To właśnie z prezesem Hughesem musiał układać się prezydent Franklin Delano Roosevelt, wprowadzający do USA kolejne elementy państwa opiekuńczego i wzmacniający władzę centralną. W 1937 r. Roosevelt próbował ominąć sprzeciw SN, ustawowo przyznając prezydentowi prawa mianowania dodatkowego sędziego za każdego, który przekroczy 70 lat i nie zrezygnuje. Liczba sędziów rzeczywiście nie jest określona konstytucyjnie, ale FDR poszedł o krok za daleko, a ustawę jako niekonstytucyjną obalili sami zainteresowani. Z czasem Roosevelt jednak będąc prezydentem przez rekordowe 12 lat, przejął Sąd w prostszy sposób, umieszczając w nim kolejnych „swoich”. Dzieła dokończył wiceprezydent Roosevelta w czwartej kadencji Harry Truman, który został głową państwa po śmierci FDR w kwietniu 1945 r. Łącznie dwaj Demokraci zasiadali w Białym Domu przez 20 lat, wymieniając wszystkich sędziów Sądu na zwolenników New Deal. Dzięki temu Roosevelt nie musiał zmieniać prawa, by wpływać na porządek publiczny – nawet zza grobu!
Z Sądem Najwyższym USA jest trochę jak z obserwowaniem kosmosu. Decyzje polityków wybierających sędziów, przynoszą poważne konsekwencje, ale widzimy je z opóźnieniem – tak jak to, co dzieje się wiele lat świetlnych od nas. Najdalej idące zmiany wprowadzone przez SN w starej Ameryce, zdominowanej dotąd przez białych anglosaskich protestantów, przyszły więc nie za Roosevelta i Trumana, ale przez kolejne dwie dekady po ich rządach. Na czele Sądu przeprowadzającego rewolucję, stanął pierwszy nominat świeżo wybranego Dwighta Eisenhowera Earl Warren – przez wcześniejsze 10 lat gubernator Kalifornii. Lata 50. i 60. „sądu Warrena” przyniosły m. in. zakaz segregacji rasowej w szkołach, na uniwersytetach i w transporcie, nakaz dopuszczania mieszanych rasowo małżeństw, zakaz oficjalnych (choć dobrowolnych) modlitw lub czytania Pisma Świętego w szkołach publicznych czy zakaz ograniczania sprzedaży antykoncepcji. Sąd Najwyższy oficjalnie uznał nawet odmawianie „Ojcze nasz” w szkołach publicznych za niekonstytucyjne. Także znana nam z amerykańskich filmów, wypowiadana podczas aresztowania formułka „masz prawo zachować milczenie, wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie, masz prawo do obecności adwokata teraz i podczas przesłuchań, w tym adwokata z urzędu, jeśli nie masz środków” to dzieło sądu Warrena.
W wielu swoich decyzjach Sąd Najwyższy prezesa Warrena kierował się czternastą poprawką do Konstytucji wprowadzoną w 1868 r. w ramach odchodzenia od niewolnictwa i włączania czarnoskórych do narodu. Kluczowy jej fragment brzmi: „Żaden stan nie będzie stanowił lub wprowadzał w życie jakiegokolwiek prawa, które ograniczałoby przywileje i swobody obywateli USA, ani pozbawiał kogokolwiek życia, wolności lub własności bez należytego procesu, ani też odmawiał komukolwiek na obszarze swojej jurysdykcji równej ochrony prawnej”. To z tego zdania wyprowadzono w 1973 r. – już po odejściu Warrena – konstytucyjne „prawo do aborcji”, odbierając stanom możliwość chronienia życia nienarodzonego, choćby opowiadali się za tym obywatele.
Na tej samej podstawie w 2015 r. Sąd Najwyższy – i to jednym głosem, 5 do 4 – narzucił wszystkim 50 stanom „małżeństwa homoseksualne” jako rzekomo wynikające z prawa do należytego procesu i równej ochrony prawnej. I to mimo tego, że wcześniej w aż 32 stanach przeprowadzono referenda, w których obywatele zagłosowali za utrzymaniem małżeństwa jako związku jednej kobiety i jednego mężczyzny. Zaledwie w jednym stanie – Maine – „małżeństwa jednopłciowe” przyjęto w głosowaniu obywateli.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Kiedy Sąd (pięcioma głosami) narzucił je społeczeństwu, media, politycy i popkultura na gigantyczną skalę prały odbiorcom mózgi, przekonując, że to nie tylko decyzja oczywista, konieczna i słuszna, ale wynikająca z poglądów Amerykanów i ich „najbardziej fundamentalnych wartości”. Wartości najwyraźniej ignorowanych przez wcześniejsze 240 lat, a odkrytych teraz – jeszcze w 2008 r. ani późniejszy prezydent Barack Obama, ani jego rywalka w walce o nominację Partii Demokratycznej Hillary Clinton nie deklarowali publicznie chęci redefinicji instytucji małżeństwa. Znów – tak kontrowersyjna zmiana nie musiała być przeprowadzana przez parlament ani podpisywana przez prezydenta. W ogóle nie musiała być przedmiotem debaty publicznej, skoro zadanie wzięli na siebie sędziowie, w tym oczywiście ci mianowani przez Obamę.
Sąd Najwyższy stał się zbiorowym cesarzem USA – potężniejszym od prezydenta, parlamentu, większości obywateli, mogącym całkowicie arbitralnie interpretować zapisy konstytucji i dowolnie kształtować porządek publiczny. Każda nominacja jednego z Dziewięciu Dożywotnich Kapłanów Republiki stała się wielkim politycznym wydarzeniem, a możliwość wpływu na nią kluczowym atrybutem prezydenta. Trzeba przy tym pamiętać, że w warunkach amerykańskich nierzadko prezydent i większość w Senacie pochodzą z różnych opcji, co wymusza kompromisowe nominacje. Sami sędziowie sprawując swój mandat do śmierci lub dobrowolnej rezygnacji, są jednak w pełni niezależni od polityków, gdy ci już ich wskażą i zatwierdzą. Często wskazywani są ludzie we względnie młodym wieku 40-50 lat, mający perspektywę urzędowania przez wiele dekad. Najstarsi sędziowie są zaś zachęcani do rezygnacji, gdy „ich” opcja ma Biały Dom i Senat, dzięki czemu można obsadzić dany stołek na dłużej.
Wokół Sądu Najwyższego wytworzyła się też specyficzna otoczka medialno-popkulturowa. Obie strony fundamentalnego sporu zaczęły otaczać kultem najbardziej „swoich”, zaufanych sędziów. Powstały niezliczone filmy i książki, dziś zaś produkowane są tysiące memów przedstawiające sędziów jako (anty)bohaterów. Ikoną lewicy była Ruth Bader Ginsburg, progresywna feministka żydowskiego pochodzenia. Dla prawicy gwiazdami są dziś Clarence Thomas – czarnoskóry twardy konserwatysta zasiadający w Sądzie już 32 lata – czy Amy Coney Barrett, katolicka matka siedmiorga dzieci. Media śledzą stan zdrowia wszystkich sędziów, którzy muszą liczyć się ze stałą presją ze strony polityków, środowisk prawniczych, dziennikarzy, a wreszcie nierzadko agresywnych protestujących pod ich domami.