Wyjść z tego impasu kolonialistycznej lewicy pomógł zupełnie niespodziewany sojusznik. Kościół katolicki, zwalczany przez nią krwawo i mniej krwawo od niemal stulecia, zwietrzył w ekspansji znakomitą okazję do ewangelizacji. Republikańskie kanonierki miały rozwozić po całym świecie kohorty misjonarzy niosących nie idee Oświecenia, ale światło Ewangelii.
Rolę pierwszoplanową odegrał tu arcybiskup Kartaginy i prymas Afryki kardynał Charles Lavigerie. On i jego bliski przyjaciel, jeden z lewicowych tuzów Adolphe Crémieux, od upadku Napoleona III w 1871 r. współpracowali w Algierii, każdy we własnym interesie. Dzięki osobistemu prestiżowi i wytrwałej pracy nie tyle u podstaw, co za kulisami, kardynałowi udało się powolutku odwrócić sympatie francuskich katolików od legitymizmu i nakłonić ich do akceptacji Republiki. Przypieczętowany „toastem algierskim” z 1890 r. zwrot, znany jako „ralliement”, zostanie dwa lata później zaaprobowany przez papieża Leona XIII encykliką „Au milieu des sollicitudes”.
W ten sposób w latach 90. XIX wieku powstała „partia kolonialna”, wspólny front finansistów, ideowej lewicy, konserwatywnej i narodowej prawicy oraz katolików. Egzotyczny sojusz kielni, sakiewki i kropidła zakasał rękawy i w latach 1880-1895 wielkość francuskich posiadłości wzrosła z 1 do 9,5 miliona kilometrów kwadratowych. Rozpoczął się „le temps béni des colonies” („szczęśliwy okres kolonialny”), jak śpiewał Michel Sardou.
Po spacyfikowaniu podbitych terytoriów, uporaniu się z handlarzami niewolników i wojnami plemiennymi można było przystąpić do odcinania kuponów. Bardzo szybko okazało się jednak, że kolonie to nie mlekiem i miodem płynąca ziemia obiecana, ale raczej gospodarczy no man’s land. Tajemnicze wnętrze Czarnego Kontynentu nie kryło żadnego Eldorado. Poszczęściło się Belgom w Kongu z kauczukiem, albo Anglikom w zabranej Burom południowej Afryce ze złotem i diamentami, ale kolonie francuskie nie produkowały praktycznie niczego, co miałoby wymierną wartość na światowych rynkach. Bogactwo należało dopiero najpierw stworzyć.
Francja zaczęła zatem inwestować w kolonie na potęgę. Rozpoczęła się polityka osuszania bagien, karczowania lasów, irygacji pól. Wprowadzono uprawy kakao, kawy, trzciny cukrowej etc. bardzo często narzucając swego rodzaju specjalizację geograficzna: wino w Algierii, bawełna w Nigrze i Górnej Wolcie, cytrusy w Wybrzeżu Kości Słoniowej, orzechy w Senegalu etc.
Żeby to wszystko miało jakiś sens, trzeba było stworzyć od zera infrastrukturę, zbudować drogi porty, kolej. W momencie dekolonizacji niecałe trzy pokolenia później Francja zostawiła Afryce 50 tys. kilometrów dróg asfaltowych, 215 tys. kilometrów dróg bitych, 18 tys. kilometrów linii kolejowych, 63 porty morskie, 196 lotnisk etc.
Obok infrastruktur, tubylcy skorzystali także w inny sposób. Ich nowi władcy zaczęli swoje panowanie od zwalczenia niewolnictwa tocząc krwawe wojny z arabo-muzułmańskimi łowcami, zmora Afryki od 1200 lat. Ucięli także radykalnie i na kilkadziesiąt lat krwawe konflikty plemienne. Będąca tego wynikiem pacyfikacja to najdłuższy okres pokoju w dziejach Afryki.
Do pełni obrazu należy dorzucić także odkrycia medyczne, ograniczenie śmiertelności niemowląt, wykorzenienie chorób tropikalnych, jak malaria, często za cenę życia lekarzy (w pierwszej fazie kolonizacji średnia długość życia Europejczyka w Afryce wynosiła trzy lata). Francuski bilans to także 2000 nowoczesnych przychodni, 600 szpitali położniczych, 220 szpitali, w których leczenie i leki były bezpłatne. Jednocześnie w niektórych dużych miastach francuskich nie było szpitala do lat 1960.
Marksistowskie opowieści o złych białych Francuzach robiących niewolników z roussoistowskich dobrych dzikusów można włożyć między manichejskie bajki, tym bardziej, że obok aspektu materialnego ważny też jest bilans ludzki i duchowy. Lewica przyniosła Afryce, tak jak chciała, demokrację i prawa człowieka, Kościół przyniósł łaskę i wiarę.
W 1960 roku 3,8 miliona dzieci w afrykańskich koloniach chodziło do szkoły. W samej Afryce subsaharyjskiej działało 16 tys. szkół podstawowych i 350 szkół średnich. Tylko w dekadzie 1946-1956, kiedy dekolonizacja była już w toku, Francja wydała na edukację w Afryce kolosalną sumę 1400 miliardów ówczesnych franków czyli równowartość dzisiejszych 34 miliardów euro. W 1960 r. pracowało tam 28 tys. francuskich nauczycieli czyli jedna ósma stanu Ministerstwa Edukacji Narodowej.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Gwinejski kardynał Robert Sarah [najwybitniejszy współczesny afrykański teolog katolicki – red.] wprowadza dzisiejszą lewicę w dysonans poznawczy twierdząc, że potrafi „docenić najlepsze owoce zachodniej kolonizacji, wartości kulturowe, moralne i religijne, które Francuzi przywieźli do mojego kraju, były niezwykle bogate i emancypujące”.
Francuska kolonizacja może zostać opisana jednym słowem: paternalizm. Poza fazą podboju i pacyfikacji nie było tam emblematycznych okrucieństw, jak te które wyrzuca się Belgom w Kongo, albo Niemcom w Namibii. To już dekolonizacja była bardziej krwawa z dziesiątkami tysiącami ofiar podczas wojny kameruńskiej czy rewolty na Madagaskarze.
Francuzi z Metropolii mieli dobry i nieco wyidealizowany obraz tubylców, do czego przyczyniła się obecność, pożyteczna bardziej symbolicznie niż realnie, wojsk kolonialnych podczas I wojny światowej. Zmieni się to dopiero na początku lat 60., kiedy krwawy algierski fellagha podkładający bomby, a następnie czarny imigrant zabierający pracę zastąpią w kolektywnym imaginarium uśmiechniętego strzelca senegalskiego z etykiety na puszcze kakao marki Banania.
Czemu zatem kolonizacja się nie powiodła i 60 lat po jej rozpoczęciu zaczęto ją zwijać? Dlatego, że po kolei straciła wszystkich swoich sojuszników, a z „partii kolonialnej” jedna po drugiej zaczęły dezerterować wszystkie jej składowe.
Typowy szczur uciekający z afrykańskiego Titanica, to ideowa lewica. W okresie międzywojnia nastąpił radykalny zwrot w jej poglądach, gdy przeszła na pozycje antykolonialne. Coraz więcej intelektualistów zaczęło dochodzić do wniosku, że uniwersalistyczne zasady równości i braterstwa są niekompatybilne z praktyką dominacji ludów i narodów wbrew ich woli.
Lata trzydzieste to również początek zaczadzenia komunizmem i wielkie wpływy sowieckiej agentury, zaś Związek Sowiecki zaczął widzieć w ludach Trzeciego Świata potencjał rewolucyjny zdolny rozsadzić burżuazyjny Zachód. Podobny schemat myślowy występuje zresztą i na współczesnej lewicy „dekolonialnej” skupionej w ugrupowaniu Jean-Luca Melenchona, która zakończoną dekolonizację terytorialna chce przedłużyć o dekolonizację kieszeni francuskiego podatnika.
Jeszcze wcześniej ze spółki wycofali się kapitaliści. Szybko okazało się, że kolonie to zły interes, kula u nogi i i bezużyteczny ciężar. Potrafiąca wszak liczyć i nastawiona na szybkie zyski finansjera nie chciała samotnie dźwigać takiego ciężaru finansowego, bo po prostu jej się to nie opłacało. W 1914 inwestycje prywatne w koloniach w Afryce były mniejsze niż na Półwyspie Iberyjskim i porównywalne z inwestycjami w Imperium Ottomańskim. W takiej sytuacji ciężar musiało wziąć na siebie państwo. Rozwój kolonii po pierwszej wojnie światowej zaczął w całości być finansowany z podatków oraz z zaciągniętych przez państwo pożyczek, a to wszystko kosztem Metropolii.
Bowiem to, że Francja się na kolonizacji wzbogaciła, to kolejny popularny mit. Wzbogacili się nieliczni Francuzi, ale była to prywatyzacja zysków przy uspołecznieniu kosztów.
Kolonie nie dostarczały Metropolii nic istotnego, bo nic nie istotnego miały. Trzeba było dopiero zasiać i zasadzić, co pociągało za sobą koszty. Aż do końca europejskiej obecności nie produkowała niczego, czego nie można by kupić taniej na światowych rynkach. Fosfaty z Maroka były wyjątkiem, a ropę i metale odkryto za późno. Takie towary, jak wino, olej, owoce, bawełna etc. były średnio o 20% droższe w produkcji, a więc zupełnie niekonkurencyjne. Bardzo szybko okazało się, że kolonie nie są w stanie sprzedawać na rynkach międzynarodowych, a więc ich jedynym klientem jest Francja. Kupowanie produktów po cenach o 20-25% wyższych od cen światowych przy równoczesnym subsydiowaniu produkcji na wcześniejszych etapach łańcucha dostaw, to strata podwójna. Metropolia władowała grube miliardy w towary, które mogłaby kupić taniej gdzie indziej.
Ekonomiści i historycy Jacques Marseille i Daniel Lefeuvre cytują kilka przykładów. Orzeszki ziemne, cytrusy i banany były od 15 do 20% droższe od cen światowych. Za kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej płacono 220 franków za 100 kilogramów, podczas gdy cena światowa wynosiła 180 franków. Ba, nawet we Francji metropolitalnej rolnicy produkowali taniej niż w koloniach. W 1930 r. kwintal rodzimej pszenicy z pól Brie czy Beauce kosztował 93 franki, podczas gdy cena oferowana przez Algierię wahała się od 120 do 140 franków, czyli od 30 do 50% więcej.