I teraz rzecz podstawowa. Cała interpretacja, że Pietraszko się sam utopił, że to był wypadek, jest oparta na jednym świadku, powtarzam: jednym jedynym. Jest to tak rozbudowane, rozsiane w książce, że zwykły czytelnik nie zdaje sobie z tego sprawy, ale tak jest. Łazarewicz znalazł tego świadka, bo się bardzo w jego poszukiwania zaangażował. Świadek się objawił czterdzieści pięć lat po śmierci Pietraszki, deklaruje się jako jego przyjaciel, zna i pamięta wszystkie okoliczności. Tylko o jednym Łazarewicz nie pisze – jak to możliwe, że przez czterdzieści pięć lat ten człowiek milczał i po raz pierwszy o wszystkim mówi jemu, prawie pół wieku później. Wcześniej tego świadka nie było. Przez czterdzieści pięć lat nic. Po czym wyciąga go Łazarewicz jak królika z kapelusza, a ten wie wszystko i wszystko pamięta.
Jednym ze świadectw na rzecz tego, że śmierć Pietraszki nie była wypadkiem jest to, że znaleziono go w kąpielówkach i w czepku, choć on nie umiał pływać, miał alergiczny wodowstręt. Świadek natomiast mówi, że Pietraszko zawsze chodził się myć w czepku, żeby chronić włosy. Podobno wszyscy w akademiku o tym wiedzieli. Po przeczytaniu tego fragmentu zdążyłem z paroma ludźmi, którzy znali Pietraszkę, porozmawiać – i o tym nie wiedzieli. Można założyć, że czterdzieści pięć lat upłynęło i zapomnieli, ale ten świadek akurat to pamięta – tylko dlaczego przez czterdzieści pięć lat nic o tym nie mówił, choć sprawa była wielokrotnie wałkowana? Nagle po czterdziestu pięciu latach mamy wszystko wyjaśnione.
No i sprawa dowodu osobistego, który został ukradziony Pietraszce, kiedy ten nocował na ławce nad Soliną. Skradziono mu wtedy wyłącznie ten dokument. Rozmarynowicz uważał, że po to, aby go zidentyfikować. Tymczasem ten świadek, który nie istniał przez czterdzieści pięć lat, mówi, że był w pierwszej ekipie, która weszła do zapieczętowanego pokoju Pietraszki w domu akademickim i od razu znalazł jego dowód osobisty. Twierdzi, że skoro dowód znalazł się w akademiku, to znaczy, że Pietraszko go zapomniał, a ponieważ nie chciało mu się szukać, to poszedł zameldować na milicję o zagubieniu dokumentu.
Ludziom pamiętającym PRL cała ta historia kupy się nie trzyma, ale potem dopiero jest clou. No bo przecież – mówi ów wszystkowiedzący świadek – jeżeli naprawdę mu bezpieka ukradła dowód, no to musiałaby włamywać się do zamkniętego przez milicję pokoju, żeby go podrzucić. Dzisiejszy czytelnik może potraktować to poważnie, ale ktoś kto zna PRL... Wynika z tego, że to były osobne instytucje, milicja i esbecja, i esbecja była skazana na to, że jak milicja zaplombowała pokój, to ona musiałaby się włamywać. Nie będę tłumaczył absurdu tej interpretacji. Milicja we wszystkim musiała słuchać SB.
Tak, to są szczegóły charakteryzujące tamten ustrój.
Przepraszam, ale to są szczegóły, które pokazują metodę Łazarewicza. Całą sprawę, łącznie z wyglądem wybrzeża Jeziora Solińskiego, relacjonuje mu jeden świadek po czterdziestu pięciu latach, a autor książki traktuje to jako pewny dowód. Chociaż przez czterdzieści pięć lat świadek zapomniał o tym wszystkim powiedzieć. Te pytania zadawano wielokrotnie, a świadek milczał, nie istniał. Odezwał się po 45 latach, a Łazarewicz zapominał zapytać go, dlaczego mówi o tym dopiero teraz.
Jeśli świadek jest dla niego wygodny, to autor książki pomija wszystkie wątpliwości, broń Panie Boże nie drąży ich i nie zadaje na ten temat niewygodnych pytań. Zupełnie odwrotnie jest ze świadkami nie potwierdzającymi wersji Łazarewicza. Ich zresztą zwykle o nic znaczącego nie pyta. Jak mnie czy prokuratora Urbaniaka, który zrekonstruował pod koniec lat 90. najbardziej wiarygodną hipotezę śmierci Staszka. Nasze wypowiedzi służą jedynie pokazaniu, że i do nas zwrócił się autor. Ale nie w sprawach kontrowersyjnych.
Widziałeś w książce ten portret pamięciowy, stworzony na podstawie zeznań Pietraszki?
To był typowy portret pamięciowy. Łazarewicz opisuje, że jakiś mieszkaniec akademika „Żaczek”, który tak wyglądał, nawet zgłosił się, twierdząc, że nie miał ze sprawą nic wspólnego i to też ma być dowód na to, że Pietraszko się pomylił. Jeśli wartość portretu pamięciowego podważa się dlatego, że ktoś wyglądał podobnie, a nie był sprawcą, to wkraczamy w krainę absurdu.
Drugą osobą, której śmierć nastąpiła niedługo po śmierci Stanisława Pyjasa był Marian Węclewicz, były bokser. Łazarewicz pisze, że on nie mógł pobić śmiertelnie Pyjasa, bo choć rzeczywiście był bokserem w latach 50., to w 1977 roku był już zdegenerowanym alkoholikiem. Sugeruje, że trzęsący się pijanica nie mógł nikomu zrobić krzywdy.
Nie wiem. Sprawy Węclewicza nie znałem, dowiedziałem się o niej później na skutek śledztwa dziennikarskiego, które Jerzy Morawski zaprezentował w swoim filmie „Spadł, umarł, utonął”. Nigdy się na ten temat nie wypowiadałem. Często przypisuje się mi wypowiedzi, których nie było. Inna sprawa, że interpretacja, którą przyjmuje Łazarewicz jest fantastyczna i zakłada serię nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności.
Przypomnijmy w skrócie tę historię. We wrześniu 1977 roku w knajpie spotyka się agent SB, były bokser Marian Węclewicz z byłym funkcjonariuszem UB Tadeuszem Sową. Ten jest także agentem SB, ale Weclewicz o tym nie wie. Wpijają po pięćdziesiątce, bo nie mają na więcej. Węclewicz idzie po pieniądze do Jana Knapika, który jest mu je winien za pobicie Pyjasa. Knapik przyjmuje go, poi wódką. Wychodzą, aby kupić jej więcej. Węclewicz spada ze schodów i ginie na miejscu. Sprawa zostaje uznana za wypadek.
Żona Knapika w latach 90. zeznała, że mąż bezpośrednio po tym wypadku wrócił do mieszkania i zakazał jej o spotkaniu z Węclewiczem opowiadać, po czym małżeństwo razem uciekło z mieszkania. Po kilku dniach Knapik został znaleziony na melinie, gdzie się ukrywał. Sowa poinformował SB o swojej rozmowie z Węclewiczem, ale nie została ona nigdzie dalej przekazana.
Naczelnik SB Jan Bill twierdzi, że cała ta historia to konfabulacja, a Łazarewicz… naturalnie mu wierzy. Nie usiłuje zrozumieć, dlaczego Sowie zapłacono za informację 5 tys. zł, a to była bardzo dobra ówczesna pensja miesięczna. W informacji dla bezpieki Sowa przekazuje prawidłowe dane Knapika, którego nie znał, a dowiedział się o nich od Węclewicza. Dużo wskazuje to, że Knapik był agentem wywiadu PRL, a jego papiery zniszczono. Wszystko to naturalnie zbieg okoliczności...
Książka Cezarego Łazarewicza „Na Szewskiej” nie jest jedyna, jeżeli chodzi o rewizję tego, co wiemy o śmierci Stanisława Pyjasa. W 2021 roku Maria Anna Potocka wydała publikację „Wokół sprawy Pyjasa”, która była w pewnym sensie uwerturą „Na Szewskiej”.
Ta książka, napisana na podstawie folderu do multimedialnej wystawy Doroty Nieznalskiej o Stanisławie Pyjasie z 2019 roku, była mniej inteligentnie zrobiona, więc można było ją od razu wykpić. Nieznalska zresztą była oburzona tym, co Potocka wygadywała. Dla Potockiej głównym autorytetem jest Lesław Maleszka, agent SB, który nas inwigilował. Myśleliśmy, że to nasz przyjaciel, a on nie tylko donosił, ale również inspirował w różnych sprawach SB, podpowiadał, co nam zrobić złego, żeby uniemożliwić działalność, proponował, jak mnie wsadzić do więzienia, oskarżając o przestępstwa pospolite. Drugim autorytetem był prawnik Jan Widacki, bardzo szczególna postać, zawsze obrońca ubeków, również w procesie, w którym skazano ich za matactwa w sprawie Pyjasa.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Piotr Litka, dziennikarz z Krakowa, zadał sobie trud i prześledził karierę pani Anny Marii Potockiej. To była pieszczoszka systemu peerelowskiego, artystka-komunistka – tak nazwał ją Tadeusz Hołuj, ówcześnie ważna postać w establishmencie krakowskim, który pisał dla niej list polecający do władz. Użyte przez niego określenie oznaczało osobę związaną z systemem. Potocka opowiada, że prowadziła niezależną galerię, ale tylko ona o niej wie. Jeździła sobie za granicę, kiedy chciała, a wiele okoliczności jej życia budzić może liczne wątpliwości. Wystarczy przeczytać artykuł Litki.
W tej chwili książki, które „demitologizują” – jak to się ładnie mówi – śmierć Staszka Pyjasa i przedstawiają ją jako wypadek, znajdują niezwykłe uznanie. Zresztą, charakterystyczne, że ci, którzy robią wywiady z Łazarewiczem, traktują jego wersję wydarzeń jako kanoniczną. Nie zadają niewygodnych pytań.
To się wpisuje w dużo głębszy i szerszy proces umownie zwany odbrązawianiem historii, który realnie stanowi jej mistyfikację. Mistyfikację naszej wiedzy o historii, która była utrwalona i uzasadniona. Takie działania uderzają w bohaterów, w polskie autorytety i usiłują pokazać, że to, co traktowaliśmy jako heroiczne, wcale takie nie było, a było co najmniej dwuznaczne, jeśli nie szkodliwe. Mistyfikacja ta pod nazwą dekonstrukcji czy jakiegoś innego „de” uderza w naszą tożsamość.
Pojawia się więc na przykład nowa opowieść o drugiej wojnie światowej. Polska, wydawało się, może chlubić się swoją postawą w tym okresie, a zgodnie z interpretacją mistyfikatorów okazuje się wspólnikiem Holokaustu. Podobnie pseudohistorycy opowiadają, że Jan Paweł II był nieomal wspólnikiem pedofilów.
Jak się przyjrzeć dokładniej, to podstaw do tej dekonstrukcji nie ma, ale chodzi nie o siłę argumentów, tylko o argument siły: tuby propagandowe będą powtarzały ten przekaz bez końca, aby utrwalił się w świadomości mniej zorientowanych w historii odbiorców, a takich przecież jest większość.
To zjawisko nie ogranicza się do oceny najnowszych czasów. Pojawiła się teraz też fala historii ludowej – jej klasykiem jest Adam Leszczyński. To są książki, które żywcem przypominają pozycje z pierwszego okresu PRL, które publikowano jako obraz naszych dziejów. Polegać one miały wyłącznie na wyzysku i gnębieniu chłopów, i nie tylko chłopów, ale wszystkich innych poza szlachtą, a więc I Rzeczpospolita powinna być obiektem sromoty i odrzucenia, a polską tożsamość powinniśmy uznać za fatalną. Mieści się w tym literackie wychwalanie Jakuba Szeli, który organizował pogromy szlachty na zlecenie władz austriackich itd. W tym ujęciu w ogóle nie porównuje się sytuacji w Polsce ze stanem rzeczy w innych bliskich nam krajach czy w całej Europie, bo okazałoby się, że nasza historia na tym tle wypada naprawdę dobrze.
Obrzydzanie narodom ich własnej przeszłości nie jest polską specjalnością.
Ja to widzę w szerszym kontekście. Nie twierdzę, broń Panie Boże, że uczestnicy tej całej kampanii są świadomi tego, wręcz przeciwnie, oni – poza impulsem ideologicznym, politycznymi fobiami i własnym interesem – mało czego są świadomi. W różnych silnych krajowych i zagranicznych ośrodkach pojawia się – wyrażane w ten lub inny sposób – zapotrzebowanie na takie publikacje. Wiadomo, że będą one wychwalane i eksponowane, a ich autorzy dostaną granty i stypendia. Więc na takie zapotrzebowanie i wszelkiego typu bonusy, które się z nim wiążą, zawsze odpowie spora grupa twórców. Zwłaszcza, że pozwoli im to płynąć w dominującym dziś nurcie kultury, nie tylko w Polsce, ale i na Zachodzie.
A więc to konformizm w szacie nonkonformizmu. Palce lizać. To jest element tego cancel culture, czy woke, czy jakby to się obecnie nie nazywało. Wiadomo, że takie działania będą miały wsparcie establishmentu Unii Europejskiej i całkiem niezłe środki. Na ściganie polskiego antysemityzmu w czasie drugiej wojny światowej dostaje się naprawdę sute stypendia, takie książki będą tłumaczone i przyniosą uznanie autorowi. A za opisywanie tego, co się w Polsce rzeczywiście działo, na nic podobnego liczyć nie można. Wręcz przeciwnie.
Jan Tomasz Gross pracował w Yale i pisał przyzwoite książki o martyrologii polskiej, na przykład „W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali”, ale pies z kulawą nogą się nimi nie interesował, był na marginesie amerykańskiego życia uniwersyteckiego, ale od kiedy wynalazł nową metodę historyczną, która polega na tym, że każde świadectwo, które jest wymierzone w Polskę, jest święte, stał się największym międzynarodowym ekspertem, pomimo że nie jest historykiem, a jego metody są zaprzeczeniem rzetelnego podejścia do wiedzy.