Rozmowy

Życie było wtedy tanie, w Armii Czerwonej szczególnie. Ostróda’46 – krwawe polsko-sowieckie porachunki

15 stycznia 1946 roku w Ostródzie doszło do tragicznej potyczki Polaków i krasnoarmistów. Sprawę zamieciono pod dywan, choć skutkowała siedmioma trupami. Zginęło pięciu żołnierzy Armii Czerwonej, ale ustalono personalia tylko czterech. Kim był piąty – nie wiadomo, w pobliskim garnizonie braków osobowych nie stwierdzono. O wydarzeniach opowiada Andrzej Brzeziecki, autor książki „Ostróda’46. Jak Polacy Sowietów gromili”.

TYGODNIK TVP: Lektura pańskiej książki dowodzi, iż uprawnione jest użycie terminu „Dziki Zachód” wobec Ostródy w pierwszych miesiącach po II wojnie światowej…

ANDRZEJ BRZEZIECKI:
Jak najbardziej, zresztą to określenie pojawiło się natychmiast po wycofaniu się Niemców z tych ziem. Tak mówili ludzie, tak pisały gazety. „Dziki Zachód” kojarzy się z bezprawiem i taki stan wtedy panował na Warmii i Mazurach, gdzie leży Ostróda, ale także w na terenie innych Ziem Odzyskanych – Dolnym Śląsku czy Pomorzu Zachodnim. Był to czas niepewności, w końcu konferencja w Poczdamie miała miejsce raptem kilka miesięcy wcześniej. Nikt nie był pewien, jak ostatecznie ułoży się przyszłość tych obszarów, a przecież obawy o uznanie polskich granic po 1945 roku, jak i nadzieje na kolejną wojnę światową żywiono też znacznie później. Niby nowe tereny przejmowała już polska administracja, lecz były one jednak poniemieckie. Zatem traktowano je niczym podbite terytorium wroga. Gdy doszło do starcia w Ostródzie, jeszcze nie ruszyły na dobre wysiedlenia Niemców. Poza Polakami przesiedlanymi ze wschodu, którzy nie mieli wyjścia, nikt specjalnie się nie palił do mieszkania na Warmii i Mazurach. Zapuszczali się tam jedynie szabrownicy. Do milicji brano, kogo popadnie, ludzi bez doświadczenia, albo zupełnie nieodpowiednich. Do tego dodajmy różne plagi i choroby. Panowała, więc atmosfera tymczasowości, a przede wszystkim wszechogarniający strach.

Dlaczego pieczołowicie zrekonstruowany przez pana incydent zniknął w pomroce dziejów?

Cały dramat rozegrał się w ciągu kilkudziesięciu minut. W obliczu wydarzeń z II wojny światowej i jej następstw wydaje się tylko drobnym epizodem, choć w rzeczywistości kryją się w nim ogólniejsze prawdy na temat polskiego osadnictwa na Ziemiach Odzyskanych, stosunków między Polakami a Armią Czerwoną.

Przyczyny walk w Ostródzie miały głębsze tło. Takich incydentów, gdy dochodziło do starć polskiej ludności z Armią Czerwoną było więcej, chociaż wypadki w Ostródzie może wyróżniają się ze względu na liczbę ofiar i skalę awantury. Z przyczyn oczywistych władzom PRL nie zależało na przypominaniu tej historii, jej główni bohaterowie zniknęli z miasta. Dziś Ostróda żyje innymi sprawami. O całej sprawie wiedzieli wyłącznie lokalni pasjonaci historii.

Jej motorem był alkohol?

Bezpośrednim – bez wątpienia, ale przyczyn należy szukać głębiej. Do Ostródy przesiedlano ludzi z Wileńszczyzny. Obiecywano im raj: wygodne domy, z kanalizacją i elektrycznością. Tymczasem Armia Czerwona grabiła poniemieckie ziemie na potęgę. Ostróda, która właściwie nie ucierpiała w wyniku walk, po przejściu frontu została w znacznej mierze spalona i padła ofiarą grabieży. Wiele miesięcy minęło, zanim zdołano uruchomić np. wodociągi. Polacy mogli więc czuć się rozżaleni, a uczucie to potęgowało zachowanie niby sojuszniczej i wyzwoleńczej armii.
Ratusz w Ostródzie w ówczesnym województwie warmińsko-mazurskim w PRL, zdjęcie z 1954 r. Przed końcem II wojny światowej miasto nosiło nazwę Osterode. Fot. PAP/DPA, Willi Antonowitz
Z kolei w 1946 r. dla wielu sołdatów stało się jasne, że to ostatnia szansa na wzbogacenie się i wrócenie do siebie z czymś więcej niż zegarek i kilka sztućców. Byli zdesperowani, zazdrościli kolegom, którzy wcześniej szli na Berlin i po drodze zgarniali istne skarby. Polscy osadnicy w Ostródzie widzieli, jak ich Eden zamienia się w co najmniej czyścieć, jeśli nie w piekło. Widzieli masowe rabunki, dewastacje, gwałty. Rosła niechęć do czerwonoarmistów. Alkohol ją podsycał. Wieczorem 15 stycznia przypominała beczkę prochu.

Co stanowiło zapalnik potyczki?

Pobicie i ograbienie pracownika kolei Mariana Dumnego. To on poszedł na skargę do sokistów (potoczona nazwa funkcjonariuszy Służby Ochrony Kolei, od skrótu SOK – przyp. red.), a ci postanowili upomnieć się o jego krzywdę. Gdy zbliżyli się do żołnierzy Armii Czerwonej pod sklepem, ci ich stłukli, a potem otworzyli ogień. Ale i potraktowanie Dumnego miało swoje preludium. Przez Ostródę jechał wtedy transport kilkudziesięciu ciężarówek z cukrem. To był trofiejny towar z Niemiec. Krasnoarmiejcy upłynnili część transportu, a uzyskane z tego procederu pieniądze wydawali w Ostródzie głównie na alkohol. Chcieli go więcej i więcej, lecz w końcu zabrakło im funduszy. Dumnemu próbowali na przykład sprzedać jakąś kurtkę, a kiedy ten nie przyjął oferty, poturbowali go, zabierając mu pieniądze i butelkę wódki. Gwoli uczciwości trzeba powiedzieć, że i polska strona nie wylewała w tamtym dniu za kołnierz.

Pierwsi zginęli dwaj Polacy?

I to na samym początku, jeden żołnierz i jeden sokista. Kiedy Sowieci przegonili pierwszy polski patrol, nadeszły posiłki i zaczęła się bezładna strzelanina. Czy dwaj Polacy zginęli w walce, czy zostali rozstrzelani, trudno powiedzieć. Dodatkowo – milicjanta i sokistę – uprowadzono do baraków Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, gdzie bazę mieli czerwonoarmiści. Tam Polaków pobito i okradziono, mówiąc przy tym, że rzeczy osobiste im się już nie przydadzą, ponieważ zaraz zginą. Szczęśliwie Polacy w porę zdobyli te baraki i uratowali kolegów.

W starciu uczestniczyli przedstawiciele czterech formacji?

Ze strony polskiej: żołnierze, ubecy i sokiści. Z przeciwnej – Armia Czerwona. Skojarzyło mi się to z Bitwą Pięciu Armii w Hobbicie. Tam formalnie także były dwie strony konfliktu, ale „formacji” było więcej.

Straty sowieckie wyniosły pięciu zabitych?

Dwóch żołnierzy sowieckich zginęło w szamotaninie na ulicach Ostródy, gdy zostali pojmani. Trzech pojmano, po czym odprowadzono na posterunek SOK. Napięcie eskalowało, rosnący tłum domagał się pomszczenia zabitych Polaków. Jeńcy byli bici i wyzywani. Według niektórych zeznań, najbardziej zagorzale bił ich funkcjonariusz UB Kazimierz Kołodziejski. W końcu zostali wyprowadzeni i rozstrzelani. Kto tego dokonał – sokiści, żołnierze, czy też ubecy – nie ustalono. W pewnym momencie na posterunek SOK dotarła informacja, że na odsiecz zatrzymanym zmierzają ich rodacy. Być może chciano się pozbyć problemu.
Wydawcą książki jest Znak Horyzont
Z czyjego polecenia doszło do egzekucji jeńców?

To pytanie, na które nie znamy odpowiedzi. Nie znalazł jej ani sąd, ani śledczy z UB. Wszyscy najważniejsi świadkowie twierdzili, że byli nieobecni w momencie egzekucji. Jeden z sokistów podczas przesłuchania obciążał o wydanie tego polecenia komendanta SOK. Miał, bowiem nazajutrz po masakrze rzec: „Kazałem ich wyprowadzić i wykończyć”. Ale potem, na rozprawie, nie był już taki pewny, co usłyszał. A sam komendant twierdził, że powiedział: „Kazałem wyprowadzić i wykończyli”.

Sekcja zwłok wykazała, że wszyscy czerwonoarmiści zginęli od strzałów w głowę. Trudno sobie wyobrazić, aby sokiści w zamieszaniu, po ciemku, a także pod wpływem alkoholu, byli w stanie tak precyzyjnie strzelać. Warto dodać, że trupy ograbiono, a także dla zatarcia śladów przeniesiono w inne miejsca. Starszy lejtnant Piotr Sajenko został znaleziony w czymś w rodzaju szopy, czy chlewa – był bodaj w samej bieliźnie.

Sowieci ingerowali w dochodzenie wyjaśniające okoliczności zdarzenia?

W dokumentach przeze mnie odnalezionych niewiele na to wskazuje. Co prawda jest rosyjski protokół sekcji zwłok, lecz potem sprawę przejmują polskie instytucje. Strona sowiecka chyba zdawała sobie sprawę, że ich sołdaci nabroili i nie ma co drążyć tematu. Życie było wtedy tanie, w Armii Czerwonej szczególnie. Być może nie chciano zaogniać sytuacji. Zginęło pięciu żołnierzy po stronie Armii Czerwonej, ale ustalono personalia tylko czterech. Kim był piąty – nie wiadomo, choć sprawdzono stan osobowy w pobliskim garnizonie i braków osobowych nie stwierdzono.

ODWIEDŹ I POLUB NAS
„Władza ludowa” usiłowała upolitycznić sprawę?

To się oczywiście narzucało. Był to okres walki z podziemiem. Gazety eksponowały informacje o potyczkach z „bandami”, jak o nich pisano. Na północno-wschodnich terenach Polski głośno było o „Łupaszce”. Większość ostródzkich sokistów pochodziła z Wileńszczyzny, będącej matecznikiem zgrupowania majora Zygmunta Szendzielarza. Mieli za sobą także np. udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W oczach UB mogli uchodzić za element niepewny. Już podczas procesu komendant Karol Hochlajter stwierdził dobitnie i odważnie, że przetrwał dwie okupacje: niemiecką i rosyjską.

Śledczy wypytywali o sprawy polityczne, ale ewidentnie nie udało im się podpiąć strzelaniny w Ostródzie pod walkę z – jak je definiowano – „reakcyjnym podziemiem”. Niemniej jednego z oskarżonych podejrzewano o przynależność do organizacji białoruskich nacjonalistów.

W procesie zapadły bardzo, jak na tamte lata, łagodne wyroki. Dlaczego?

Kolejna zagadka. Był to sąd wojskowy i być może dla wydających wyrok było jasne, że odpowiedzialność za rozstrzelanie jeńców ponoszą żołnierze, tymczasem na ławie oskarżonych zasiedli sokiści i funkcjonariusz UB. W orzeczeniu sądowym rolę wojskowych umniejszono. Na dziesięć lat więzienia skazano jedynie młodego sokistę Jerzego Knowiakowskiego, który miał pecha pochwalić się znajomym, a potem zeznać, że własnoręcznie dobił konającego „Ruska”. Był to chłopak ociężały umysłowo, właściwie bez wykształcenia. A jednak przyjęto go do Służby Ochrony Kolei i dostał broń. Pozostali dostali wyroki symboliczne. Wkrótce, dzięki amnestii, odzyskali wolność.

Obława Augustowska. Sowieci po swojemu zwalczali kontrrewolucję

To była akcja Armii Czerwonej na terenie podobno suwerennego państwa.

zobacz więcej
I to wszystko działo się w okresie obowiązywania szczególnie surowego prawa o nadzwyczajnych środkach podczas odbudowy państwa. Trybunały nie wahały się wówczas skazywać na śmierć – średnio wykonywano bodajże trzy kary śmierci dziennie – toteż takie niskie wyroki w „sprawie ostródzkiej” zdumiewają.

Jeden z zatrzymanych uniknął spotkania z Temidą, chociaż poszukiwano go przez dekady…

Żołnierz Mikołaj Kosacz, który według śledczych najpewniej zabił jednego z krasnoarmiejców, był przetrzymywany na posterunku UB w Ostródzie, skąd planowano go przewieźć do Olsztyna. Ale w noc poprzedzającą transport zdołał zbiec przez okno. Wątpliwe, aby nikt mu w tym nie pomógł. Zresztą znikali jeszcze inni, ale Kosacz był najbardziej istotny, gdyż pasował do opisu człowieka, który zabił jednego z Sowietów i po wielogodzinnym przesłuchaniu przyznał się do tego.

Poszukiwano go – jako najpewniej zabójcę czerwonoarmisty, a w dodatku dezertera z wojska – do końca PRL! Dopiero w grudniu 1990 r. prokurator wojskowy stwierdził, że to nie ma sensu, bo zmieniła się sytuacja w Polsce, zaś zdolność bojowa poszukiwanego, który zbliżał się wtedy do siedemdziesiątki, zapewne była już niewielka. Zgodnie z procedurą zamierzano wysłać informacje u umorzeniu sprawy na adres poszukiwanego. Ostatni znany adres pochodził z czasów wojennych – Kosacz urodził się i mieszkał pod Nieświeżem. Zaadresowano pismo, lecz ktoś zauważył, że w spisie miast polskich nie ma takiej miejscowości, bo Nieśwież leży dziś na Białorusi. Czyli kłania się Londyn z „Misia” Mieczysława Barei. Ale może prokurator, widząc upadek komunizmu, rozpędził się i po prostu podważył aneksję kresów wschodnich II RP przez Józefa Stalina…

Wiadomo coś o późniejszych losach zamieszanych w ostródzką awanturę?

Najwięcej o ubekach. Zachowała się dokumentacja przebiegu ich karier. Niektórzy dość szybko pożegnali się ze światem w bojach z Żołnierzami Niezłomnymi, inni pięli się po szczeblach drabiny w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, choć niektórym kariery się zachwiały po zmianach jakie tam zaszły po roku 1954. Jeden z prowadzących śledztwo ubeków wylądował w więziennictwie, a na emeryturze zajął się muzykowaniem i hodowlą zwierzątek futerkowych (sic!). Przez całą karierę borykał się z podejrzeniami o klerykalizm, bo koledzy na jakimś kursie zobaczyli, że ma sakralny medalik i donieśli zwierzchnictwu. W jego charakterystyce można przeczytać, że był „nieprzełamany całkowicie na punkcie religii”. Jego druh zrobił wielką karierę. W latach siedemdziesiątych wysyłano go na kontrwywiadowcze misje do Francji, a potem Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdzie ubezpieczał jedną ze strategicznych budów. Oskarżeni po opuszczeniu cel najpewniej rozjechali się po Polsce. W Ostródzie nie pozostali. Knowiakowski odsiedział dziesięcioletni wyrok, nie pomogły pisma do Bolesława Bieruta. Kosacz przepadł bez wieści. Czy doczekał opuszczenie Polski przez wojska rosyjskie?

– rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Andrzej Brzeziecki – pisarz i publicysta, absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autor książek m.in. „Białoruś. Kartofle i dżinsy”, „Armenia. Karawany śmierci”, „Łukaszenka. Niedoszły car Rosji” (wszystkie razem z Małgorzatą Nocuń) oraz „Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera”, „Wielka gra majora Żychonia” i najnowszej „Ostróda’46. Jak Polacy Sowietów gromili”.
SDP2023
Zdjęcie główne: Dworzec w Ostródzie, który był areną wydarzeń w 1946. Zdjęcie obiektu po remoncie, wykonane w 2015 r. Fot. Łukasz Skwarszczow - Praca własna, CC BY-SA 4.0, Wikimedia
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.