Rozmowy

Na misjach wiara bywa traktowana w sposób magiczny

W krajach objętych misją obserwujemy więcej powołań kapłańskich, na przykład w Afryce. W salezjańskich placówkach coraz częściej pracują już tylko lokalni księża. Nic więc dziwnego, że teraz to misjonarze z Afryki przyjeżdżają ewangelizować do Europy, gdzie wiara powoli zanika – mówi Dominika Oliwa-Żuk z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego - Młodzi Światu w Krakowie.

Udziela się w misjach od ponad 15 lat, a jej organizacja pożytku publicznego wspiera najuboższych w Afryce, Ameryce Południowej, Europie Wschodniej i Azji. Zajmuje się m.in. budową szkół, studni, dożywianiem dzieci czy wsparciem edukacji.

TYGODNIK TVP: Co najcenniejszego wyniosła pani z misji?

DOMINIKA OLIWA-ŻUK:
Przede wszystkim misje poszerzyły moje horyzonty myślowe. Jestem teraz bardziej otwarta na świat i drugiego człowieka. Kiedy byłam na swojej pierwszej misji w Boliwii, pojawił się we mnie bunt wobec niektórych zachowań jej mieszkańców. Musiało upłynąć trochę czasu, bym zrozumiała, że ich zachowanie ma uzasadnienie, jest wpisane w ich kulturę, mentalność i realia, w których żyją. I co istotne, ich postrzeganie spraw wcale nie musi być gorsze od naszego. Trzeba je zawsze sytuować w danym kontekście życiowym.

Warto przypomnieć, że to co dla nas – Europejczyków – jest normą, dla mieszkańców Afryki, Azji czy Ameryki Południowej nie musi być już tak oczywiste. Choćby dostęp do prądu, wody czy żywności. Kiedyś jedna z naszych wolontariuszek powiedziała, że większość osób na świecie ma jedynie tyle, ile ty jesteś w stanie zmieścić w swoim plecaku. A czasem nie ma nawet tego. Dlatego patrząc od strony materialnej, powinniśmy być wdzięczni za to, co mamy – tymczasem jest w nas skłonność do ciągłego narzekania. Warto brać przykład z postawy ubogich mieszkańców Afryki: mimo skrajnego ubóstwa, są na co dzień radośni i spokojnie patrzą w przyszłość. Cieszą się z tego, co ich spotyka i nie martwią się na zapas, nie snują planów z wyprzedzeniem. Żyją z dnia na dzień. My natomiast nieustannie planujemy i próbujemy się zabezpieczyć, nawet przed rzeczami, na które nie mamy wpływu. Bylibyśmy bardziej spokojni i szczęśliwi, gdybyśmy powierzyli swoje życie Panu Bogu. Staram się tak robić, bo to jest najlepsza inwestycja.

Dla jednych wolontariat misyjny to powołanie, dla innych okazja do zdobycia nowych umiejętności czy poznania nowego kraju. A jak to było w pani przypadku?

Na początku rzeczywiście traktowałam to jako możliwość zdobycia nowego doświadczenia i przeżycia przygody. Dopiero potem zrozumiałam, że to jest moja droga życiowa. Chęć wyjazdu na misje miałam już we wczesnych latach młodości. Pragnęłam wyjechać do Afryki, ze wskazaniem na konkretne kraje: Angola, Mozambik – bo studiowałam język portugalski i coś o tych krajach wiedziałam; Kongo, Mali, Czad – bo znam z kolei język francuski; a wreszcie Kamerun, w którym mam przyjaciół. Pociągał mnie tam też ciepły klimat czy egzotyczna przyroda. Później się dowiedziałam, że wolontariusz sam nie wybiera ostatecznie kierunku swej pracy misyjnej. Może wskazać swoje preferencje w podaniu, ale to nie jest biuro podróży. Dostaje propozycje danego kraju i albo się z tym godzi, albo nie.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
„Znak z Góry” otrzymałam, zanim się okazało, gdzie mam jechać. Wybrałam się do koleżanki Kasi do Hiszpanii i w Madrycie poszłyśmy na mszę do jezuitów. Przy wejściu dawali nam karteczki z pieśniami, był tam też fragment listu św. Franciszka Ksawerego. Kasia wybuchła śmiechem, pokazując mi ostatnie zdanie tego listu: „Tu jestem Panie, co mam robić? Poślij mnie dokąd zechcesz, a jeśli taka Twoja wola, nawet do Indian”. To się sprawdziło. Siostry Służebniczki Dębickie, które prowadzą Dom Dziecka w Tupizie w Boliwii, poprosiły o wolontariuszki. Wybór padł między innymi na mnie. Czekałam na wyjazd do górzystej miejscowości, położonej prawie 4 tysiące metrów nad poziomem morza, z surowym klimatem. Miałam jeszcze przez chwilę wątpliwości, bo choćby nie znałam języka hiszpańskiego, ale szybko minęły. Na misji spędziłam w sumie osiem miesięcy. Aklimatyzacja trwała dość krótko i szybko poczułam się tak, jak w domu. Zrozumiałam, że obecność w tym miejscu ma głębszy cel i sens.

Za co była pani tam odpowiedzialna?

W Domu Dziecka w Tupizie mieszkało wtedy 70 wychowanków. Opiekowały się nimi cztery siostry zakonne i dwie panie, które m.in. zajmowały się gotowaniem czy praniem – brakowało więc tam rąk do pracy. Wraz z drugą wolontariuszką robiłam tam zatem niemal wszystko: zaprowadzałyśmy dzieci do szkoły, pomagałyśmy im odrabiać lekcje, organizowałyśmy im dodatkowe zajęcia – np. z języka angielskiego, podstaw informatyki, plastyczne, teatralne czy sportowe – a na koniec dnia dbałyśmy o to, aby zjadły kolację i położyły się spać o odpowiedniej porze. Chodziło przede wszystkim o to, aby być z nimi i poświęcić im trochę uwagi. Na przykład wieczorem poczytać im bajkę na dobranoc czy przytulić. Każde dziecko potrzebuje takiego ciepła, bycia zauważonym, okazania mu miłości.

Choć są wyjątki od reguły. Zauważyłam, że pewien 9-letni Eliseo był bardzo zamknięty w sobie i długo trzymał do mnie dystans. Nie chciał rozmawiać, a tym bardziej się przytulać. Oczywiście Latynosi z boliwijskich gór potrzebują dużo czasu, aby się przekonać do nowych ludzi, ale on potrzebował tego czasu znacznie więcej. Z czasem powoli się otwierał. Na przykład raz przyniósł mi zeszyt i poprosił, abym go przepytała z lekcji. Innym razem coś do mnie powiedział. Niby od niechcenia, ale dało się zauważyć, że liczy na moje zainteresowanie. Ostatecznie lody zostały przełamane, kiedy pewnego wieczoru przyszłam do pokoju chłopców, aby tradycyjnie poczytać im książkę na dobranoc. Usiadłam wtedy na jego łóżku. Kiedy zaczęłam bajkę, chwycił mnie mocno za rękę i cały czas trzymał, dopóki nie skończyłam czytać. Nasza relacja stała się bliska i do tej pory utrzymujemy kontakt.
Zresztą wszystkie dzieciaki z tego domu były cudowne. Obchodziłam tam swoje 25. urodziny, ale nie spodziewałam, że spędzę je w łóżku. Miałam problemy żołądkowe. Boliwijczycy jedzą bardzo dużo i tłusto i mój żołądek po dwóch miesiącach odmówił posłuszeństwa. Wieczorem wstałam i zeszłam na dół do sali, gdzie dzieciaki odśpiewały polskie „Sto lat”. Potem wręczyły mi laurki. Szczególnie poruszyła mnie ta od Davida, wypieszczona jak się tylko dało, z aniołeczkami i kwiatuszkami z papieru i takim oto tekstem: „Wszystkiego najlepszego seniorita Dominika, niech Bóg Panią błogosławi, przygotowywałem tą kartkę, bo Pani jest moją najlepszą przyjaciółką, a poza tym, że jest Pani naszą przyjaciółką, pożycza nam Pani dużo książek, żebyśmy się nauczyli czytać. Dziękuję za wszystko!”. To wystarczyło, aby poczuć się w tym miejscu jak u siebie. Trudno mi było wrócić do Polski.

Ale pojawiły się nowe wyzwania. Ma Pani za sobą też wyjazd na misje do Palestyny – to trudny obszar, objęty konfliktem religijnym, jak pani to wspomina?

Do Palestyny wyjechałam razem z mężem. Poznaliśmy się na wolontariacie. Misje nas połączyły, bo wykształcenie mamy zupełnie inne: ja jestem historykiem i filologiem portugalskim, natomiast mąż jest inżynierem, elektrotechnikiem. Na początku miałam wątpliwości, czy taki wspólny wyjazd jest dobrym pomysłem. Mieliśmy dzielić pracę i czas wolny 24 godziny na dobę, czego nie mamy na co dzień. Obawy jednak szybko minęły. Na miejscu okazało się, że doskonale się uzupełniamy w swoich obowiązkach.

Byliśmy oddelegowani do pomocy w Domu Pokoju w Betlejem, który prowadzą siostry elżbietanki. W Jerozolimie od lat przyjmują one do swojej placówki małych chrześcijan, którzy z różnych przyczyn nie mogą mieszkać u swoich rodzin. Spędziliśmy tam ponad miesiąc, na dłuższy pobyt trudno było zdobyć wizę. Głównie wspieraliśmy bieżące prowadzenie domu: zaczynaliśmy od porannej pobudki dzieciaków, potem dbaliśmy, aby zjedli śniadanie – zazwyczaj były to płatki z mlekiem, pita z humusem była pakowana do szkoły – a później trzeba było dopilnować, aby wszyscy bezpiecznie wsiedli do szkolnego busa. Potem razem z siostrami uczestniczyliśmy we mszy świętej, zwykle w domu, ale raz, akurat w dzień naszej drugiej rocznicy ślubu, poszliśmy na poranną Eucharystię do Groty Narodzenia, co było dużym przeżyciem.

Dzieci zazwyczaj wracały ze szkoły koło 13:30. Trzeba było dopilnować, aby każdy zdjął mundurek i założył ubranie domowe. Potem było odrabiane lekcji. Tu niewiele mogliśmy wesprzeć nauczycielki, bo zajęcia były w języku arabskim. Raz Nasri, najstarszy z mieszkających w domu chłopców, próbował nas uczyć wymowy niektórych liter. Mimo wspólnych wysiłków, niektóre dźwięki pozostały dla nas zbyt trudne, ale za to wszyscy się świetnie bawiliśmy. Nasri natomiast całkiem nieźle radził sobie z dźwiękami „p” i „b”, które w arabskim nie są rozróżniane. Pomagaliśmy więc dzieciom głównie w nauce angielskiego czy francuskiego. Staraliśmy się też organizować im czas wolny. Czasem były to gry edukacyjne, czasem sport, innym razem film czy też zajęcia plastyczne. Niestety, dość często pojawiały się problemy natury wychowawczej. Ciężko ich było zmobilizować, żeby podczas zabawy się też nie pobili. Ale finalnie udawało nam się pogodzić zwaśnione strony. Dwie ulice od placówki mur złowrogo przypominał o prawdziwym konflikcie, który już nie jest tak łatwo załagodzić…
Warto tu wspomnieć, że „złotą rączką” tego domu był muzułmanin Omar. To on wybudował większość pomieszczeń, widać było jego przywiązanie do tego miejsca i mieszkańców. Nieraz odwiedzał nas wieczorami, przywoził ze sobą fajkę wodną, czajnik z arabską kawą, a czasem też pyszną knafę (palestyńskie ciasto z kozim serem i pistacjami), był też mistrzem grilla. Nigdy nie dawał nam odczuć, że jest innego wyznania. Poza piciem piwa bezalkoholowego, nic go od nas nie różniło.

Ewangelizacja jest jednak ważnym elementem działalności misyjnej. Na czym ona polega w praktyce?

Po to w sumie powstał Salezjański Wolontariat Misyjny - Młodzi Światu. Został założony w 1997 roku przez młodych ludzi zafascynowanych opowieściami misjonarzy. Większość z nich spełnia zadania w charakterze nauczycieli, wychowawców – pracujemy głównie z Salezjanami, zgromadzeniem założonym w XIX wieku przez księdza Jana Bosko, których charyzmatem jest praca z ubogą młodzieżą. Ksiądz Jan Bosko tworzył oratoria, czyli tzw. świetlice środowiskowe – miejsca, gdzie młodzi ludzie znaleźli dom, Kościół i boisko, mogli coś zjeść, uczyć się, modlić i bawić.

A propos edukacji: warto wspomnieć o jednym z naszych ważnych projektów – „Adopcja Miłości”. Jego podstawowym celem jest zapewnianie kształcenia ubogim dzieciom i młodzieży z różnych części świata. Zaczęło się od Nairobi. W 1998 roku powstało tam Karinde Childlove. Współpracę zainicjował salezjanin, ks. Henryk Juszczyk, któremu głęboko leżał na sercu los dzieciaków żyjących w slumsach Nairobi, a szczególnie ich edukacja. Dzieło zostało stworzone przez świeckiego, Josepha Mugai – ten człowiek 20 lat temu miał poważny wypadek, po którym przeżył nawrócenie. Prosił Pana Boga o odzyskanie zdrowia i został wysłuchany. Chciał jakoś się odwdzięczyć i postanowił pomagać biednym dzieciom w nauce czytania i pisania. Niedługo potem spotkał wspomnianego księdza salezjanina Henryka Juszczyka, który wspierał go materiałami edukacyjnymi. Ksiądz część dzieci przyjął do szkoły podstawowej i przekazał kontakt do wolontariatu misyjnego. Projekt zaczął się dynamicznie rozwijać. Dzieci w Karinde mają obecnie ponad 60 rodziców adopcyjnych, którzy sponsorują ich naukę.

W duchu Ewangelii pomagamy więc ubogim i wykluczonym, dostarczamy żywność, lekarstwa, prowadzimy domy dla dzieci ulicy i samotnych matek, budujemy szkoły, internaty i studnie. Dla nas mówienie o wierze zaczyna się, kiedy ktoś ma zaspokojone podstawowe potrzeby, jak choćby głód czy właśnie dostęp do edukacji. Nie rozdzielamy pomocy charytatywnej od mówienia o Panu Bogu. Wolontariusze jadą dawać świadectwo swojej wiary. Pokazują jak z tymi wartościami żyć na co dzień, na przykład podczas wykonywania obowiązków, odpoczynku, w radościach i smutkach. Kiedy świadczy o swojej wierze osoba świecka, to wtedy jeszcze bardziej ciekawi to młodzież i pociąga ją do Pana Boga.

To chyba nie jest łatwe: przekazać wiarę, kiedy trwa zamęt w Kościele. Na Zachodzie wchodzą do niego nowe ideologie, z kolei w krajach rozwijających się wciąż powszechny jest synkretyzm religijny – łączenie zasad wiary chrześcijańskiej z wierzeniami pogańskimi.

Słońce Peru świeci w Polsce, pożar gasi Matka Boska, a mężczyzna ma trzy twarze

Staliśmy się pośmiewiskiem Europy mniej więcej w tym samym czasie. Hiszpański hidalgo i polski szlachcic dogadaliby się nawet na trzeźwo. A Polak i mieszkaniec zamorskich kolonii Hiszpanii?

zobacz więcej
Rzeczywiście, na misjach jest widoczny synkretyzm religijny. Niekiedy wiara traktowana jest w sposób magiczny. Na przykład w Boliwii ludzie przynoszą na Boże Narodzenie figurki Dzieciątka Jezus i ksiądz święci te figurki. Święcenie jest nieważne, kiedy nie dotknie każdej z nich i nie dotrze tam woda święcona. Z kolei w Afryce popularny jest zwyczaj noszenia różańców na szyi. Jest potrzeba manifestacji wiary i dotknięcia czegoś nienamacalnego. W Andach nadal jest dość żywy kult Pachamamy, czyli Matki Ziemi mającej zapewnić urodzaj pól i płodność. W ramach kultu składano kiedyś ofiary z dzieci. Kiedy doszło do chrystianizacji Peru przez Hiszpanów, Pachamama zaczęła być utożsamiana z Matką Boską. Mieszkańcy nie mają więc problemu z tym, że najpierw pójdą do Kościoła się pomodlić, a potem złożą jakiś podarek Pachamamie – dla nich się to nie wyklucza. Z drugiej strony ich wiara w Boga jest bardzo prosta, żywa i szczera. W codziennym zachowaniu widać ich odniesienie do Jezusa czy Maryi, na przykład w pozdrowieniach czy błogosławieństwach. Podczas mszy świętej jest mnóstwo śpiewu oraz tańca, co sprawia, że msza potrafi trwać dwie, a nawet trzy godziny. To się czuje, że oni wykrzykują swoją miłość do Pana Boga. Jest w tym jakaś moc.

W krajach objętych misją obserwujemy też coraz więcej powołań kapłańskich. Na przykład w Afryce. Jeszcze do niedawna w jej wschodniej części była jedna prowincja Salezjanów, obejmująca cztery kraje. Teraz Tanzania stała się osobną prowincją, bo tych placówek jest coraz więcej i trzeba było tworzyć nowe struktury. W salezjańskich placówkach misyjnych coraz częściej pracują już tylko sami lokalni księża. Polscy misjonarze przekazali pałeczkę i ten Kościół już sam się tam oddolnie rozwija. Wprowadzono po części europejskie zwyczaje, ale miejscowi księża pełnią tam pierwszoplanową. rolę. Nic więc dziwnego, że misjonarze z Afryki coraz częściej przyjeżdżają ewangelizować do Europy, gdzie wiara powoli zanika. Kiedyś może to stać się już normą.

Misje to nie tylko ewangelizacja, trud i poświęcenie, ale też ryzyko. Pamiętamy tragiczną śmierć kobiety z Wolontariatu Misyjnego Salvator, Heleny Kmieć z Libiąża, zamordowanej w Boliwii w 2017 roku. Zginęła w nocy z 24 na 25 stycznia, ugodzona nożem podczas napadu na ochronkę dla dzieci w miejscowości Cochabamba. Czy da się uniknąć takich niebezpiecznych sytuacji?

Takiej sytuacji nie da się przewidzieć. To było losowe wydarzenie, które może nas spotkać wszędzie, również w Polsce. Wolontariusz jest osobą dorosłą i liczy się z tym, że jedzie do miejsca, gdzie bezpieczeństwo może być w jakiś sposób ograniczone. My staramy się w miarę możliwości to ryzyko minimalizować. Mieliśmy na przykład misjonarza w Czadzie, który potrzebował wsparcia, ale powiedział, że nie weźmie na siebie takiej odpowiedzialności, bo wie, że to miejsce niesie za sobą różne zagrożenia.
Nie wysyłamy w takie obszary gdzie są prowadzone jakieś działania wojenne czy konflikty wewnętrzne. Jeśli coś takiego zaczyna się dziać, cały czas monitorujemy sytuację i w razie czego ewakuujemy wolontariuszy w inne, bardziej pewne miejsce. Na przykład dwa lata temu, kiedy mieliśmy swoich wolontariuszy w Etiopii, rozpoczęły się zamieszki na północy tego kraju, które szybko przenosiły się na południe. Kiedy już docierały stolicy, postanowiliśmy przenieść naszych wolontariuszy do placówki w Kenii i tam tę misję ukończyli. Zdrowie i życie wysłanników jest dla nas priorytetem.

Na wygody na miejscu też raczej nie można liczyć.

Ludzie przychodzący do wolontariatu na ogół zdają sobie sprawę, że warunki nie będą komfortowe, czyli na przykład będzie utrudniony dostęp do wody czy do prądu. Na to są przygotowani, ale za to mniej pod kątem elastyczności na zadania, które mają wykonać. Mają wizję, że jadą zbawiać świat, a na miejscu okazuje się, że muszą robić dość prozaiczne rzeczy. Staramy się przygotować naszych wolontariuszy, by mieli świadomość, że to misjonarz decyduje, co w danej chwili jest najbardziej potrzebne. Wyjeżdżającym musi towarzyszyć poczucie, że to co nam wydaje się dobre, niekoniecznie może się sprawdzić w tamtych warunkach. Co do cech charakteru, na pewno wolontariusz musi być odważny i otwarty na ludzi z innej kultury. Przydaje się też pozytywne myślenie i odporność psychiczna, bowiem niektóre sytuacje mogą być trudne i wyprowadzić z równowagi.

Działalność Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego - Młodzi Światu robi wrażenie. Wolontariusze pełnią misje w ponad 40 krajach na czterech kontynentach. Do tej pory zrealizowano ponad 450 projektów z dziedziny edukacji, pomocy medycznej i budowania infrastruktury w najuboższych częściach świata. Z których z nich jest pani najbardziej dumna?

Z dwóch projektów realizowanych w salezjańskiej szkole technicznej Don Bosco Boys’ Town w Nairobi w Kenii. Jest tam duża bieda i bezrobocie, co rodzi przestępczość, uzależnienia i zagrożenie HIV/AIDS. Z taką codziennością mierzy się młodzież ze slumsu Kibera w Nairobi, który według danych ONZ liczy około miliona mieszkańców. Tylko 20% z nich ma dostęp do elektryczności czy do bieżącej wody. Młodzi ludzie nie mają pracy. Dlatego powstała szkoła, która nie tylko zapewnia wykształcenie, ale jest też dla nich ośrodkiem wychowawczym.

Naszym zadaniem było doposażenie szkoły i warsztatów. Między innymi rozbudowaliśmy warsztat mechaniczny, w tym kupiliśmy urządzenie do pomiaru geometrii kół oraz czterokolumnowy podnośnik samochodowy i podpory samochodowe. Uczniowie mogą pracować na sprzęcie dokładnie takim, z jakim będą mieli do czynienia w swoich przyszłych miejscach pracy. Nauczyciele byli zachwyceni, mówili, że te maszyny kupione dla działu mechaniki samochodowej widzieli jedynie w podręcznikach. Pojawiły się też nowe maszyny w dziale krawieckim. W tym komputerowa hafciarka ośmiogłowicowa, dzięki której można wyszyć na koszulce, w ośmiu egzemplarzach naraz, wzór zaprojektowany wcześniej na komputerze. Ponadto komputerowa maszyna dziewiarska, dzięki której możliwa będzie produkcja swetrów, a także maszyna do robienia dziurek na guziki. Kupiliśmy też m.in. zestaw komputerów do prac biurowych.

Cieszyło mnie to, że mogłam koordynować ten projekt również na miejscu i osobiście widzieć radość uczniów. Byli bardzo szczęśliwi, że mogą chodzić do tej szkoły. Boys’ Town jest od lat cenioną placówką, dającą wykształcenie zawodowe. Aż 80% absolwentów znajduje pracę. To dla nich duża szansa, aby wyjść ze środowiska slumsów i mieć lepszą przyszłość. Mnie to bardzo motywuje do dalszej pracy.

– rozmawiała Monika Chrobak

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Dominika Oliwa-Żuk z podopiecznymi misji w Tanzanii, 2017 rok. Fot. archiwum DO-Ż
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.