Kultura

Samurajski miecz masowej kultury. Od Kurosawy, przez Lecha Wałęsę i Scarlett Johanson, po mangę, Kenzo i sushi

Odsunięty od realizacji filmu reżyser podjął próbę samobójczą, podcinając sobie nadgarstki 36 razy. Gdyby mu się udało, poszedłby śladem swego starszego brata, który skutecznie targnął się na życie po tym, gdy stracił posadę jako lektor w filmach niemych.

Podobno był tyranem – ale żeby osiągnąć mistrzostwo w jakiejkolwiek dyscyplinie, potrzeba bezwzględności. A w dziedzinach wymagających grupowych działań przywódca musi stać się despotą. Lub, jak kto woli, zamordystą. On też trzymał za twarz ekipę pracującą przy jego filmach. Ale kto by mu teraz wypominał trudny charakter, skoro to dzięki niemu japońskie kino zyskało status kultowego?

Akira Kurosawa.

Satrapa na planie

Najsłynniejszy kreator zjawiska, które ukochała zachodnia pop kultura. Zmarł ćwierć stulecia temu, 6 września, w zacnym wieku 88 lat. Pracował do końca, ale przez ostatnie pięć lat życia zaniechał reżyserowania, któremu poświęcił równo półwiecze. Od 1943 roku, kiedy zadebiutował „Sagą o dżudo”, do ostatniego obrazu „Madadayo” (1993).

W pamięci ogółu pozostanie autorem filmów samurajskich, w Japonii zwanymi „filmami z walkami na miecze” (chanbara) – odpowiednik filmów „płaszcza i szpady”. Oczywiście, to duże (i niekorzystne) zawężenie dla określenia dzieła Kurosawy. Jednak zachodnia kultura masowa, a także kinematografia japońska, wykorzystały ten gatunek jako komercyjne koło zamachowe. Nic tak dobrze się nie sprzedawało, i nie sprzedaje nadal, jak z góry skazana na przegraną samotnicza walka ze złem w malowniczym kostiumie, z popisowym wymachiwaniem mieczem. Samurajskim.

Kurosawa wymachiwał tą bronią na tyle skutecznie, że raził i zaraził nią Nowy Świat.

Jego dramat „Siedmiu samurajów” z 1954 roku spotkał się z amerykańską odsieczą w postaci „Siedmiu wspaniałych” (1960). Niewiele później, bo w 1964 roku, młody Sergio Leone porwał się na remake filmu „Straż przyboczna” (1961). Obraz „Za garść dolarów” miał być westernowym hołdem złożonym wybitnemu Japończykowi. Ten jednak nie przyjął tego jako wyrazu uznania, lecz uznał za plagiat. Wytoczył Włochowi sprawę o naruszenia praw autorskich i wygrał. Rekompensatę stanowiła suma 100 000 dolarów oraz 15% zysków filmu na rynku azjatyckim.

W ojczyźnie Kurosawy jego dokonania nie cieszyły się zbytnim uznaniem. No, ale skoro przynosiły zyski na Zachodzie, to niech już autorowi będzie…

Co znamienne – poza granicami Japonii reżyser „Rashomona” i innych arcydzieł utożsamiany jest z obrazem czarno-białym. Poniekąd słusznie, jako że w kolorze Kurosawa czuł się zdecydowanie gorzej. Ba, odsunięty od realizacji wojennego obrazu o ataku na Pearl Harbor „Tora! Tora! Tora!” (1970) reżyser podjął próbę samobójczą, podcinając sobie nadgarstki 36 razy. Gdyby mu się udało, poszedłby śladem swego starszego brata Heigo, który skutecznie targnął się na życie, gdy stracił posadę jako lektor w filmach niemych. Tragedia miała miejsce w 1933, kiedy było wiadomo, że nie ma powrotu do kina granego przez aktorów bez głosu.

Warto jednak dodać, że tradycje samurajskie i inne niż europejskie pojęcie utraty honoru kultywowane były od dawna w rodzinie Kurosawy. Blisko mu było do zaakceptowania straceńczej postawy swoich bohaterów.

Idealnym (i odkrytym) odtwórcą postaci samurajskich wykreowanych przez Kurosawę był Toshiro Mifune, dziesięć lat młodszy od reżysera, który zagrał w aż 16 jego obrazach.

Do legend przeszły awantury pomiędzy aktorem a reżyserem, rozgrywające się na planie „Rudobrodego”, którego realizacja wydłużyła się z planowanych 6 miesięcy do półtora roku, co Mifune mocno uderzyło po kieszeni, jako że musiał zaniechać większości planowanych w tym czasie produkcji telewizyjnych. Szeptano też, że idol po prostu zestarzał się i drażniło go utożsamianie jego postaci wyłącznie z kinem Kurosawy.

Faktem jest, że ten ostatni nie miał łatwego charakteru. Jak wszyscy perfekcjoniści, cyzelował każdą scenę, dublując pojedyncze ujęcia dopóty, dopóki go nie zadowoliły, wcześniej rozrysowując kadry i ustawienie kamer.
W tym „malarskim” traktowaniu ekranu przypominał kilku innych mistrzów kina, choćby naszego Andrzeja Wajdę. Nie bez powodu nasz reżyser, który siedmiokrotnie odwiedzał kraj samurajów, miał w Japonii wiernych fanów oraz przyjaciół, którym niejako odwdzięczył się krakowskim Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, jak wiadomo powstałym z jego inicjatywy (w 1994).

„W Japonii spotkałem ludzi bliskich memu sercu – pisał polski twórca. – Mają te wszystkie cechy, które chciałem przez całe moje życie rozwijać i pielęgnować w sobie: powagę, poczucie odpowiedzialności i honoru oraz potrzebę tradycji”. Te słowa zanotował Wajda w 2000 roku.

Nie do przetłumaczenia

Pamiętają państwo film Sofii Coppoli „Między słowami”?

Dwadzieścia lat temu ten obraz – w oryginale tytuł brzmi „Lost in Translation” – podbił szturmem ekrany na całym świecie, jednocześnie stając się wyrzutnią rakietową w karierze Scarlett Johansson.

Ale nie zamierzam pisać o niepodważalnych zaletach tego kinowego arcydzieła, lecz o tym, jak dalece człowiek Zachodu nie jest w stanie wniknąć w duszę, mentalność czy nawet kulturę Japończyka.

Pomimo tak wielu pozornych linków, jakie obydwu stronom serwuje coraz bardziej stechnicyzowana i ujednolicona współczesność, Kraj Wschodzącego Słońca pozostaje dla Zachodu enigmą. Nippon długo bronił pozycji leadera w zakresie technicznego postępu. A choć prowadzenie przejęły ostatnio inne potęgi, Japonia wciąż kojarzy się z dobrobytem zdobytym kosztem pracoholizmu uchodzącego za narodowy przymiot.

Do historii politycznej fanfaronady przeszły obietnice Lecha Wałęsy, że „zbudujemy w Polsce drugą Japonię”. Co zabawne, wiele lat później prezydent Bronisław Komorowski (inaugurując obchody 20-lecia krakowskiego muzeum Manggha) także dostrzegł wspólne cechy pomiędzy wyspiarskim cesarstwem na Oceanie Spokojnym a naszym krajem. Jego zdaniem, owe podobieństwa polegały na tym, że obydwa państwa modernizują się, nie tracąc kontaktu ze swoją tradycją i kulturą.

Dobrodziejstwa rodem spod Fuji

Zastanawiam się – co dziś łączy nie tylko nas, lecz zachodnią cywilizację w ogóle, z wartościami, jakim nadal hołduje przeciętny Japończyk?

Standardowy Europejczyk czy Amerykanin za wspólne dobro uzna zapewne komiksy manga, filmy anime, bary sushi i zupę ramen. Bardziej wyrafinowany człowiek Zachodu przywoła z pewnością japońszczyznę w sztuce, na którą moda nastała wraz z „odkryciem” grafiki ukiyo-e, czyli obrazów przemijającego świata. Może też dodać ikebanę – sztukę układania kwiatów, swego czasu szczyt kwiaciarskiego kunsztu; ogrody zen, czyli ogrody suchego krajobrazu, służące jako miejsca kontemplacji przy świątyniach i nie tylko, w Europie kultywowane tak w publicznych miejscach, jak w prywatnych posiadłościach wyznawców dalekowschodnich religii z pewnymi pretensjami do uduchowienia; sztukę składania papieru w nieoczekiwane formy zwaną origami (warto dodać, że to umiejętność chińskiego pochodzenia), którą to zręczność krzewią ośrodki rozwijania plastycznych zdolności dzieci i seniorów.

Blisko ciała

Nie można też pominąć rewolucji w modzie, jaka nastąpiła w latach 80. ubiegłego wieku za sprawą japońskich projektantów. Skośnooka gwardia przewróciła do góry nogami tradycyjne europejskie krawiectwo. Przywódcami przewrotu byli Hanae Mori, Issey Miyake, Rei Kawakubo, Kansai i Yohji Yamamoto. Na początku skutecznie zaatakowali podbili Paryż. Trafili tam na sprzyjające nastroje. Pionierskie przedsięwzięcia japońskich projektantów zbiegły się w czasie z anarchistycznymi klimatami w wielu innych artystycznych dziedzinach. A także, w obyczajowości i polityce.

Boom nastąpił w latach 80. Krawiecka awangarda z Kraju Kwitnącej Wiśni idealnie wstrzeliła się w czas, między postpop, punk i grunge. Ich główne atuty? Odrzucili dotychczas eksponowane w stroju proporcje ludzkiego ciała. Stworzyli kreacje „alternatywne” – rzeźby tekstylne, niejako zaprzeczające formie ludzkiej figury. Odrzucili zachodnie krawieckie wykroje. W zamian zaproponowali strój drapowany, pozbawiony szwów, z rozcięciami w strategicznych miejscach. ODWIEDŹ I POLUB NAS Może ktoś myśli, że zapomniałam o zasługach Kenzo Takady (w Europie znanego tylko pod swym imieniem)? Ależ nie, zmarły przed dwoma laty (6 października 2020) z powodu covid-19 Kenzo był bez wątpienia pionierem mody japońskiej adaptowanej na zachodnie potrzeby. Urodzony w Kioto w 1940 roku, jako pierwszy z wielkich projektantów zaryzykował w 1964 przeprowadzkę do Paryża; sześć lat później otworzył pierwszy butik.

Jednak tak naprawdę to nie on przecierał rodakom modowe szlaki na Zachodzie. Przed nim pojawiło się… kimono. Tradycyjne, haftowane w misterne wzory. W XIX wieku impresjoniści, a w ślad za nimi salonowi trendsetterzy zachwycili się dalekowschodnim kostiumem. Najpierw to głównie elegantki ubierały się w kimona, pozując do fotografii czy portretów wystylizowane na coś w rodzaju gejszy.

Kimono jako strój praktyczny i wygodny, przetrwało do dziś w wersji męskiej i damskiej, choć znacznie mniej dekoracyjnej niż to oryginalne. Bywa używane w warunkach domowych bądź plażowych, pod pospolitą nazwą szlafrok.

Impresjoniści pod wrażeniem

Lubimy egzotykę, którą… oswoiliśmy. Mniej więcej półtora wieku temu, kiedy japonizm zawładnął europejską sztuką. Tak skutecznie, że pewne obrazy wydają się nam znane „od zawsze”.

Zapewne znają je państwo? Wiśniowe drzewka obsypane różowym kwieciem, pod nimi subtelne damy w kimonach ocieniające się parasolkami. Albo wykrzywioną nadekspresyjnym grymasem twarz aktora teatru kabuki. Lub – to już na pewno – wielką falę, rozbryzgującą się tyleż groźnie, co efektownie, z widoczną w odległym planie górą Fudżi.

Nawet ktoś, kto nie zna imion autorów tych grafik, rozpozna kraj pochodzenia: Japonia.

Przypomnijmy: to był świat zamknięty dla Zachodu przez ponad dwieście pięćdziesiąt lat. Jedynie mała holenderska faktoria miała prawo dostarczać na europejski rynek wytwory z laki, porcelany, wyroby rzemieślnicze i artystyczne. Samoizolację Japonii przerwał wymuszony przez Stany Zjednoczone traktat z Katanagawy. Wtedy to, w 1854 roku, zaczęła się wymiana towarowa między Krajem Kwitnącej Wiśni a światem zachodnim. Dla niektórych twórców drzeworyty ukiyo-e stały się objawieniem, wywracających do góry nogami ich sposób postrzegania rzeczywistości. Szczególnie widać to w dokonaniach dwóch artystów – Vincenta van Gogha i Henri de Toulouse-Lautreca. Ale i „rdzenni” impresjoniści, poprzednicy tych dwóch samotniczych geniuszy, inspirowali się ukiyo-e. Szczególne zasługi należy przypisać Mary Cassatt, amerykańskiej malarce i graficzce działającej we Francji. Nie ona jedna „kupiła” japońszczyznę za pośrednictwem nadsekwańskiej stolicy.

Przypomnę naszych najwybitniejszych twórców, zainfekowanych na dłużej lub krócej japońszczyzną za pośrednictwem Paryża: Olga Boznańska, Józef Pankiewicz, Władysław Ślewiński, Leon Wyczółkowski, Wojciech Weiss…
Jednak prawdziwym orędownikiem koncepcji sztuki i estetyki japońskiej był Feliks „Manggha” Jasieński (1861–1929). Co niezwykłe – pomimo znakomitego zbioru przedmiotów rodem z Nipponu, a przede wszystkim tamtejszych grafik, Jasieński nigdy nie odwiedził Japonii. Niestety, prezentacja jego kolekcji w Zachęcie (1901) spotkała się z negatywnymi komentarzami publiczności oraz krytyki.

Kiedy „Manggha” podarował swoje zbiory krakowskiemu Muzeum Narodowemu (1920), też nie spotkało się to z entuzjazmem. A był to skarb! W sprezentowanych siedmiu tysiącach obiektów trzon stanowiły grafiki (4600 odbitek), plus militaria, ceramika, tkaniny, wyroby z laki i emalii.

Największym marzeniem darczyńcy było „muzeum japońskie” w Krakowie, czyli „najlepsza lekcja poglądowa dla polskich artystów i polskiego społeczeństwa: tak, u siebie, dla siebie, po swojemu tworzyć trzeba, tak sztuki potrzebować, tak ją kochać, tak jej twórców czcić”.

Spełniło się dopiero dzięki Andrzejowi Wajdzie oraz – zmianie w podejściu odbiorców do tego, co „made in Japan”.

Przez żołądek do świadomości

Pomimo otwarcia na Zachód, japońska tradycja jest kultywowana przez większość obywateli wychowanych w tamtym duchu. Odzwierciedla się to choćby w kwestii kulinariów.

Młodsze pokolenie akceptuje fast foody, ale od stuleci niezmiennie ramen i sushi pozostają sztandarowymi dziełami japońskiej kuchni. Napisałam „dziełami”, jako że dążeniu do doskonałości w minimalistycznej wersji nie hołdują wyłącznie artyści. Kilkanaście lat temu (2011) pojawił się na naszych ekranach dokument „Jiro śni o sushi”. Tytułowy mistrz kucharski, wówczas 85-letni, od dziecka zajmował się tą jedną potrawą, czy raczej narodowym specjałem. Do jego tokijskiego lokalu Sukiabashi miejsca trzeba rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, nie wspominając o kosztach takiej przygody podniebienia. Ale też trzeba umieć ocenić te wspaniałości…

Oszczędnie dawkowane przyprawy i ingredienty mogą wydawać się Europejczykowi zbyt ubogie. Tymczasem większość naszych przybytków, gdzie serwowane są ryżowe zawilce, Japończyk omija z daleka. Serek Philadelphia spajający ryż? Toż to barbarzyństwo, podobnie jak polewanie wszystkiego nadmiarem sosu sojowego czy łączenie marynowanego imbiru z chrzanem wasabi.

Potrawy, podobnie jak ogrody, wystrój wnętrz czy poezja nie mogą zostać „zanieczyszczone” nadmiarem bodźców smakowych czy wizualnych.

Minimalizm odzwierciedla się także w powściągliwym zachowaniu Japończyków, nawet tych, których los, emocjonalne związki czy poszukiwanie lepszej pracy rzuciły w inne kultury. A choć młode pokolenia starają się rozluźnić gorset tradycji i skończyć z kultem pracoholizmu na razie nie wychodzi to im na korzyść.

Epidemia singli, depresji, samobójstw i innych cywilizacyjnych bolączek na tyle dotkliwie toczy japońskie społeczeństwo, że w 2020 roku utworzono Ministerstwo Samotności. Także ekonomicznie cesarska potęga się sypie, ustępując miejsca innym azjatyckim potęgom. Poza tym, populacja kurczy się w zastraszającym tempie.

Ale z okazji urodzin jednego z największych mistrzów kina warto przywołać historię, a raczej historyczny mit Kraju Kwitnącej Wiśni – której owoców nikt tam nie je, za to podziwia kwiaty. To także swoisty sport narodowy: ściganie się z naturą. Tyle że hanami (podziwianie kwiatów) trwa krótko. Jak czasy świetności samurajów.

– Monika Małkowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Akira Kurosawa zmarł ćwierć wieku temu. Ale jego wpływ na upowszechnienie japońskiej kultury na Zachodzie istnieje do dziś. Fot. PAP/EPA
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.