I w końcu założyłeś własną firmę, a po opublikowaniu powieści Doroty Masłowskiej, prowadzenie tego przedsięwzięcia było przez 10 lat twoim głównym zajęciem.
Jak się udało z Dorotą Masłowską i jej „Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną”, to założyłem pismo „Lampa”, które było początkowo nieregularnikiem. Potem przekształciłem ją w miesięcznik o formule bardziej popkulturowej. To ciągnąłem przez 10 lat, ale szybko okazało się, że zyski ze sprzedaży książki Masłowskiej na to nie wystarczą. Miałem dotacje z Ministerstwa Kultury, ale one nigdy nie pozwalały na sterowalność.
O co chodzi z tą sterowalnością?
Przez pierwszy rok, kiedy miałem pieniądze, miałem dla autorów argument finansowy i mogłem wymyślać tematy, które później mogłem im zlecić. A potem musiałem być na łasce tego, co autorzy chcieliby wydrukować. Żeby takie pismo mogło być sterowalne, to musi być spory budżet.
Posłużę się przykładem. Ponad pięćdziesiąt lat temu w miesięczniku „Ty i Ja” zrobiono ankietę. Wybrano siedmioro debiutujących literatów i oni mówili jak sobie wyobrażają przyszłość i tym podobne rzeczy. Potem słuch o nich wszystkich przepadł.
Od dwudziestu lat chodzę z pomysłem, żeby o tych autorach napisać tekst. Dotrzeć do nich, dowiedzieć się, co z nimi się stało. Kto żyje, a kto nie. Czy ktoś coś dalej publikował, a jeśli – to co. To jest temat na reportaż. Ale żeby to zrobić autor musi mieć na takie poszukiwania miesiąc. A i to może okazać się za mało. Bez pieniędzy tego się nie zrobi.
Przestałeś być wydawcą i zostałeś autorem.
Wziąłem się za pisanie, bo z tego jest większy pożytek dla mnie samego. Delikatnie mówiąc, jako biznesmen się nie sprawdziłem. Ale przede wszystkim przestało to mi sprawiać przyjemność. O dziwo, przyjemność była wtedy, kiedy nie odnosiłem sukcesów. Moi autorzy niczego się ode mnie nie spodziewali, oprócz przyjemności. Że będą mieli książkę, która da im szacunek na podwórku.
Natomiast od chwili sukcesu Doroty Masłowskiej wszyscy zaczęli oczekiwać ode mnie, że oni też odniosą sukces i dobrą sprzedaż. A ja tej presji już nie mogłem wytrzymać. Kiedy zaczynałem wydawać książki, to debiutów polskich autorów prawie nikt nie wydawał. Nawet kryminałów. Po prostu się przemęczyłem.
Kiedy zacząłem jeszcze pisać własne książki, to już nie dałem z tym wszystkim rady. To wszystko robiłem sam, składałem do druku i prowadziłem rachunki. Tego było za dużo. Nie da się tego wszystkiego robić porządnie. Z końcem 2014 roku odpuściłem „Lampę” jako pismo.
Lepiej się czuję pisząc książki, choć one wymagają dużego wysiłku. Do każdej z nich wykorzystuję średnio 500 źródeł bibliograficznych. Ale żeby mieć tyle źródeł, to drugie tyle trzeba jeszcze przejrzeć i nie znaleźć tego, co się szuka. Dzisiaj byłem w bibliotece i przez cztery godziny przerobiłem dziewięć pozycji.
Nie jest łatwo żyć z pisania, a rodzaj twórczości, który wybrałeś, wymaga dużego wysiłku, dobrej dokumentacji tematu.
W zeszłej dekadzie robiłem parę projektów dla Narodowego Centrum Kultury. To był „Fantastyczny Atlas Polski” i powstały jako produkt uboczny „Fantastyczny Kraków”. Po tym jak zrobiłem w 2011 roku „Warszawę Fantastyczną” ówczesny dyrektor NCK Krzysztof Dudek, który jest wielkim miłośnikiem fantastyki, te projekty przyjął, a ja mogłem, miałem środki, żeby nad nimi pracować. Potem robiłem jeszcze jedną rzecz, „Polską bibliotekę widmową, czyli leksykon książek zmyślonych”.
Wcześniej, w 1997 roku zrobiłem taki mały leksykon pt. „Widmowa biblioteka. Leksykon książek urojonych”. Ale wtedy w parę miesięcy napisałem to na podstawie tego, co już znałem. W 2016 to już zrobiłem solidny leksykon, do którego starałem się znaleźć jak najwięcej, bo wiadomo, że wszystkiego nie uda się znaleźć, ale trzeba szukać ile się da.
W tym czasie powstało dużo twoich książek o Warszawie.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
I od tego czasu przestawiłem się na Warszawę, bo już miałem zrobioną w 2011 roku „Warszawę Fantastyczną” . A zacząłem od Żoliborza. To moja dzielnica, tu się wychowałem. Miałem do niej podejście osobiste. Z ówczesnymi władzami dzielnicy dogadałem się na zasadzie „gentelmen’s agreement”, że oni kupią po pełnej cenie połowę nakładu. Tak się też stało, dzięki czemu w taki sposób otrzymałem wsparcie dla tego projektu.
Natomiast później, w przypadku Pragi i Mokotowa, to po granty miejskie na moje książki zgłaszała się Fundacja Hereditas. Ona wydaje różne varsaviana, na przykład o detalu w architekturze czy duże dzieło zbiorowe o dzielnicy Ochota. Otrzymali dofinansowanie i dzięki temu mogłem podjąć się długofalowej pracy o Pradze i Mokotowie.
Słyszałem, że na wydanie czeka nowa książka.
Z kolei sam zwróciłem się o stypendium literackie do miasta i napisałem książkę o zmyślonych warszawskich detektywach. Jest już gotowa. Wiadomo, że wszystkich detektywów się nie znajdzie, ale trzeba szukać najbardziej reprezentatywnych i też takich „dziwaków”. Zupełnie innych, czyli na przykład z książek dla dzieci, tych młodzieżowych też jest trochę. Albo takich jacy pojawiają się chociażby w „Czytadle” Konwickiego, a więc w literaturze głównego nurtu.
W „Lalce” Bolesława Prusa takim detektywem à rebours jest pani Meliton. Ona zajmuje się właśnie działalnością detektywistyczną, bo dla Wokulskiego pozyskuje informacje niejawne o Izabeli. Ona też ma swoje hasło.
Jak to skończyłem, to udałem się do urzędu dzielnicy Bielany, bo kolejne wnioski o przewodniki wolskie i ochockie nie były już tak pozytywnie przyjmowane przez Biuro Kultury, i dla nich zrobiłem przewodnik bielański, który na razie czeka na wydanie. Jaka będzie przyszłość tych ewentualnych innych przewodników trudno powiedzieć.
Dla tego, co mnie interesuje robię w komputerze takie tabelki i na razie do Woli mam około 500 źródeł, do Ochoty mam prawie 350, a do Powiśla ma blisko 170. Co prawda Powiśle nie jest odrębną dzielnicą administracyjną, ale jest formacją kulturową, dla której taki przewodnik byłby bardziej potrzebny niż w przypadku Starego Miasta i Śródmieścia, którego w ogóle nie można ogarnąć. To tak jakby o wszystkim pisać.
Był taki „Warszawski przewodnik literacki” zrobiony pod redakcją Pawła Cieliczki w połowie pierwszej dekady XXI wieku i tam była cała Warszawa na podstawie stu pisarzy. To było zresztą zrobione inaczej niż u mnie. U nich był jeden pisarz, któremu przypisywano jedną książkę. I to jest dobre na pierwszym etapie. Natomiast ja wgryzłem się w możliwie jak największą liczbę źródeł. Przykładowo dla Bielan było 300 źródeł, Praga i Mokotów po 500, Żoliborz ponad 400.
Ale pojawiły się nowe pomysły.
Mam jeszcze dwa tematy, do których już zacząłem zbierać materiał. Jeden temat, to są koty Warszawy. Zainspirował mnie album z Powstania Warszawskiego, który pamiętam z dzieciństwa. Było w nim zdjęcie kotła z podpisem, że do garnków poszły ostatnie koty. Ponieważ po ojcu, historyku i varsavianiście, mam bogaty księgozbiór, który przeczytałem pod kątem relacji powstańczych. Znalazłem ze dwie relacje na ten temat.