Rozmowy

Warszawskie koty trafiły do garnków

Jako biznesmen nie sprawdziłem się. Od chwili sukcesu Doroty Masłowskiej wszyscy zaczęli oczekiwać ode mnie, że oni też odniosą sukces i dobrą sprzedaż. A ja tej presji już nie mogłem wytrzymać – mówi Paweł Dunin-Wąsowicz, pisarz, poeta, dziennikarz, muzyk i wydawca. Laureat tegorocznej Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w kategorii Warszawski Twórca.

TYGODNIK TVP: Czy czujesz się warszawskim twórcą?

PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ: Przetwórcą.

?

To powiedziałem odbierając nagrodę, że jestem bardziej przetwórcą niż twórcą. To nie jest do końca twórczość oryginalna. To przede wszystkim wykorzystywanie i opracowywanie cudzych rzeczy. Tworzę z tego jakieś układy, coś jak puzzle.

Oczywiście, napisałem również trochę piosenek i wierszy z wątkami stołecznymi. Stworzyłem kiedyś złośliwą piosenkę o prezydencie Warszawy Pawle Piskorskim, który zamknął budki z wietnamskim jedzeniem na placu Konstytucji. Redakcję „Machiny”, gdzie wówczas pracowałem, mieliśmy na Śniadeckich, więc zamknięcie tych budek bardzo nas dotknęło, pozbawiając możliwości kupna taniego i dobrego żarcia. Ale takiej warszawskiej twórczości własnej mam niewiele.

A przetwarzasz na różne sposoby także inne miasta, jak Kraków, i niekiedy cały kraj. Jednak stolicy poświęciłeś najwięcej dokonań. Z czego bierze się to przetwórstwo warszawskie?

To jest chyba uwarunkowane genetycznie. Oboje moi rodzice albo pisali o Warszawie, jak ojciec, albo, jak moja mama, opracowywali książki varsavianistyczne. Moja mama wychowała się na Bródnie w kolejarskich domach, potem przeniosła się na lewy brzeg Wisły. Ojciec wychował się na Żoliborzu. Tak więc oboje rodzice byli warszawianami, a mama dodatkowo prażanką. Ja też całe życie – poza wyjazdami na wakacje – spędziłem na Żoliborzu. Jest u mnie genetyczne, dokładniej genetyczno-kulturowe.

Chętnie teraz odwołujemy się do naszej, dawnej Warszawy….

Dzisiaj w bibliotece znalazłem taki cytat, pochodzący z wydanej w tym roku powieści Magdaleny Miecznickiej „Szczęście”, o tym, że pojawiła się moda na styl dawnej Warszawy. Po stylu nowobogackim nadszedł styl niekoniecznie peerelowski, on sięga dalej i mimo wszystko głębiej. Ludzie chcą mieć coś prawdziwego. Jest to jakaś tendencja. W zeszłym roku po raz pierwszy w wymiarze światowym sprzedaż płyt winylowych znów przekroczyła sprzedaż płyt CD. Dzieci w Warszawie proszą rodziców, żeby nie kupowali im płyt kompaktowych w prezencie, bo się rówieśnicy śmieją z nich. Ja nigdy nie zrezygnowałem ze słuchania płyt winylowych.

Jaką Warszawę teraz odkrywasz?

Jeździmy ze znajomymi rowerami i staramy się odkrywać jakieś dziury. Jakiś dziwny antykwariat na Pradze, domki robotnicze na Siarczanej. Takie malownicze ostańce. Bardzo myląca jest trzytomowa publikacja Magdaleny Stopy pt. „Ostańce”. Ona tam opisała luksusowe kamienice i domy spółdzielcze. Dla mnie ostaniec to coś takiego jak dom, w którym mieszkał bohater w filmie „Poszukiwany, poszukiwana”.

Pod koniec lat osiemdziesiątych wydawałeś fanzina. To było twoje życie.

Tak, przez dziesięć lat z hakiem. W PRL nie angażowałem się w żadne polityczne rzeczy. Na studiach dziennikarskich musiałem mieć praktyki w oficjalnej prasie, ale nie mam czego się wstydzić. Najpierw ze znajomymi pisywaliśmy jakieś opowiadanka, które przepisywaliśmy na maszynach do pisania w paru egzemplarzach i robiliśmy takie książeczki. A potem okazało się, że jest już obieg fanzinowy, skupiony wówczas głównie wokół muzyki punkowej.

Znałem jednego z głównych wydawców, to był facet z mojego osiedla. Parę lat ode mnie starszy. Piotr Wierzbicki, znany też jako „Pietia”. Zresztą zabawne jest, że on również poszedł w końcu w varsavianistykę. Po prawie trzydziestu latach robienia w punk rocku przeorientował się na przewodnika warszawskiego. Pisze też teksty o Warszawie, wydał już dwie książki. Jedną o browarach warszawskich, a drugą jest pierwszy tom o hotelarstwie w Warszawie.

W 1988 roku spytałem go, czy jest jakiś fanzin literacki, to powiedział, że nie zna żadnego. No to ja z kolegami zaczęliśmy odbijać moją „Iskrę Bożą”, a „Pietia” załatwił mi dostęp do taniego ksero, które na dodatek nie wtrącało się w to, co drukujemy. Były tego cztery numery i jakoś w to wszedłem. To było 100, a potem 250 egzemplarzy w 1990 roku. W 1991 zacząłem to drukować na offsecie. I to się tak rozwijało. Osiągnęliśmy 500, a potem nawet 1000 egzemplarzy. W końcu w 1993 roku założyłem własną firmę. Zawsze mieliśmy około stu prenumeratorów indywidualnych.

Jakie było to twoje pismo?

W 1988 roku zupełnie nie wiedziałem, że w innych miastach ludzie robią podobne rzeczy. I stylistyka tych wszystkich działań była wspólna. Nie chodzi tu o szatę graficzną, bo wszystkie fanziny na swój sposób były pod tym względem podobne, ale upodobanie do surrealizmu i groteski w formach literackich. Ludzie nadawali na podobnych falach. To było wspólne dla dziesięciu wybijających się tytułów, ale były też fanziny, które nadawały zupełnie inaczej.

Był taki fanzin „Wyspa” środowiska pielgrzymkowych hipisów, który zamieszczał bardzo naiwne obrazki ze Świętą Rodziną w wersji hipisowskiej. Z drugiej strony były też bardzo brutalistyczne i emeferyczne wydawnictwa bydgoskie jak „Brut” i „Chura”, które były bardzo awangardowe i bardzo ostre, jeśli chodzi o kwestie obyczajowe.

To nie była jednolita formacja. To stało się możliwe ze strony politycznej, bo nikt nikogo za to nie ganiał, i technologicznej. Najpierw można było korzystać z ksero, a później był wolny dostęp do druku.

W końcu trafiłeś do redakcji do „Życia Warszawy”.

Przed „Życiem Warszawy” współpracowałem z tygodnikiem „Elita”, który redagowali Piotr Bazylko i Piotr Wysocki. Oni byli w Gdańsku, a ja tu w Warszawie pilnowałem składu. Bardzo krótko byłem w takim dzienniku „Glob 24”, ale to było bez sensu. Nie ci ludzie, nie ta praca. Etatowym dziennikarzem byłem w trzech redakcjach: w „Życiu Warszawy”, „Machinie” i „Przekroju”.

Nigdy nie byłem reporterem. Zawsze byłem szperaczem. Moje największe osiągnięcie redaktorskie było wtedy, kiedy w „Życiu Warszawy” tak wytłumaczyłem grafikowi na czym polega zawał w kopalni, że na drugi dzień niemal dokładnie naszą grafikę przekopiowały telewizyjne „Wiadomości”.

Byliśmy razem w pierwszym numerze „Frondy” [pisma stworzonego przez Grzegorza Górnego i Rafała Smoczyńskiego – red.], pamiętam, że byłeś bardzo aktywny przy jej tworzeniu. Zamawiałeś u mnie tekst.

W 1992 roku koledzy myśleli o tym, żeby zrobić pismo, które nie reprezentuje żadnej ideologii, ale jest przede wszystkim pomysłem generacyjno-towarzyskim, a w 1994 roku, już przy pierwszym numerze, wyszło, że to ma być pismo zdecydowanie ideologicznie. I po prostu nie musiałem tam być.
I w końcu założyłeś własną firmę, a po opublikowaniu powieści Doroty Masłowskiej, prowadzenie tego przedsięwzięcia było przez 10 lat twoim głównym zajęciem.

Jak się udało z Dorotą Masłowską i jej „Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”, to założyłem pismo „Lampa”, które było początkowo nieregularnikiem. Potem przekształciłem ją w miesięcznik o formule bardziej popkulturowej. To ciągnąłem przez 10 lat, ale szybko okazało się, że zyski ze sprzedaży książki Masłowskiej na to nie wystarczą. Miałem dotacje z Ministerstwa Kultury, ale one nigdy nie pozwalały na sterowalność.

O co chodzi z tą sterowalnością?

Przez pierwszy rok, kiedy miałem pieniądze, miałem dla autorów argument finansowy i mogłem wymyślać tematy, które później mogłem im zlecić. A potem musiałem być na łasce tego, co autorzy chcieliby wydrukować. Żeby takie pismo mogło być sterowalne, to musi być spory budżet.

Posłużę się przykładem. Ponad pięćdziesiąt lat temu w miesięczniku „Ty i Ja” zrobiono ankietę. Wybrano siedmioro debiutujących literatów i oni mówili jak sobie wyobrażają przyszłość i tym podobne rzeczy. Potem słuch o nich wszystkich przepadł.

Od dwudziestu lat chodzę z pomysłem, żeby o tych autorach napisać tekst. Dotrzeć do nich, dowiedzieć się, co z nimi się stało. Kto żyje, a kto nie. Czy ktoś coś dalej publikował, a jeśli – to co. To jest temat na reportaż. Ale żeby to zrobić autor musi mieć na takie poszukiwania miesiąc. A i to może okazać się za mało. Bez pieniędzy tego się nie zrobi.

Przestałeś być wydawcą i zostałeś autorem.

Wziąłem się za pisanie, bo z tego jest większy pożytek dla mnie samego. Delikatnie mówiąc, jako biznesmen się nie sprawdziłem. Ale przede wszystkim przestało to mi sprawiać przyjemność. O dziwo, przyjemność była wtedy, kiedy nie odnosiłem sukcesów. Moi autorzy niczego się ode mnie nie spodziewali, oprócz przyjemności. Że będą mieli książkę, która da im szacunek na podwórku.

Natomiast od chwili sukcesu Doroty Masłowskiej wszyscy zaczęli oczekiwać ode mnie, że oni też odniosą sukces i dobrą sprzedaż. A ja tej presji już nie mogłem wytrzymać. Kiedy zaczynałem wydawać książki, to debiutów polskich autorów prawie nikt nie wydawał. Nawet kryminałów. Po prostu się przemęczyłem.

Kiedy zacząłem jeszcze pisać własne książki, to już nie dałem z tym wszystkim rady. To wszystko robiłem sam, składałem do druku i prowadziłem rachunki. Tego było za dużo. Nie da się tego wszystkiego robić porządnie. Z końcem 2014 roku odpuściłem „Lampę” jako pismo.

Lepiej się czuję pisząc książki, choć one wymagają dużego wysiłku. Do każdej z nich wykorzystuję średnio 500 źródeł bibliograficznych. Ale żeby mieć tyle źródeł, to drugie tyle trzeba jeszcze przejrzeć i nie znaleźć tego, co się szuka. Dzisiaj byłem w bibliotece i przez cztery godziny przerobiłem dziewięć pozycji.

Nie jest łatwo żyć z pisania, a rodzaj twórczości, który wybrałeś, wymaga dużego wysiłku, dobrej dokumentacji tematu.

W zeszłej dekadzie robiłem parę projektów dla Narodowego Centrum Kultury. To był „Fantastyczny Atlas Polski” i powstały jako produkt uboczny „Fantastyczny Kraków”. Po tym jak zrobiłem w 2011 roku „Warszawę Fantastyczną” ówczesny dyrektor NCK Krzysztof Dudek, który jest wielkim miłośnikiem fantastyki, te projekty przyjął, a ja mogłem, miałem środki, żeby nad nimi pracować. Potem robiłem jeszcze jedną rzecz, „Polską bibliotekę widmową, czyli leksykon książek zmyślonych”.

Wcześniej, w 1997 roku zrobiłem taki mały leksykon pt. „Widmowa biblioteka. Leksykon książek urojonych”. Ale wtedy w parę miesięcy napisałem to na podstawie tego, co już znałem. W 2016 to już zrobiłem solidny leksykon, do którego starałem się znaleźć jak najwięcej, bo wiadomo, że wszystkiego nie uda się znaleźć, ale trzeba szukać ile się da.

W tym czasie powstało dużo twoich książek o Warszawie. ODWIEDŹ I POLUB NAS I od tego czasu przestawiłem się na Warszawę, bo już miałem zrobioną w 2011 roku „Warszawę Fantastyczną” . A zacząłem od Żoliborza. To moja dzielnica, tu się wychowałem. Miałem do niej podejście osobiste. Z ówczesnymi władzami dzielnicy dogadałem się na zasadzie „gentelmen’s agreement”, że oni kupią po pełnej cenie połowę nakładu. Tak się też stało, dzięki czemu w taki sposób otrzymałem wsparcie dla tego projektu.

Natomiast później, w przypadku Pragi i Mokotowa, to po granty miejskie na moje książki zgłaszała się Fundacja Hereditas. Ona wydaje różne varsaviana, na przykład o detalu w architekturze czy duże dzieło zbiorowe o dzielnicy Ochota. Otrzymali dofinansowanie i dzięki temu mogłem podjąć się długofalowej pracy o Pradze i Mokotowie.

Słyszałem, że na wydanie czeka nowa książka.

Z kolei sam zwróciłem się o stypendium literackie do miasta i napisałem książkę o zmyślonych warszawskich detektywach. Jest już gotowa. Wiadomo, że wszystkich detektywów się nie znajdzie, ale trzeba szukać najbardziej reprezentatywnych i też takich „dziwaków”. Zupełnie innych, czyli na przykład z książek dla dzieci, tych młodzieżowych też jest trochę. Albo takich jacy pojawiają się chociażby w „Czytadle” Konwickiego, a więc w literaturze głównego nurtu.

W „Lalce” Bolesława Prusa takim detektywem à rebours jest pani Meliton. Ona zajmuje się właśnie działalnością detektywistyczną, bo dla Wokulskiego pozyskuje informacje niejawne o Izabeli. Ona też ma swoje hasło.

Jak to skończyłem, to udałem się do urzędu dzielnicy Bielany, bo kolejne wnioski o przewodniki wolskie i ochockie nie były już tak pozytywnie przyjmowane przez Biuro Kultury, i dla nich zrobiłem przewodnik bielański, który na razie czeka na wydanie. Jaka będzie przyszłość tych ewentualnych innych przewodników trudno powiedzieć.

Dla tego, co mnie interesuje robię w komputerze takie tabelki i na razie do Woli mam około 500 źródeł, do Ochoty mam prawie 350, a do Powiśla ma blisko 170. Co prawda Powiśle nie jest odrębną dzielnicą administracyjną, ale jest formacją kulturową, dla której taki przewodnik byłby bardziej potrzebny niż w przypadku Starego Miasta i Śródmieścia, którego w ogóle nie można ogarnąć. To tak jakby o wszystkim pisać.

Był taki „Warszawski przewodnik literacki” zrobiony pod redakcją Pawła Cieliczki w połowie pierwszej dekady XXI wieku i tam była cała Warszawa na podstawie stu pisarzy. To było zresztą zrobione inaczej niż u mnie. U nich był jeden pisarz, któremu przypisywano jedną książkę. I to jest dobre na pierwszym etapie. Natomiast ja wgryzłem się w możliwie jak największą liczbę źródeł. Przykładowo dla Bielan było 300 źródeł, Praga i Mokotów po 500, Żoliborz ponad 400.

Ale pojawiły się nowe pomysły.

Mam jeszcze dwa tematy, do których już zacząłem zbierać materiał. Jeden temat, to są koty Warszawy. Zainspirował mnie album z Powstania Warszawskiego, który pamiętam z dzieciństwa. Było w nim zdjęcie kotła z podpisem, że do garnków poszły ostatnie koty. Ponieważ po ojcu, historyku i varsavianiście, mam bogaty księgozbiór, który przeczytałem pod kątem relacji powstańczych. Znalazłem ze dwie relacje na ten temat.

Dla pielgrzymów, kupców, szpiegów i ...

„Przewodniki literackie” powstają dla ludzi, dla których literatura jest bardziej prawdziwa niż życie. A już na pewno równie ważna.

zobacz więcej
Psy jedzono, bo można było je łatwiej złapać. Koty zdziczałe były, biegały, co więcej przetrwały zimę 1944/45. W relacjach pamiętnikarskich ze zburzonego Starego Miasta pojawiają się jako jedyne żywe istoty. Także w dwóch powieściach znalazłem motyw kotów, które zdziczałe przeżyły w Warszawie wojnę. Jedna rzecz dzieje się na Mokotowie, to jest rzecz napisana przez Stanisława Marię Salińskiego, on to pod pseudonimem wydał. Na ruinach willi przy Szustra właściciel odnajduje swojego kota, który przeżył i się do swego odzyskanego pana łasi.

Ciekawy wątek jest u Bogdana Wojdowskiego w „Chlebie rzuconym umarłym”, tam bohaterowie chcą zapolować na koty, żeby je zjeść, ale kotów nie ma getcie, bo one stamtąd uszły. Tam nie ma jedzenia, nie ma odpadków, więc nie ma też kotów. To jest taka prawdziwa historia kotów.

Cztery lata temu wyszła książka Anny Landau-Czajki o kotach w społeczeństwie II Rzeczpospolitej. Ona wykorzystała dużo publikacji z „Małego Przeglądu” [bezpłatny dodatek do dziennika „Nasz Przegląd” wydawanego przez Janusza Korczaka – red.], bo tam dzieci pisały dużo o problemie dręczenia tych zwierząt. Zresztą ten motyw kotów jest ważny w twórczości Korczaka. Pojawia się w jego dwóch „dorosłych” powieściach, od których zaczyna się literacka droga Starego Doktora. A walce kotów z psami jest poświęcona – w końcu – jego powieść dla dzieci „Kajtuś czarodziej”.

A drugi temat?

To będzie opowieść o maszynach do szycia. Dwanaście lat temu w „Polityce” ukazał się tekst na ten temat, który w gruncie rzeczy streszczał na pięciu stronach dużo dłuższy artykuł, jaki ukazał się w Niemczech. Do tego tematu mam już około stu źródeł. Maszyna do szycia była bardzo ważnym urządzeniem w getcie warszawskim. Ludzie z własnymi maszynami zgłaszali się do pracy w szopach. Piąte zdanie od końca w dzienniku Adama Czerniakowa [w latach 1939–1942 prezesa stworzonego przez Niemców warszawskiego Judenratu, żydowskiego samorządu w getcie warszawskim – red.], który popełnił samobójstwo [po tym, gdy Niemcy zażądali od niego podpisania obwieszczenia o przymusowym wysiedleniu Żydów z Warszawy – red.] jest o tym, że maszyna do szycia może ocalić czyjeś życie.

Był taki pisarz żydowski, jeden z niewielu tłumaczonych na polski, Efraim Kaganowski, który w swoich opowieściach warszawskich opisał, że wielkie powodzenie u kobiet miał mechanik naprawiający maszyny do szycia. Wszystkie młode szwaczki się w nim kochały.

Z kolei u Gabrieli Zapolskiej i Ewy Szelburg-Zarembiny są przypadki antropomorfizacji maszyny do szycia. Ona staje się członkiem rodziny. Dorota Masłowska też pisała o tym urządzeniu. W drugiej części „Jak zdobyć kontrolę nad światem” jest jej reportaż czy esej pt. „Szycie”, będący wynikiem kursów szycia, na które uczęszczała.

Dla wielu jesteś znany jako odkrywca Doroty Masłowskiej.

Tak naprawdę Dorotę Masłowską odkrył Tomasz Jastrun, bo ona wygrała konkurs dla „Twojego Stylu”, ale oni jej tekst opublikowali z dwuletnim opóźnieniem.

Rzeczywiście, ja pierwszy wydałem Dorotę, i razem odnieśliśmy sukces. Bardzo mnie cieszy ta nagroda literacka miasta Warszawy, bo w pierwszej kolejności wolę być laureatem, a w drugiej odkrywcą Masłowskiej.

– rozmawiał Grzegorz Sieczkowski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Nagroda NIKE 2023. Pawel Dunin-Wąsowicz (wydawca) i Dorota Masłowska (pisarka finalistka, laureatka nagrody czytelników). Warszawa, Łazienki Królewskie, Teatr Stanisławowski. Fot. Krzysztof Wojciechowski / Forum
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.