Słońce Peru świeci w Polsce, pożar gasi Matka Boska, a mężczyzna ma trzy twarze
piątek,20 kwietnia 2018
Udostępnij:
Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie karczmy babińskie? Co może mieć wspólnego staropolskie imaginarium z estetyką rodem z podbitej przez Hiszpanów Ameryki Południowej?
Nic – chciałoby się odrzec, ale trudno zaprzeczyć, że wystawa „Sztuka wicekrólestwa Peru” sprawia mniej więcej tyle samo radości amatorom egzotyki, co miłośnikom swojskich klimatów. Dziwnie znajome jest to iberyjsko-indiańskie upodobanie do złota i srebra, jaskrawych kolorów, kwietnych girland, jasełkowej makabry oraz kunsztownego ornamentu.
Styl zwany kolonialnym przetrwał trzy stulecia. Gdy Latynosi wybili się na niepodległość, stał się negatywnym punktem odniesienia. Oskarżany o wtórność i prowincjonalizm, wzgardzony na równi przez kosmopolitów i patriotów, akademików i modernistów, doczekał się częściowej rehabilitacji dopiero w drugiej połowie XX wieku.
Pizarro z Kresów
Patrząc na eksponaty, wystawione w Muzeum Narodowym Warszawie, łatwo zrozumieć, dlaczego ich autorom tak długo odmawiano miana artystów. Próbowali oni naśladować zachodnioeuropejskich mistrzów, na czele z Rubensem, lecz ich mizerne pojęcie o anatomii ludzkiego ciała, proporcji i perspektywie sprawiało, że ocierali się o karykaturę. Rezydujących w Limie wicekrólów i arcybiskupów stać było na sprowadzenie markowych twórców ze Starego Kontynentu (lub przynajmniej ich dzieł). Inni musieli kontentować się miejscowymi podróbkami.
Korzystanie z gotowców w postaci grafik, produkowanych masowo w Antwerpii i w Niemczech, praktykowano również w szlacheckiej Rzeczpospolitej. Na bieżąco z kulturą Zachodu były tylko elity: dwór monarszy, co ambitniejsi i bardziej wykształceni magnaci, kościelni dostojnicy oraz patrycjat największych miast – Warszawy, Krakowa, Gdańska i Lwowa. Przesadą byłoby twierdzić, że reszta kraju żyła w mrokach średniowiecza, lecz do polsko-litewsko-ruskiego zaścianku echa włoskiego renesansu i flamandzkiego manieryzmu docierały ze znacznym opóźnieniem. I podobnie jak w hiszpańskich koloniach, interpretowano je po swojemu.
Barok – zwłaszcza w swej schyłkowej, rokokowej wersji – zapanował nad wyobraźnią Sarmatów i Latynosów tak mocno, że abdykował dopiero w XIX wieku. Malarze, ulegając potocznym gustom oraz oczekiwaniom mecenasów, unikali naturalizmu – częściej maczali pędzle w słodyczy. Wystrugane z drewna figury Matki Bożej i świętych, makatki do wieszania na ścianach, wzorzysta ceramika, rzeźbione meble, wyplatane z trzciny koszyki… Jak się okazuje, na jarmarkach w Krotoszynie i w Arequipie handlowano z grubsza tym samym towarem. W wicekrólestwie Peru, tak samo jak w Rzeczpospolitej, kwitł kult cudownych figur i obrazów, a Kościół był głównym mecenasem artystów. Oba państwa imponowały obszarem – władza wicekrólów sięgała od Panamy do Ziemi Ognistej, Rzeczpospolita zaczynała się na Śląsku a kończyła w Kurlandii i ukraińskim stepie. Tylko kopalnie olkuskie nie wytrzymują porównania z górą srebra z Potosi.
Paralele między Polską i Hiszpanią to nic nowego, snuł je już Lelewel. Potęga obu narodów zrodziła się z unii, przypieczętowanej małżeństwem. Konkurowaliśmy o miano przedmurza chrześcijaństwa, podupadliśmy i staliśmy się pośmiewiskiem Europy mniej więcej w tym samym czasie. Hiszpański hidalgo i polski szlachcic dogadaliby się nawet na trzeźwo.
Spieranie się z przeszłością wpisane jest w polską tożsamość narodową. Można się o tym przekonać zwiedzając wystawę #dziedzictwo w Muzeum Narodowym w Krakowie – pisze Piotr Legutko.
Większość terytorium Rzeczpospolitej stanowiły ziemie pierwotnie prawosławne, traktowane przez Kościół katolicki jako teren misyjny. Konkwistadorzy przedstawiali się jako wojownicy Chrystusa, którzy przepłynęli ocean, by tępić bałwochwalstwo i nawracać tubylców na prawdziwą wiarę. Czyżby zwolennicy tezy o kolonialnym charakterze polskiej obecności na Kresach zyskali nowy argument? Nic z tych rzeczy. Pizarra i jego towarzyszy dzieliła od Inków kulturowa i językowa przepaść. O kresowej szlachcie i jej poddanych nie da się tego powiedzieć. Herbowym z dzisiejszej Ukrainy i Białorusi nawet po konwersji zdarzało się fundować cerkwie, zaś z Żydami byli w dobrej komitywie.
Archanioł z rusznicą
W 1536 roku podczas oblężenia Cuzco przez Indian dach budynku, w którym bronili się Hiszpanie, jako jedyny nie zajął się ogniem. Pożar ugasiła Matka Boska, według innej wersji – konkwistadorom pomógł święty Jakub, pogromca niewiernych. Na pamiątkę cudu w tym miejscu wzniesiono pierwszą w południowej Ameryce chrześcijańską świątynię. Samo zaś wydarzenie uwieczniono na wielu obrazach. Jeden z nich możemy podziwiać na warszawskiej wystawie.
Malarstwo było w rejonie andyjskim sztuką nową. Adresowano ją do niepiśmiennych politeistów, którym siłą narzucono europejską kulturę i wizję świata. Wizualna katecheza, na początku tworzona przez artystów z kręgów jezuickich, z pochodzenia Włochów, odgrywała niebagatelną rolę w tej duchowej konkwiście. Z czasem umiejętność władania pędzlem opanowali miejscowi. Indiański arystokrata Diego Quispe Tito, malując „Chrystusa i Samarytankę” posiłkował się ryciną sprowadzoną z Antwerpii. W rezultacie biblijna scena została osadzona w typowo europejskim krajobrazie.
Gdy w Rzeczpospolitej panowało coraz większe bezhołowie, w Nowym Świecie urzędnicy hiszpańskiego króla zdołali wziąć w ryzy niesfornych konkwistadorów. Usłużni artyści wskazywali, że hierarchia obowiązuje również w zaświatach (patrz: obraz „Dwór niebiański”). Podobny cel przyświecał twórcy efektownego wizerunku archanioła, wybranego na logo wystawy. Boży posłaniec w galowym stroju gwardzisty celujący z arkebuza, przypominał publiczności, kto tu rządzi.
Propaganda, przekonująca o potędze władzy, nieco rozmijała się z prawdą. Rozległe obszary wicekrólestwa pozostawały faktycznie poza jakąkolwiek kontrolą. Polscy chłopi uciekali na Dzikie Pola, Indianie – w Andy i w głąb dżungli. Hiszpanów było za mało, by zagwarantować bezpieczeństwo zamorskich prowincji. Rolę Kozaków spełniali czarnoskórzy żołnierze, których obarczono zadaniem obrony portów przed atakami Anglików, Francuzów, Holendrów i pospolitych piratów. Murzyni stali się również główną siłą roboczą w kopalniach srebra. Drugim bogactwem kolonii było „diabelskie ziele”, czyli koka, bezskutecznie zwalczana przez administrację i potępiana przez Kościół.
Styl wicekrólestwa ewoluował, w coraz większym stopniu stając się hybrydą. Było to nieuniknione, choćby z tego powodu, że w XVII i XVIII wieku Amerykę południową zamieszkiwała istna mozaika ludów. Nawet Żydzi, wypędzeni z Hiszpanii, mogli bez przeszkód osiedlać się w jej zamorskich prowincjach. Dramatycznie brakowało europejskich kobiet, co przyspieszyło proces mieszania się ras. Metysi stanowią dzisiaj większość mieszkańców Peru.
Madonna w pióropuszu
Hiszpanie zapomnieli, że ofiarę można pożreć szybko, lecz trawienie wymaga czasu. W raportach wysyłanych do centrali przedwcześnie odtrąbiono zwycięstwo chrześcijaństwa. Tymczasem prekolumbijskie zwyczaje trzymały się mocno, co czyniło nawrócenie autochtonów połowicznym. Nadal ubierali się, mówili i myśleli po swojemu. Matkę Boską malowali z pióropuszem na głowie.
Księża uciekli się do sprawdzonych metod. Święto Słońca, hucznie obchodzone za Inków, przepoczwarzyło się w fiestę na cześć świętego Jana. Wielką popularność zdobył Nuestro Señor de los Temblores – Pan Jezus od Trzęsień Ziemi. Krucyfiks z katedry w Cuzco, pociemniały od dymu ze świec, noszono w lektyce podczas procesji. Powstały niezliczone malarskie wersje Czarnego Chrystusa, nazywanego przez Indian „Taitacha”, co w języku keczua znaczy tatuś.
Oprócz Jakuba gromiącego Saracenów i Jana Nepomucena – doskonale znanego Polakom patrona dróg, rzek i mostów – pojawili się święci bardziej swojscy. Przede wszystkim Martin de Porrès, który miał serce nie tylko dla ludzi, ale i zwierząt. Sprawił, że pies, kot i mysz jedli z tej samej miski. Syn szlachcica i czarnej niewolnicy chciał zostać mnichem. Dominikaninie, z powodu jego nieślubnego pochodzenia, zaproponowali mu pracę sługi, którą (ku oburzeniu ojca) przyjął. Ponoć posiadał umiejętność bilokacji i unosił się nad ziemią. Dziś jest patronem zgody ras, sprawiedliwości społecznej, peruwiańskiej telewizji publicznej, a także przyszłorocznych Światowych Dni Młodzieży w Panamie.
Wcześniej beatyfikowano Różę z Limy, ochrzczoną w tym samym kościele co Martin, młodo zmarłą zakonnicę, słynąca z postów i umartwiania ciała. Na płótnie, eksponowanym w Muzeum Narodowym, patronka Ameryki Południowej jest zajęta haftowaniem. Pomaga jej mały Jezusik.
Do szczerego przyjęcia przez Indian religii najeźdźców przyczynił się kult maryjny, którego stali się entuzjastami. Sądząc po wizerunkach świętego Józefa, czule obejmującego Dzieciątko, nie obce im były także uczucia tacierzyńskie. Z Peru sprowadzono do Polski również kilka dzieł, znacznie odbiegających od sztampy. Oto diabeł wrzuca jezuitę do kotła, nie przejmując się obecnością małego Jezusa i jego matki, zaś anioł bezradnie rozkłada ręce. Czyżby ten obraz zamówił konkurencyjny zakon? Inny artysta z Bożej łaski, chcąc pokazać Trójcę Świętą namalował trzy identyczne postaci (alternatywny wariant tego tematu to mężczyzna o trzech twarzach).
Ekspozycję uzupełniają stare atlasy i srebrne cacka, typu kadzielnica w kształcie pancernika, który w XVI wieku był alegorią Ameryki. Polityka polityką, ale to kompleksy peruwiańskiej elity sprawiły, że sztuka wicekrólestwa tak długo traktowana była z niechęcią i lekceważeniem. Jako pierwsi docenili ją prywatni kolekcjonerzy. Zbiory Eduardo Barbosy i jego żony Silvii Stern podróżują po świecie, gdzie są traktowane w najgorszym razie jako egzotyczna ciekawostka.
Poprzednią okazję do obcowania ze sztuką zamorskich kolonii hiszpańskich nasza publiczność miała bodaj w 1961 roku. Rachunek jest prosty: następnej możemy nie dożyć.
– Wiesław Chełminiak
Wystawę „Sztuka wicekrólestwa Peru” można oglądać do 20 maja w Muzeum Narodowym w Warszawie, a od 5 czerwca do 2 września we Muzeum Narodowym we Wrocławiu