Historia

Wyzysk czy rozwój? Jak Francja kolonizowała Afrykę. Afrykę, która dziś porzuca swoją metropolię

Każdy wie, że francuska nacjonalistyczna prawica podbiła Czarny Ląd w imię europejskiego imperializmu, Paryż wzbogacił się na koloniach, eksploatując bogactwa i wpędzając Afrykańczyków w nędzę, aż do czasu, gdy humanitarna lewica zwróciła podbitym narodom wolność. Tyle tylko, że każde bez wyjątku słowo tego akapitu to ahistoryczna bzdura.

Za symboliczny początek francuskiej kolonizacji Afryki można uznać posiedzenie parlamentu 28 lipca 1885 r. poświęcone absolutnie anegdotycznej z dzisiejszej perspektywy kwestii finansowania ekspedycji na Madagaskar, gdzie Francja próbowała narzucić swój protektorat.

Już od pewnego czasu Francja rozpychała się łokciami w Afryce, zajmowała wyspy i ujścia rzek, a nawet pewne terytoria, jak specyficzny przypadek podboju Algierii niepasujący nieco do klasycznych kolonialnych schematów, ale to były raczej naturalne mocarstwowe odruchy, a nie następstwo sprecyzowanej doktryny.

Kilka miesięcy przed lipcowym posiedzeniem zakończyła się konferencja w Berlinie, gdzie z inicjatywy niemieckiego kanclerza Bismarcka czternaście europejskich państw dogadało się z grubsza w kwestii pokrojenia afrykańskiego tortu. Była to trochę degustacja w ciemno, bo cały interior Czarnego Lądu to była jedna wielka terra incognita, ledwo tknięta stopą europejskich poszukiwaczy przygód. Sygnał jednak został dany, a europejskie metropolie rzuciły się na wyścigi w nieznane.

We Francji rzecznikiem tej nowej polityki podboju kolonialnego był Jules Ferry, były minister edukacji, ojciec świeckiego państwowego szkolnictwa, były mer Paryża i premier, lider republikańskiej lewicy [wolnomularz, przeciwnik Kościoła katolickiego, promotor darmowej i laickiej edukacji – red.]. W przemówieniu z 28 lipca 1885 r. Ferry bronił ekonomicznych, humanitarnych i strategicznych korzyści płynących z podboju kolonialnego przeciw swojemu potężnemu rywalowi z lewicy George’owi Clemenceau, oraz przeciwko rojalistycznej i patriotycznej prawicy, która wówczas sprawowała we Francji rząd dusz.

Tak, to nie pomyłka – gorącym orędownikiem i inicjatorem francuskiej ekspansji kolonialnej byli ludzie lewicy. To pierwszy mało znany fakt i cios w stereotypy. Kto był przeciw? Gdy się czyta stenogram posiedzenia wszystko staje się jasne: aprobata, aplauz i oklaski z ław po lewej stronie izby, a okrzyki, protesty i przerywanie na skrajnej lewicy i na prawicy.

Jules Ferry, historyczna postać francuskiej lewicy, dziś patron szkół i ulic w każdym większym mieście, zabrał się do ideowego uzasadniania podboju kolonialnego w sposób, który w naszych czasach zaprowadziłby go przed oblicze sędziego XVII Izby zajmującej się we Francji myślozbrodniami. – Trzeba otwarcie powiedzieć, że rasy wyższe rzeczywiście mają prawa względem ras niższych – peorował polityk. - Powtarzam, rasy wyższe mają prawo, ponieważ mają obowiązek. Mają obowiązek rasy niższe cywilizować.

Turborasizm? Nie bądźmy ahistoryczni. Niewiele głosów na lewicy dostrzegało wtedy jawne podeptanie praw człowieka i aksjomatu równości, ze znanych nazwisk raptem Georges Clemenceau, Jules Guesde i Jules Vallès... Wszyscy wszak czytali Wiktora Hugo, większość na kolanach, który głosił laicki mesjanizm i mówił, że „Biały uczynił z Murzyna człowieka” i że rewolucyjno-oświeceniowa Francja ma wymiar uniwersalny i ogólnoludzki.

„Naprzód, narody! Bierzcie tę ziemię. Bóg daje ziemię ludzkości, Bóg daje Afrykę Europie. Bierzcie ją” – ekscytował się wieszcz w 1878 r. „Przelejcie swój nadmiar do Afryki, a rozwiążecie problemy społeczne i zamieńcie proletariuszy we właścicieli. Do dzieła! Budujcie drogi, budujcie porty, budujcie miasta, rozwijajcie się, uprawiajcie, kolonizujcie, rozmnażajcie się. I niech na tej ziemi, coraz bardziej wolnej od kapłanów i książąt, Boski Duch utwierdza się poprzez pokój, a ludzki Duch poprzez wolność!”

Sam Jules Ferry uspokajał ideowych pobratymców dostrzegających dysonans twierdząc, że „rasa wyższa nie podbija dla przyjemności, ani dla wyzyskiwania słabszych, ale dlatego, by ich ucywilizować i podnieść do tego samego poziomu kultury”. Republikańska Francja, spadkobierca i depozytariusz idei Oświecenia i roku 1789, ma misję i obowiązek iść na cały świat i niczym Mojżesz nieść narodom kamienne tablice Praw Człowieka.

Ta lewicowa wizja demokratycznego mesjanizmu trwała na francuskiej lewicy dość długo. Jeszcze w 1925 r. Leon Blum, przyszły premier Frontu Ludowego i wielka figura socjalizmu, mówił o „prawie i obowiązku ras wyższych, aby pociągać ku sobie rasy, które nie osiągnęły tego samego stopnia kultury i cywilizacji”.

Kongres masonów w Vichy z 1931 r. twierdził, że „kolonizacja jest uzasadniona, gdy przynosi ze sobą skarb idei” takich jak prawa człowieka czy świecka edukacja.

Lewicy nietrudno było zamknąć oczy na sprzeczności: wszak podbój militarny w imię wolności, to nie podbój, ale misja cywilizacyjna, podobnie jak w 1793 r. niesiono pochodnie postępu w Wandei wyrzynając sporą część mieszkańców. Podobnie kolonizacja w teorii i praktyce stała się narzędziem eksportu ideałów rewolucji francuskiej.

Jednak mimo ideowego zapału w terenie lewica III Republiki była za słaba, by porywać się z humanitarną motyką na Czarne Słońce Afryki. Do dziś zresztą niewiele się w tym względzie zmieniło. Przecież lewicowy ideowiec nie wstanie zza biurka, nie zakasa rękawów i nie pójdzie z łopatą w piaski Sahary. Aby projekt kolonialny wypalił potrzebne było finansowanie i ludzie.

Jules Ferry i jego stronnicy rozegrali to bardzo sprytnie. To liberalna burżuazja miała wypisać czek, a patriotyczna prawica dostarczyć mięsa armatniego, ci pierwsi dla zysku, ci drudzy w imię honoru.

Pokerowa zagrywka mogła jak najbardziej spalić na panewce, bo perspektywa nowych rynków zbytu i nowych bogactw była zarysowana nieco na wyrost. W momencie, gdy kolonialna machina ruszała, nikt tak naprawdę nie wiedział, co kryje w sobie nowy kontynent. Jednak wielka burżuazja, zachęcona perspektywą zysków sięgnęła do portfela.

Trudniej było o ręce do pracy: żołnierzy do pacyfikacji podbijanych obszarów, administratorów ujmujących je w zorganizowane ramy czy nawet inżynierów i agronomów. Dla patriotycznej prawicy i arystokracji, dla której przewidziano tę rolę ekspansja kolonialna stanowiła chimerę odwracającą Francję od jej głównej misji tzn. od odzyskania utraconych w 1871 r. Alzacji i Lotaryngii. Bismarck bardzo dobrze zrozumiał, że każda kropla francuskiej krwi, która wsiąknie w piaski Sahary odwraca wzrok galijskiego koguta od wież katedr w Strasburgu i Miluzie. Nie bez powodu jeszcze przed konferencją berlińską w 1885 r. popierał francuską ekspansję w Afryce i niemal na tacy podał III Republice Tunezję.

Lider legitymistów, diuk de Broglie powiedział w Senacie już w 1884 r. to, co ekonomiści i historycy potwierdzą sto lat później z kalkulatorem w ręku: „Kolonie osłabiają Metropolie zamiast ją wzmacniać, wysysając zen krew i siły życiowe”. Siły życiowe tak potrzebne do odbicia Alzacji, rzecz jasna.

Prawica rojalistyczna, a później narodowa, obawiała się też, że projekt kolonialny wzmocni ustrój republikański, która wcale nie cieszył się wówczas szerokim poparciem, ostatecznie grzebiąc nadzieję na restaurację monarchii. Umocnienie pozycji w kraju przez ekspansję na zewnątrz? Eksport rewolucji? To brzmi znajomo…
Jules Ferry, premier i minister edukacji, ojciec świeckiego państwowego szkolnictwa, wolnomularz i zagorzały przeciwnik Kościoła katolickiego deklarował: – Rasy wyższe mają obowiązek rasy niższe cywilizować. Fot. Bridgeman Images – RDA / Forum
Wyjść z tego impasu kolonialistycznej lewicy pomógł zupełnie niespodziewany sojusznik. Kościół katolicki, zwalczany przez nią krwawo i mniej krwawo od niemal stulecia, zwietrzył w ekspansji znakomitą okazję do ewangelizacji. Republikańskie kanonierki miały rozwozić po całym świecie kohorty misjonarzy niosących nie idee Oświecenia, ale światło Ewangelii.

Rolę pierwszoplanową odegrał tu arcybiskup Kartaginy i prymas Afryki kardynał Charles Lavigerie. On i jego bliski przyjaciel, jeden z lewicowych tuzów Adolphe Crémieux, od upadku Napoleona III w 1871 r. współpracowali w Algierii, każdy we własnym interesie. Dzięki osobistemu prestiżowi i wytrwałej pracy nie tyle u podstaw, co za kulisami, kardynałowi udało się powolutku odwrócić sympatie francuskich katolików od legitymizmu i nakłonić ich do akceptacji Republiki. Przypieczętowany „toastem algierskim” z 1890 r. zwrot, znany jako „ralliement”, zostanie dwa lata później zaaprobowany przez papieża Leona XIII encykliką „Au milieu des sollicitudes”.

W ten sposób w latach 90. XIX wieku powstała „partia kolonialna”, wspólny front finansistów, ideowej lewicy, konserwatywnej i narodowej prawicy oraz katolików. Egzotyczny sojusz kielni, sakiewki i kropidła zakasał rękawy i w latach 1880-1895 wielkość francuskich posiadłości wzrosła z 1 do 9,5 miliona kilometrów kwadratowych. Rozpoczął się „le temps béni des colonies” („szczęśliwy okres kolonialny”), jak śpiewał Michel Sardou.

Po spacyfikowaniu podbitych terytoriów, uporaniu się z handlarzami niewolników i wojnami plemiennymi można było przystąpić do odcinania kuponów. Bardzo szybko okazało się jednak, że kolonie to nie mlekiem i miodem płynąca ziemia obiecana, ale raczej gospodarczy no man’s land. Tajemnicze wnętrze Czarnego Kontynentu nie kryło żadnego Eldorado. Poszczęściło się Belgom w Kongu z kauczukiem, albo Anglikom w zabranej Burom południowej Afryce ze złotem i diamentami, ale kolonie francuskie nie produkowały praktycznie niczego, co miałoby wymierną wartość na światowych rynkach. Bogactwo należało dopiero najpierw stworzyć.

Francja zaczęła zatem inwestować w kolonie na potęgę. Rozpoczęła się polityka osuszania bagien, karczowania lasów, irygacji pól. Wprowadzono uprawy kakao, kawy, trzciny cukrowej etc. bardzo często narzucając swego rodzaju specjalizację geograficzna: wino w Algierii, bawełna w Nigrze i Górnej Wolcie, cytrusy w Wybrzeżu Kości Słoniowej, orzechy w Senegalu etc.

Żeby to wszystko miało jakiś sens, trzeba było stworzyć od zera infrastrukturę, zbudować drogi porty, kolej. W momencie dekolonizacji niecałe trzy pokolenia później Francja zostawiła Afryce 50 tys. kilometrów dróg asfaltowych, 215 tys. kilometrów dróg bitych, 18 tys. kilometrów linii kolejowych, 63 porty morskie, 196 lotnisk etc.

Obok infrastruktur, tubylcy skorzystali także w inny sposób. Ich nowi władcy zaczęli swoje panowanie od zwalczenia niewolnictwa tocząc krwawe wojny z arabo-muzułmańskimi łowcami, zmora Afryki od 1200 lat. Ucięli także radykalnie i na kilkadziesiąt lat krwawe konflikty plemienne. Będąca tego wynikiem pacyfikacja to najdłuższy okres pokoju w dziejach Afryki.

Do pełni obrazu należy dorzucić także odkrycia medyczne, ograniczenie śmiertelności niemowląt, wykorzenienie chorób tropikalnych, jak malaria, często za cenę życia lekarzy (w pierwszej fazie kolonizacji średnia długość życia Europejczyka w Afryce wynosiła trzy lata). Francuski bilans to także 2000 nowoczesnych przychodni, 600 szpitali położniczych, 220 szpitali, w których leczenie i leki były bezpłatne. Jednocześnie w niektórych dużych miastach francuskich nie było szpitala do lat 1960.

Marksistowskie opowieści o złych białych Francuzach robiących niewolników z roussoistowskich dobrych dzikusów można włożyć między manichejskie bajki, tym bardziej, że obok aspektu materialnego ważny też jest bilans ludzki i duchowy. Lewica przyniosła Afryce, tak jak chciała, demokrację i prawa człowieka, Kościół przyniósł łaskę i wiarę.

W 1960 roku 3,8 miliona dzieci w afrykańskich koloniach chodziło do szkoły. W samej Afryce subsaharyjskiej działało 16 tys. szkół podstawowych i 350 szkół średnich. Tylko w dekadzie 1946-1956, kiedy dekolonizacja była już w toku, Francja wydała na edukację w Afryce kolosalną sumę 1400 miliardów ówczesnych franków czyli równowartość dzisiejszych 34 miliardów euro. W 1960 r. pracowało tam 28 tys. francuskich nauczycieli czyli jedna ósma stanu Ministerstwa Edukacji Narodowej. ODWIEDŹ I POLUB NAS Gwinejski kardynał Robert Sarah [najwybitniejszy współczesny afrykański teolog katolicki – red.] wprowadza dzisiejszą lewicę w dysonans poznawczy twierdząc, że potrafi „docenić najlepsze owoce zachodniej kolonizacji, wartości kulturowe, moralne i religijne, które Francuzi przywieźli do mojego kraju, były niezwykle bogate i emancypujące”.

Francuska kolonizacja może zostać opisana jednym słowem: paternalizm. Poza fazą podboju i pacyfikacji nie było tam emblematycznych okrucieństw, jak te które wyrzuca się Belgom w Kongo, albo Niemcom w Namibii. To już dekolonizacja była bardziej krwawa z dziesiątkami tysiącami ofiar podczas wojny kameruńskiej czy rewolty na Madagaskarze.

Francuzi z Metropolii mieli dobry i nieco wyidealizowany obraz tubylców, do czego przyczyniła się obecność, pożyteczna bardziej symbolicznie niż realnie, wojsk kolonialnych podczas I wojny światowej. Zmieni się to dopiero na początku lat 60., kiedy krwawy algierski fellagha podkładający bomby, a następnie czarny imigrant zabierający pracę zastąpią w kolektywnym imaginarium uśmiechniętego strzelca senegalskiego z etykiety na puszcze kakao marki Banania.

Czemu zatem kolonizacja się nie powiodła i 60 lat po jej rozpoczęciu zaczęto ją zwijać? Dlatego, że po kolei straciła wszystkich swoich sojuszników, a z „partii kolonialnej” jedna po drugiej zaczęły dezerterować wszystkie jej składowe.

Typowy szczur uciekający z afrykańskiego Titanica, to ideowa lewica. W okresie międzywojnia nastąpił radykalny zwrot w jej poglądach, gdy przeszła na pozycje antykolonialne. Coraz więcej intelektualistów zaczęło dochodzić do wniosku, że uniwersalistyczne zasady równości i braterstwa są niekompatybilne z praktyką dominacji ludów i narodów wbrew ich woli.

Lata trzydzieste to również początek zaczadzenia komunizmem i wielkie wpływy sowieckiej agentury, zaś Związek Sowiecki zaczął widzieć w ludach Trzeciego Świata potencjał rewolucyjny zdolny rozsadzić burżuazyjny Zachód. Podobny schemat myślowy występuje zresztą i na współczesnej lewicy „dekolonialnej” skupionej w ugrupowaniu Jean-Luca Melenchona, która zakończoną dekolonizację terytorialna chce przedłużyć o dekolonizację kieszeni francuskiego podatnika.

Jeszcze wcześniej ze spółki wycofali się kapitaliści. Szybko okazało się, że kolonie to zły interes, kula u nogi i i bezużyteczny ciężar. Potrafiąca wszak liczyć i nastawiona na szybkie zyski finansjera nie chciała samotnie dźwigać takiego ciężaru finansowego, bo po prostu jej się to nie opłacało. W 1914 inwestycje prywatne w koloniach w Afryce były mniejsze niż na Półwyspie Iberyjskim i porównywalne z inwestycjami w Imperium Ottomańskim. W takiej sytuacji ciężar musiało wziąć na siebie państwo. Rozwój kolonii po pierwszej wojnie światowej zaczął w całości być finansowany z podatków oraz z zaciągniętych przez państwo pożyczek, a to wszystko kosztem Metropolii.

Bowiem to, że Francja się na kolonizacji wzbogaciła, to kolejny popularny mit. Wzbogacili się nieliczni Francuzi, ale była to prywatyzacja zysków przy uspołecznieniu kosztów.

Kolonie nie dostarczały Metropolii nic istotnego, bo nic nie istotnego miały. Trzeba było dopiero zasiać i zasadzić, co pociągało za sobą koszty. Aż do końca europejskiej obecności nie produkowała niczego, czego nie można by kupić taniej na światowych rynkach. Fosfaty z Maroka były wyjątkiem, a ropę i metale odkryto za późno. Takie towary, jak wino, olej, owoce, bawełna etc. były średnio o 20% droższe w produkcji, a więc zupełnie niekonkurencyjne. Bardzo szybko okazało się, że kolonie nie są w stanie sprzedawać na rynkach międzynarodowych, a więc ich jedynym klientem jest Francja. Kupowanie produktów po cenach o 20-25% wyższych od cen światowych przy równoczesnym subsydiowaniu produkcji na wcześniejszych etapach łańcucha dostaw, to strata podwójna. Metropolia władowała grube miliardy w towary, które mogłaby kupić taniej gdzie indziej.

Ekonomiści i historycy Jacques Marseille i Daniel Lefeuvre cytują kilka przykładów. Orzeszki ziemne, cytrusy i banany były od 15 do 20% droższe od cen światowych. Za kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej płacono 220 franków za 100 kilogramów, podczas gdy cena światowa wynosiła 180 franków. Ba, nawet we Francji metropolitalnej rolnicy produkowali taniej niż w koloniach. W 1930 r. kwintal rodzimej pszenicy z pól Brie czy Beauce kosztował 93 franki, podczas gdy cena oferowana przez Algierię wahała się od 120 do 140 franków, czyli od 30 do 50% więcej.
Dobry przykład, jak inwestycje w kolonie rujnowały całe gałęzie metropolitarnej gospodarki to drogie tanie wino produkowane Algierii. Litr algierskiego wina kosztował 35 franków, podczas gdy greckie, hiszpańskie lub portugalskie wino tej samej jakości można było kupić za 19 franków. Szczodrze subwencjonowany trunek stanowił bezpośrednią konkurencję dla winiarzy z Langwedocji i Prowansji.

Subwencja, dotacje, inwestycje, koszty… Jeszcze w latach 50. XX wieku kolonie pochłaniały ok. jedną piątą budżetu państwa. Zamiast odbudowywać zbombardowane mosty i fabryki, Francja szczodrze sypała grube miliardy w terytoria, które za kilka, kilkanaście lat miała oddać. Generał de Gaulle pisał później w swoich dziennikach, że właśnie ten aspekt beczki bez dna skłonił go do porzucenia zbędnego afrykańskiego balastu, który tylko opóźniał rozwój gospodarczy Francji.– Takie są fakty – mówił w 1961 r. – Dekolonizacja to nasz interes, a co za tym idzie, nasza polityka.

To tzw. holenderski paradoks, sfomułowany w 1956 r. przez dziennikarza „Paris-Match”. Raymond Cartier pisał ten sposób o bogatej Holandii: „Być może nie byłaby w takiej samej sytuacji, gdyby zamiast osuszać Zuyderzee i modernizować fabryki, musiała budować koleje na Jawie, tamy na Sumatrze, subsydiować goździki na Molukach i wypłacać zasiłki rodzinne poligamistom z Borneo”. Państwa, które kolonii szybko się pozbyły, jak Holandia w 1945 r. albo je straciły, jak Niemcy, wyprzedziły na drodze industrializacji i rozwoju mocarstwa kolonialne. Holendrzy osuszali poldery, a Niemcy budowali autostrady, gdy Francuzi topili miliardy w utwardzanych drogach w buszu.

Koniec końców Czarny Kontynent odpuszczono bez żalu, a ostatnimi piewcami kolonialnej utopii i ostatnimi obrońcami dziedzictwa kolonialnego stała się ta sama prawica, którą pół wieku wcześniej trzeba było do Afryki ciągnąć wołami. Odnajdując w nich swego rodzaju imperialną wielkość i chwale, wykrwawiała się na rozmaitych frontach, jak choćby w obronie Algierii francuskiej, motywowana przez honor i patriotyzm.

Czy jednak nie znalazłby się jakiś namacalny aspekt kolonializmu w Afryce, który można by oceniać jako pozytywny dla Francji? Aby go dostrzec trzeba odłożyć przez chwilę na bok sentymenty, a skupić się na geopolityce. Właściwie poza prestiżem jedyny wymierny pożytek z kolonii to poszerzenie terytorium, obecność wojskowa i większa zdolność użycia siły w przestrzeni. Ani humanitarne ideały, ani patriotyczne slogany, ale cyniczne realia.

Oto konkretny i przemawiający do wyobraźni przykład. Kiedy w 1940 r. pół Francji znalazło się pod niemiecką okupacją, to właśnie francuskie kolonie odegrały rolę strefy naprawdę wolnej. To tam uciekali zagrożeni deportacją, w tym Żydzi, to tam przetrwała armia. To właśnie żołnierze północnoafrykańskiej armii podległej rządowi Vichy, a nie stosunkowo nieliczni Wolni Francuzi de Gaulle’a, stanowili gros sił wyzwalających Francję u boku aliantów, począwszy od przejścia na ich stronę w listopadzie 1942 r. To oni wygrali bitwę pod Monte Cassino, to oni zdobyli Orle Gniazdo Hitlera.

Dla samych kolonii bilans dekolonizacji był bez wątpienia niekorzystny. Powrót zamrożonych na trzy pokolenia konfliktów plemiennych, zainfekowanie autochtonów europejskimi ideami, jak marksizm czy demokracja oparta na etnomatematyce, zniszczenie z drobnymi wyjątkami tradycyjnych elit, na których mogłyby się oprzeć nowe państwa, wprowadzenie sztucznych granic… wszystko to stanowi wybuchową mieszankę, która zrodziła wojny, regres cywilizacyjny i biedę.

Lewica zrzuca te wszystkie negatywne aspekty na karb krótkiego na tle wielotysięcznej afrykańskiej historii okresu panowania białego człowieka. Oskarżając kolonizację o wszystkie możliwe grzechy, zrzuca się na przeszłość wszelkie trudności dnia dzisiejszego. Niesłusznie.

Niektórzy twierdzą, że afrykański chaos to skutek tego, że kolonizacja de facto trwa nadal. Nic bardziej śmiesznego. Osławiona Françafrique, którą Murzynka Bambo straszy przed snem mama, to kolejny mit, i to taki z pogranicza teorii spiskowych, nawet jeśli nie podoba się to wymachującej banknotem franka CFA Giorgii Meloni.

Mity najlepiej rozbija młot twardych danych. Wg francuskiego banku centralnego, w 2019 r. całkowity eksport Francji wyniósł 759 miliardów euro. Afryka w tym zestawieniu to 25,9 miliardy, jedynie 3,42%, a i tak ponad połowa to kraje Maghrebu z ropa i uranem. Podobnie z importem: 3,44% czyli 26 z 755 miliardów euro jako kontynent, a Afryka subsaharyjska to ledwie 1,5%. Biorąc pod lupę strefę franka CFA czyli rzekomy francuski głęboko zakamuflowany rezerwat neokolonializmu to okazuje się, że reprezentuje ona jedynie 0,79% w bilansie Francji. Warto dodać, że nie jest ona nawet pierwszym partnerem handlowym strefy CFA, bo uczestniczy w wymianie jedynie w 11%, podczas gdy Chiny stanowią 28% (dane za dekadę 2010-2020). To zresztą ciekawe zjawisko: dla całej Afryki Chiny są partnerem w 30%, Francja ledwie w 7%. O kolonizacji przez Chiny raczej nikt nie mówi.

Ani przez Chiny, ani przez Rosję. Ta ostatnia zaś w pełni korzysta z faktu, że pozycja Francji obecnie słabnie. Seria prorosyjskich zamachów stanu w Mali, Burkina Faso czy Nigrze to najlepszy dowód na to, że Francja pozycji ukrytego kolonizatora nie zajmuje. Częściowo jest to owoc świadomej rosyjskiej polityki ekspansji, a częściowo wchodzenie w próżnię. Francja ma kiepskie notowania w tej części globu trochę na własną prośbę. Jak wyjaśnia najlepszy francuski afrykanista Bernard Lugan, w Afryce szacunek jest fundamentalny, kto się nie szanuje, nie jest szanowany, ale pogardzany. Francja, niestety, przysyłając ambasadora LGBT zamiast kanonierek, nie zapewnia sobie w Afryce najlepszej prasy...

– Andrzej Gwiazda

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023

Zdjęcie główne: Wieża Eiffla 10 września 2023 podświetlona w hołdzie dla ofiar trzęsienia ziemi w Maroku. Fot. Mohamad Alsayed / Anadolu Agency/ABACAPRESS.COM/ Forum
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.