojawili się na północy Korei wkrótce po przekroczeniu przez formacje ONZ 38 równoleżnika, jesienią 1950 roku. Łączna liczba oddziałów ochotniczych nigdy nie została przez Pekin podana, opracowania zachodnie szacują ich liczbę na milion dwieście tysięcy żołnierzy, wspieranych przez ciężką artylerię i czołgi: co to jednak znaczy chiński spontan! Ale i po naszej stronie Uralu nie brakowało ochotników, próśb o bratnią pomoc i drużyn robotniczych. I w ogóle, na wojnach przykrywki i fałszywki są jedną z broni. A zatem może i Legion, i Korpus to grupa ukraińskich komandosów, którzy na kilkanaście godzin zmienili mundury, żeby namieszać na rosyjskim zapleczu i w rosyjskich głowach?

Chyba nie. Oczywiście, „chyba”, bo w warunkach wymuszonego przez wojnę filtra informacyjnego i w epoce cyfrowego generowania wizerunków można przecież stworzyć wydmuszkę, na którą nabiorą się miliony czytelników i telewidzów: nie trzeba nawet wszystkich przebierać w mundury, można „w każdym sklepie” zamówić naszywki, napisać spod palca kilka oświadczeń i ze dwa wywiady – kto Kijowowi zabroni, a bodaj i miałby za złe, jeśli mogłoby to wprowadzić trochę zamieszania?

Trudniej jednak byłoby nabrać na wygenerowane w komputerze zdjęcia, wyssane z palca relacje i grupę przebranych dywersantów rosyjski wywiad, który przecież funkcjonuje w najlepsze. I, mimo perorowania przez Pieskowa o „ukraińskich dywersantach”, dostarcza wybranych danych moskiewskiemu aparatowi propagandowemu, który – oczywiście, w najczarniejszych tonach – pisze jednak o Legionie i Korpusie. Pisze, chociaż (wrócę do tego za chwilę) samo istnienie Rosjan, gotowych z bronią w ręku iść przeciw Putinowi jest dla Moskwy tak kłopotliwe, że powinna ten fakt, jak tyle innych, załgać lub przemilczeć.

Co więcej, do rosyjskich formacji ochotniczych zaczynają docierać – oczywiście, na warunkach dyktowanych przez gospodarza, czyli stronę ukraińską – pierwsi dziennikarze zagraniczni. Chociaż to prawda, że na razie wiemy o tych formacjach tyle, co mieści się na stroniczce Wikipedii.

Czemu znów trudno się dziwić. W sytuacjach, których trochę zna już historia – tworzenia formacji partyzanckich czy ochotniczych, oskarżanych przez wrogów o to, że są albo wydmuszką, przykrywką dla sił ościennego mocarstwa, albo wyśnioną przez przegranych fikcją – podstawowym posunięciem weryfikującym autentyczność jest pojawienie się na czele takiej formacji na tyle wysokiego rangą, że powszechnie znanego wojskowego czy działacza. Jenerał Dąbrowski – w Legionach. Brygadier Piłsudski – też w Legionach, trochę później. Generał Sikorski – w Londynie. Albo, na skromniejszą skalę, major Henryk Dobrzański.

Nazwisko i ranga

Tyle, że przeszkoda jest oczywista: mogą sobie na to pozwolić (przynajmniej w sytuacji, gdy przeciwnikiem jest Putin) ci, którzy nie zostawili za linią wroga rodziny. I na pewno pomogłoby rosyjskim formacjom, gdyby ujawnił się „z nazwiska” którykolwiek z dowódców. W kwietniu ubiegłego roku relacjonujący wojnę na Ukrainie dziennikarze wymieniali wśród przywódców Legionu ppłk. Siergieja Siergiejewicza Kosika z 14. Gwardyjskiego Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Ale to chyba nieporozumienie – wojskowy o tym samym nazwisku i przynależności służbowej nadal figuruje w ukraińskich wykazach rosyjskich wojskowych poszukiwanych za zbrodnie wojenne. Przykrywka? Mało skuteczna.
Żołnierze Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej (ROA) w północnej Francji w roku 1944. Fot. Wikimedia/ Bundesarchiv, Bild 101I-297-1704-10 / Müller, Karl / CC-BY-SA 3.0. W lewym górnym rogu flaga ROA. Fot. Wikimedia
A inni, którzy przedstawiają się z nazwiska – Anatolij Siegiejewicz Zyrienow z bazy 58. Armii RF stacjonującej w Cchinwali, w okupowanej części Gruzji, Aleksiej Aleksandrowicz Skamiejkin z 70. brygady strzelców zmotoryzowanych z czeczeńskiego Szali i tuziny innych, widocznych na kanałach „Telegramu” – to szeregowi, patrzące niepewnym wzrokiem w kamerę 20-latki z poboru. Doświadczyli pewnie „fali” w wojsku, koszmaru źle przygotowanej ofensywy, nie mają już rodziców, a jeszcze narzeczonej – i przystali do Legionu. Ale – na razie – niewielu pociągną swoim przykładem, nikt o nich nie słyszał.

A z drugiej strony – czy inaczej wyglądał i zachowywał się polski 20-latek spod Jasła czy Błonia, siłą zaciągnięty do austriackich szeregów, wzięty do niewoli przez Francuzów i przekazany pod komendę Kniaziewicza czy Dąbrowskiego?

Skoro jednak z grona wyższych oficerów odpada Kosik, wśród znanych z nazwiska dowódców pozostaje domniemany szef Korpusu Denis Nikitin vel Kapustin. Ale i tu pozostaje mieć nadzieję, że to przykrywka, albo raczej kompromat: nawet, jeśli podzielić przez pięć doniesienia rosyjskie, publikacje „Spiegla” oraz zwykle dobrze poinformowanego portalu SchengenVisa.com, pozostaje fakt, że Nikitin/Kapustin doskonale wpisuje się w profil „skrajnie prawicowego” – może nawet bez cudzysłowu – aktywisty: w przeszłości członka bojówek kibiców, entuzjasty szkół walki, hasła „Rosja dla Rosjan” i producenta T-shirtów z neonazistowskimi rebusami w rodzaju „88”. Oczywiście, może w międzyczasie zmądrzał i wyszlachetniał – ale nie dał nam okazji, by się o tym dowiedzieć.

Gułag depcze po piętach

Co nie znaczy, że – jak chciałaby propaganda moskiewska – członkowie Korpusu to „skrajna prawica” jak jeden mąż. W jednym z nielicznych obfitszych materiałów o tej formacji pióra rosyjskiego korespondenta Biełsatu, Romana Popkowa, zabierają głos anarchiści i libertarianie, obrońcy praw człowieka i konserwatyści, jakby żywcem wzięci z ugrupowania „kadetów” (Konstytucyjnych Demokratów) z Rosji sprzed 110 lat. „Mam prawicowe poglądy, ale to nie ma teraz znaczenia. Rosja to wypalona ziemia, nie można tam być ani lewicowym, ani prawicowym. Tam można być albo gliną, albo ofiarą gliny. Wyjechaliśmy z tego neosowieckiego Gułagu na Ukrainę, ale Gułag wciąż depcze nam po piętach. On [Putin] chce zamienić Ukrainę w barak obozowy, tak jak już zamienił Rosję. Więc dość uciekania, czas wstać i walczyć o nasze życie i nasz honor” – mówi jeden z bohaterów reportażu Biesatu, a wtórują mu rozmówcy reporterów AP czy Reutera.

To ważne słowa w ustach 20-latka, można z nimi nawet iść do walki na śmierć i życie, ale na program polityczny „nowej Rosji” to o wiele za mało. A o programie politycznym nowych formacji na razie nic nie słychać.

Tak zwana „deklaracja irpińska” (od miejscowości Irpień), którą podpisały 31 sierpnia ubiegłego roku Legion, Korpus i jeszcze bardziej enigmatyczna formacja – „Narodowa Armia Republikańska” to w gruncie rzeczy wyłącznie zobowiązanie do wspólnego działania. Z zapowiedzianej inicjatywy utworzenia wspólnego centrum politycznego nic nie wyszło, 48-letni Ilia Ponomariow, który miał być ich przedstawicielem, człowiek z bogatą przeszłością polityczną (był już we Froncie Lewicy i w Komunistycznej Partii FR Ziuganowa, był posłem z ramienia opozycyjnej Sprawiedliwej Rosji, biznesmenem w Jukosie i beneficjentem zamożnej fundacji Skołowo) jakoś milczy.

O krok dalej – ale tylko o krok – poszedł Korpus, który w memorandum, opublikowanym w listopadzie ub.r. zadeklarował uznanie dla granic Ukrainy z roku 1991 (ważne), poparcie dla trybunału przeciw sprawcom wojny w Ukrainie (dość ważne), „całkowitą reformę ustroju Federacji Rosyjskiej” (ważne, ale co to znaczy?) oraz „uznanie i przestrzeganie praw do samostanowienia narodów zamieszkujących FR” (szalenie ważne).

Od listopada minęło jednak pół roku, o próbie sprecyzowania tego stanowiska nie ma mowy. I znów: nie wiemy, czy powodem jest szczelny filtr, nałożony przez stronę ukraińską („najpierw się wykażcie, a potem będziecie politykować”), czy wzajemny dystans garści opozycjonistów rosyjskich na emigracji, mownych, ale bezradnych, oraz wojskowych w moro, niezbyt biegłych w rozważaniach ustrojowych, za to pocących się solidnie na manewrach, czy jeszcze inna przyczyna.

Ale jednak – tacy milczący, podzieleni i niepozbierani – poszli 10 dni temu na Kozinkę i Grajworon. Można się spodziewać, że to nie ich ostatnia akcja. A jeśli nastąpią kolejne, udane, to można przypuszczać, że ich znaczenie będzie szybko wzrastać. I jako formacji czynnej na froncie. I jako jakiejkolwiek perspektywy na osłabienie reżimu Putina przez samych Rosjan. I, co za tym idzie, jako partnera do rozmów (dla Zachodu, ale od pewnego momentu i dla Ukrainy), który ma w ręku nie tylko deklaracje, ale i jakieś atuty: wzięte miasta, przechodzące na ich stronę formacje, przelaną krew.

Blizny wojny domowej

Stawka jest więc duża. Ale też wyzwanie dla rosyjskich wojskowych formacji antyputinowskich – ogromne. I ogromne trudności – nie tylko czysto wojskowe (czy ktoś na serio wyobraża sobie nie walkę o wyzwolenie całości ziem Ukrainy, już i tak ogromnie trudną, lecz – marsz na Moskwę?) i zaopatrzeniowe (widać, jak Ukraina zależy od dostaw broni ze skąpego Zachodu, formacje rosyjskie mogą na razie liczyć tylko na to, co otrzymają od Kijowa). Przede wszystkim – polityczne i psychologiczne.

Bo starcia Legionu i Korpusu z oddziałami regularnej armii rosyjskiej to nie będą tylko starcia bratobójcze. Już takie starcia należą do najstraszniejszych w historii wojen, najokrutniejszych i pozostawiających największe blizny w umyśle kombatantów, ale i narodu, z którego się wywodzą. Wojna domowa wymaga niezwykłej mobilizacji nienawiści, ponieważ przychodzi wystąpić przeciwko „swoim”.

Ale marsz na Biełgorod i Moskwę będzie jeszcze straszniejszy niż „zwykła” wojna domowa, której Rosja doświadczyła przecież na ogromną skalę w latach 1917-21. To wyprawa, rozpoczynająca się u boku sił zbrojnych innego państwa i narodu. Państwa i narodu, z którym Rosja de facto jest w stanie wojny. ODWIEDŹ I POLUB NAS Oczywiście: wojny, którą sama, pod przetartą przykrywką „operacji specjalnej” rozpoczęła. Wojny, w której jest agresorem i sprawcą, i w której powinna zostać ukarana.

Niemniej.

Jest to doświadczenie, którego starają się uniknąć wszyscy, którzy rzucają wyzwanie znienawidzonej władzy rządzącej w ich ojczystym kraju. Brytyjscy zwolennicy Stuartów, choć korzystali z oparcia króla Francji, za wszelką cenę starali się uniknąć lądowania na brzegach wyspy u boku francuskiego korpusu ekspedycyjnego (nie zawsze im się to udawało). A francuscy rojaliści w kilkadziesiąt lat później, choć musieli korzystać, to zrozumiałe, ze wsparcia monarchicznej Europy, maszerującej na jakobińską Francję – za wszelką cenę starali się maszerować „obok”, działać na własną rękę. I podobnie wiele innych formacji i narodów, od Greków po garibalczyków.

Swoi i obcy

Bo tak to już jest. Bo działa – powiedzmy to w ten sposób – „klątwa probostwa w Wyszkowie”. Piszę tak, mając w pamięci słowa zamykające słynną nowelę Żeromskiego:

„Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał j ą, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku”.

Oczywiście, cytując to, dokonuję bardzo ryzykownego przestawienia znaków. Ukraina nie jest dla Rosji „wrogiem odwiecznym” i mało prawdopodobne, by jej wojska przekroczyły granice Federacji Rosyjskiej, tym mniej – by „paliły i łupiły” rosyjskie ziemie. A jednak te podstawowe, plemienne, zerojedynkowe lojalności – „swoi” i „obcy”, i zgroza na myśl o „swoich, idących z obcymi” – uruchamiają się w takiej sytuacji natychmiast.

Polska doświadczała, owszem, wojen domowych, ale niemal nie tak strasznej sytuacji. Legioniści Dąbrowskiego i Piłsudskiego, powstańcy styczniowi nie szli przeciw polskiemu (choćby brutalnemu i skorumpowanemu) rządowi, lecz przeciw władzom zaborczym. Te zaś mogły ich, oczywiście, rozstrzeliwać, wieszać i zsyłać – ale w oczach reszty Polaków powstańcy nie stawali się przez to „zdrajcami”, a najwyżej „szaleńcami”. A ci nieliczni, którzy poszli ramię w ramię z obcą siłą – Hieronim Radziejowski i targowiczanie – spójrzmy, gdzie są: w najniższym kręgu narodowego piekła.

Rosjanie mają zaś co najmniej jedno, stosunkowo nieodległe, doświadczenie „formacji stworzonej i walczącej u boku śmiertelnego wroga”. Formacji tragicznej, ściśniętej między niemożliwościami jak między żarnami młyńskimi, formacji, która zresztą, paradoksalnie, niemal nie starła się z Armią Czerwoną, jeśli nie liczyć dwudniowych walk nad brzegami Odry w kwietniu 1945. Mam na myśli naturalnie Rosyjską Armię Wyzwoleńczą (ROA) generała Andrieja Własowa.

Niszczący epitet

Nie należy jej pod żadnym pozorem mylić (co zdarza się w Polsce niestety nawet publicystom historycznym) z formacją bandytów i degeneratów znaną jako RONA („Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa”), utworzoną pod skrzydłami SS przez Bronisława Kamińskiego, odpowiedzialną za rzeź Woli i Ochoty w sierpniu 1944. Inny rodowód, inna skala, inna rozgrywka polityczna w łonie III Rzeszy, inny skład: do RONY, jak do wagnerowców, trafiali kryminaliści, do ROA – na pół zagłodzeni jeńcy i idealiści marzący o obaleniu Stalina. Formacje Własowa nawet nie stacjonowały na ziemiach polskich pod okupacją niemiecką. Ale i w Polsce, mimo wielu lat edukacji historycznej, zdarza się słyszeć o „własowcach” jako sprawcach nieszczęść z hitlerowskiej ręki. W Rosji epitet „własowcy” jest znany powszechnie, podobnie jak okoliczności śmierci generała Własowa i jego współpracowników, powieszonych w lipcu 1946 roku na Łubiance. „Przegrałem, będą mnie nazywać zdrajcą, dopóki w Rosji wolność nie zatriumfuje nad radzieckim patriotyzmem” – miał powiedzieć dowódca na chwilę przed wydaniem go przez Amerykanów Sowietom.

W służbie cara, Hitlera i Pinocheta. Byle bić bolszewików

Chilijski generał, potomek Kozaków, płaci słoną cenę za kontynuację walki z komunizmem. Wyrok, który odsiaduje, uważa za zemstę lewicy.

zobacz więcej
Rosyjskie ochotnicze formacje antyputinowskie – jeśli kiedykolwiek naprawdę ruszą na Moskwę – będą szły niemal same (trudno sobie wyobrazić wsparcie jakichkolwiek państw inne niż zaopatrzeniowe czy wywiadowcze) przeciwko nadal funkcjonującej armii i państwu, przeciwko żołnierzom, którzy mówią w tym samym języku i posiadają dokładnie ten sam background kulturowy, od dobranocek, przez piwo pite pod blokiem, po maturę. I w dodatku – z gotowym na ich spotkanie epitetem, cięższym, o ile w ogóle można to sobie wyobrazić, od polskiego „targowiczanie” (cięższym o tyle, o ile rok 1945 jest bliższy w czasie niż 1792).

Czy w ogóle mają – w tym hipotetycznym boju – jakiekolwiek szanse?

Jeśli myślę, że tak – to odwołując się nie do sztuki wojennej, o której wiem niewiele, lecz do literatury. Która w Rosji, może jeszcze bardziej niż w Polsce, pozostaje istotnym źródłem do zrozumienia ludzi i kraju.

Wielki wir

Wspominam epopeje, opisujące nieprawdopodobny, trudny do ogarnięcia wir wojny domowej, w jakiej znalazła się w latach 1917-1921 Rosja. Ten wir, który ogarnął największe państwo świata, dzielił się na dziesiątki mniejszych frontów, dziesiątki cyklonów i antycyklonów, kołujących po stepie, w tajdze, po nieprzebytych lasach, po pustyniach na pograniczu Chin i Mongolii – dowodzonych przez dziesiątki samozwańczych dowódców, nadzwyczaj luźno powiązanych z jakimkolwiek wyższym dowództwem, czy to w Moskwie, czy na walczących z bolszewikami syberyjskich, kaukaskich lub mongolskich okrainach. I często ogromne formacje, związane strachem, esprit de corps, wspólnym szlakiem bojowym lub charyzmą dowódcy zmieniały front – ot, tak: idąc za impulsem, za wahnięciem nastroju, za skrzydlatym słowem komisarza, rozkołysane bezsennością, marszem, walką. Nigdzie nie widać tego lepiej niż w losach oddziału, w którego szeregach znalazł się Jurij Żywago, bohater noblowskiej powieści Borysa Pasternaka.

Ale istnieje powieść nieporównanie mniej znana niż „Doktor Żywago”, choć niewiele ustępująca jej oddechem historycznej panoramy, mistrzostwem konstrukcji, wnikliwością, z jaką opisywane są postawy i przemiany ludzkie, „tołstojowskim” rozmachem batalistycznym. Myślę, naturalnie, o „Generale i jego armii” Gieorgija Władimowa (w niezapomnianym polskim przekładzie René Śliwowskiego).

Przypomnijmy jej fragment: fikcję historyczną, choć podobne sytuacje zdarzały się, tyle, że na nieporównanie mniejszą skalę. Oto w tragicznym dla Rosji lecie roku 1941 tytułowy generał Kobrisow (dodajmy, skierowany na front prosto z więzienia, gdzie znalazł się w ostatnim podmuchu czystek) wycofuje się z łotewskiej Jełgawy, przez ziemie litewskie i białoruskie – w stronę Moskwy; wycofuje się, gromadząc pod swoją komendą kolejne rozbite oddziały. „Dni były szklisto-jasne, przezroczyste, bezwietrzne i zapach spalenizny roznosił się daleko; wydawało się, że armia posuwa się przez nieustanny, ze wszystkich stron otaczający ją pożar. Paliła się trawa i gałęzie drzew, paliły się chałupy, płonęła nafta i stal, izolacja elektryczna i guma. Paliło się mięso”.

W jakiś przedziwny sposób to mu się udaje, mimo, że posuwają się z nim masy uchodźców cywilnych, bydło, szpitale polowe i bezużyteczna, z braku amunicji, artyleria. „Niemcy, którzy początkowo deptali im po piętach, wkrótce pojawili się i z prawa, i z lewa, niekiedy wybiegali naprzód. Całymi dniami słychać było z oddali ryk motorów, zgrzyt setek gąsienic. Nieco później objaśnią generałowi Kobrisowowi i pokażą na mapie, że jego maleńka armia znalazła się pomiędzy dwoma kamieniami młyńskimi: armadą czołgów Hotha i Guderiana”.

Drugi front

W tej masie ludzkiej – żyjącej z dnia na dzień, przemykającej płonącymi lasami, byle dalej na wschód, między frontami, w stronę Moskwy – pojawiają się myśli: o tym, kto winien jest tak straszliwej klęski, tylu cierpień. Kto doprowadził kraj na skraj upadku, nie wysłuchał żadnej z przestróg, sprzymierzył się z dzisiejszym najeźdźcą. I czy coś mogłoby się zmienić.

Generał Kobrisow nie dopuszcza do siebie tych myśli: ranny, nieogolony, na kulejącym bułanku prowadzi swój lud. Ale te myśli obecne są wśród ludzi wokół niego – i najwyraźniej pojawiają się też po drugiej, moskiewskiej stronie frontu. Bo oto, kiedy zbliżyła się już jesień i Możajsk, i czujki Kobrisowa dotarły do ostatnich linii cofających się regularnych formacji Armii Czerwonej –

„…ale nagle przednia czata natknęła się na czyjąś obronę i została ostrzelana. Zwiad przyniósł nowinę: tam, w okopach, słychać wyraźnie mowę rosyjską. A następnie powoli, stopniowo, zaczęło dziać się to, co zawsze bywa, kiedy nacierający i broniący się mówią tym samym językiem. Szczelna obrona okazała się najzupełniej przepuszczalną, znaleźli się śmiałkowie, których nazywano «wysłańcami» albo «odkrywcami nowych ziem», którzy przez jakiś czas tam gościli i powracali. Z tamtej strony też pojawiali się «wysłańcy» i «odkrywcy nowych ziem», którzy z zakłopotaniem wypytywali: «Toż nie jesteście przeciwko nam, co? ». Tak dniami i nocami stały naprzeciwko siebie dwie siły, nie wiedzieć czemu rozłączone i udręczone wzajemnym przyciąganiem.

I nagle wszystko się urwało. Od ostatnich gości dowiedziano się, że cały przedni skraj w ciągu jednej nocy zajęły jednostki NKWD. I ów przedni skraj, jak nożem uciął, cały najeżył się karabinami maszynowymi, zasadzkami snajperów. Tam, gdzie wydeptano ścieżki pokoju, wzniesiono teraz zasieki z drutu kolczastego, żmijowato popełzły w trawie i łopianach walce kolczaste. A tam, gdzie i tak nie można było przejść, wyrosły tabliczki ostrzegające wędrowców o polach minowych. Następnie pojawił się głośnik, wzywający do przechodzenia na stronę swoich, nie słuchania prowokacyjnych rozkazów dowódców”.

A potem – dopowiedzmy, choć trudno się oderwać od tej prozy – „pojawił się na niebie dwusilnikowy desantowy LI-2 z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach i na kadłubie. (…) Zrobił kilka okrążeń, widać, coś tam wypatrywał, po czym oddzieliły się od niego i zawisły nad lasem trzy spadochrony. (…) Wszyscy trzej wysłannicy mieli jednakowo surowe twarze o jastrzębich oczach, które świdrowały i rozkazywały, wymuszając z góry pokorę”.

Splątane ścieżki

Powieściowy generał Kobrisow nie miał wyjścia: rozformował swoją armię, wcielając ją w szeregi obrońców Moskwy. Bo i co miał zrobić? „– Wyprowadzimy was stąd i poprzez całe wasze rozlokowanie doprowadzimy pod konwojem, bez pasa. Zapewniam was, generale, że w całym waszym wojsku nie znajdzie się ani jeden człowiek, który by wystąpił w waszej obronie”.

Pewnie tak by było. Ale w tym wirze, niemożliwym do odczytania przez nikogo z zewnątrz, w tym splątaniu frontów, łańcuchów zaopatrzenia, okopów i ścieżek, przez które przenikają, mówiący tym samym językiem, wysłańcy z zakłopotaniem wypytujący: „Toż nie jesteście przeciwko nam, co?” – widzę cień szansy dla ochotników z Legionu i Korpusu – i dla Rosji.

Cień tylko.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Obwód Sumski na Ukrainie, 24 maja 2023. Żołnierze Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego po powrocie z ataku dywersyjnego na pozycje rosyjskie w Biełgorodzie. Fot. PAP/Mykola Kalyeniak.
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.