Historia

Megatsunami w Dolomitach. Wody jeziora zatopiły miasto

Potężna masa skał i ziemi, 270 mln metrów sześciennych, sunąc w zawrotnym tempie 100 km/godzinę, spadła do jeziora. Gigantyczny słup wody wzbił się na niewyobrażalną wysokość 250 metrów, przelał przez zaporę i spadł na Longarone. Wszystko rozegrało się błyskawicznie, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund. Ludzie byli bez szans.

Widoczna z daleka bryła jasnego betonu, łącząca brzegi bardzo wąskiego i bardzo wysokiego wąwozu, odcina się od szarego tła gór i od błękitnego nieba. To tama, która przedzieliła rzekę Vajont we włoskich Dolomitach. Na górze próżno by jednak szukać sztucznego jeziora, jakie powinno tu być. Zagłębienie za zaporą wypełnia, zamiast tafli wody, ogromne rumowisko, masa skał przemieszanych z ziemią. Nad nim zieje otwarta rana – pas nagiej skały, długości dwóch kilometrów i szerokości czterystu metrów, na zboczu Monte Toc. Przyczyna nieszczęścia.

Rana na Monte Toc mimo upływu czasu nie zabliźniła się, chociaż drzewa i rośliny coraz śmielej czepiają się skały. A rany wśród ludzi – mieszkańców miasteczka Longarone i innych miejscowości, zarówno tych, które leżą w dolinie rzeki Piave u stóp gór, jak tych położonych na zboczach nad zaporą? Niewielu ocalało. Ci, którzy tu pozostali, czują się strażnikami pamięci.

Miejscowości, zmiecione z powierzchni ziemi, zostały odbudowane. W Longarone stoją nowe domy, jest kościół wybudowany z myślą o upamiętnieniu tragedii (z dawnego, zabytkowego kościoła, pozostała tylko dzwonnica – co widać na słynnej fotografii zrobionej tuż po katastrofie) i, oczywiście, muzeum pamięci.

W poniedziałek, 9 października, do Longarone przyjedzie prezydent Sergio Mattarella. Uczci swą obecnością 60. rocznicę owego tragicznego dnia, gdy wody sztucznego jeziora powstałego za tamą Vajont przelały się przez zaporę, niszcząc wszystko po drodze. W starciu z żywiołem o apokaliptycznych rozmiarach ludzie byli bez szans. Nie da się nawet ustalić dokładnej liczby ofiar – oficjalnie to 1917 osób, de facto na pewno więcej, może aż 2500. Znaleziono ciała tylko 1500 osób, mniej niż 700 zdołano zidentyfikować. W samym Longarone, miejscu uderzenia potężnej fali, śmierć poniosło ponad 1450 osób. Ocalało tylko 30 dzieci. W 350 rodzinach nie uratował się nikt.

Tragedia w Longarone to, według UNESCO, jedna z największych katastrof spowodowanych nie przez siły natury, lecz przez działalność człowieka. We Włoszech była największa.

Milion razy głośniej

„Mój ojciec wrócił z pracy do domu jak zwykle, ale zaraz, czego wcześniej nigdy nie robił, pojechał gdzieś samochodem. Pięć minut później usłyszałam coś jakby grzmot. Był niewiarygodnie potężny. Babcia weszła do mojego pokoju, mówiąc, że zamknie okiennice, bo zanosi się na burzę. W tym momencie zgasły światła i usłyszałam dźwięk, którego nie da się opisać. Najbardziej przypominał odgłos zamykających się z hukiem metalowych żaluzji sklepowych, tylko że był milion, miliard razy gorszy. Poczułam, że moje łóżko się zapada, jak gdyby otwierała się pod nim jakaś dziura, jak wyrywa mnie straszna siła. Nie byłam w stanie nic zrobić. Nie wiedziałam, co się dzieje”.

Micaela Colletti, wówczas dwunastoletnia, opowiedziała swe przeżycia dziennikarzowi BBC dziesięć lat temu, przy okazji 50. rocznicy tragedii, i jest to najbardziej znana i najpełniejsza relacja, powtarzana do dzisiaj przez wiele mediów. Dziewczynka, wyrzucona z ogromną siłą w powietrze, przeleciała 350 metrów. Miała szczęście. Spod warstwy mułu wydobyła ją ekipa ratownicza. Ocalała jedyna z rodziny. Ojca zidentyfikowano. Ciała matki, babci i siostry nie zostały nawet odnalezione.
Był 9 października 1963 roku, godzina 22.39. Mieszkańcy Longarone i okolicznych wsi zbierali się do snu. Ale ta okoliczność, istotna przy kataklizmach takich jak trzęsienie ziemi, tu była bez znaczenia. Przed, jak się je często określa, „megatsunami na lądzie”, które przewaliło się przez dolinę z siłą większą od wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie, nie było ucieczki. Zwłaszcza że wszystko rozegrało się błyskawicznie, w ciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund.

Micaela Colletti wspomina: „Kiedy mnie wydobyto, usłyszałam, jak ktoś mówi: »Znależliśmy kolejną staruszkę«. Miałam tylko dwanaście lat, ale cała byłam oblepiona czarnym błotem i musialam wyglądać jak stara kobieta. Pamiętam, że niósł mnie, potykając się o jasne, niewiarygodnie białe skały jedyny w Longarone strażak, który ocalał. Nad nami wisiał księżyc, ogromny i tak bliski, że aż przerażał. Umieszczono mnie w samochodzie. Usłyszałam, że ktoś płacze i nagle zdałam sobie sprawę, że to ja”.

Katastrofa nie była skutkiem pęknięcia zapory. Kataklizm spowodowało osunięcie się zbocza Monte Toc. Potężna masa skał i ziemi, 270 mln metrów sześciennych, sunąc w zawrotnym tempie 100 km/godzinę, spadła do jeziora. Gigantyczny słup wody wzbił się na niewyobrażalną wysokość 250 metrów, przelał przez zaporę i spadł na Longarone. W miejscu uderzenia w ziemię powstał ogromny krater o średnicy 80 metrów i głębokości 60 metrów. Wielu ludzi zostało weń wciągniętych i pozostało tam już na zawsze.

To nie wszystko. W chwili uderzenia w ziemię przed słupem wody wytworzyła się poduszka powietrzna. To ona właśnie działała jak fala uderzeniowa przy wybuchu bomby atomowej. Znajdowani ludzie w większości byli nadzy, bo potężny podmuch zrywał z nich ubrania. Ucierpieli także mieszkańcy wsi położonych na zboczach górskich nad jeziorem, bo do nich również dotarła boczna, nieco słabsza fala, która rozlała się za tamą.

Osuwająca się góra

Czterysta kilometrów na zachód od Longarone, w pobliżu Turynu, malowniczą dolinę Orco u stóp góry Gran Paradiso, wypełnia istna kaskada zapór i niewielkich hydroelektrowni, przeplatających się z uroczymi wioskami. Trudno nie pomyśleć, co by było, gdyby... Faktem jest jednak, że tamy w Orco nie są duże i że stoją tu od blisko stu lat. Zbudowano je, co przypominają tablice upamiętniające wysiłek budowniczych, w drugiej połowie lat 20., w początkach rządów Mussoliniego.
Był to chyba dobry czas dla tego rodzaju przedsięwzięć, bo już wówczas zaczęto przemyśliwać o potrzebie spiętrzenia wód rzeki Vajont w Dolomitach i postawieniu tam hydroelektrowni. Nic z tego nie wyszło, bo mieszkańcy rejonu kategorycznie się sprzeciwili. Do planów wrócono więc dopiero po drugiej wojnie światowej, gdy powojenny boom gospodarczy sprawił, że potrzeba zapewnienia energii szybko rozwijającemu się przemysłowi i mieszkańcom północnych Włoch stała się wręcz paląca.
        ODWIEDŹ I POLUB NAS     Budowę zapory rozpoczęto w 1956 roku i w ciągu zaledwie trzech lat doprowadzono do końca. Tama, najwyższa wówczas na świecie, była prawdziwym cudem inżynierii: 262 metry wysokości, ponad 3 metry szerokości na koronie i 27 metrów u podstawy.

Zapewne ta właśnie pilna potrzeba sprawiła, że zlekceważono liczne sygnały ostrzegawcze, płynące zarówno od natury, jak mieszkańców. Wiedziano, że teren jest niestabilny, a budowa geologiczna Monte Toc nie wróży dobrze, sądzono jednak, że da się nad tym zapanować. Zapału nie ostudziło nawet odkrycie, że wąwóz rzeki Vajont powstał w efekcie osuwiska z Monte Toc sprzed milionów lat.

Podobnie jak wstrząsy sejsmiczne, co prawda słabe, i coraz wyraźniejsze osuwanie się zbocza, zwłaszcza od chwili, gdy przystąpiono do napełniania zbiornika. Największe osuwisko – 800 tys. metrów sześciennych – wywołało kilkumetrową falę. Ale jedynym skutkiem była decyzja, by obniżyć lustro wody. Do takiej też konkluzji doszli naukowcy z instytutu w Bergamo, którzy na modelu badali zachowanie się góry i wody.

Wnioski potraktowano optymistycznie. Uznano, że utrzymanie lustra wody na poziomie 40 metrów poniżej korony tamy będzie bezpieczne, a obserwowana niestabilność gruntu na Monte Toc mieści się w granicach do zaakceptowania. Nikt pewnie nie był w stanie sobie wyobrazić, by mogło się osunąć zbocze na całej długości góry i by materiału skalnego było ponad 300 razy więcej.

Latem 1963 roku sytuacja bardzo się jednak pogorszyła. Lato było deszczowe, ziemia nasiąkła wodą, do osuwania się ziemi dochodziło dzień w dzień. Władze prowincji sugerowały rozpoczęcie ewakuacji mieszkańców. Pewnego dnia zaobserwowano, że w ciągu doby grunt z Monte Toc przesunął się już nie o centymetr czy dwa, jak bywało wcześniej, lecz o cały metr. Wówczas jednak, jak oceniono po katastrofie, było już za późno, by dało się ją zażegnać.

9 października przez cały dzień było niespokojnie. Od zbocza góry raz za razem odrywały się kawałki skał i drzewa wyrwane z korzeniami. Wieczorem inżynierowie i technicy z obsługi, zaniepokojeni wyszli na tamę, by zobaczyć, co się dzieje. Chwilę później zmiotła ich fala.

Natura czy człowiek?

Odpowiedzi na tak postawione pytanie poszukiwano od pierwszych chwil po katastrofie. Czy spowodowały ją nieokiełznane siły natury, czy też naiwność ludzi, którym wydawało się, że nad naturą można zapanować? Może nadmierna niefrasobliwość? A może chciwość? Zbyt wiele zainwestowano, by można było przerwać budowę na podstawie niejasnych obaw i niepewnych przewidywań. Nie dla wszystkich było oczywiste, że zawinił człowiek, decydując się na postawienie wielkiej tamy w wysoce ryzykownym miejscu i nie słuchając ostrzeżeń tych, którzy to miejsce znali. Obwiniani bronili się, na forum parlamentu i w mediach, odwołując się do nieprzewidywalności natury i do woli boskiej.
Budowę tamy rozpoczęła prywatna firma SADE, Società Adriatica di Elettricità, mająca monopol na dostawy prądu w północnych Włoszech. Gdy nastąpiła katastrofa, nie była już jednak jej właścicielem, bo tama i urządzenia przeszły w ręce państwowego koncernu energetycznego ENEL. To komplikowało sprawę, utrudniając szukanie odpowiedzi na pytanie, kto w większym stopniu ponosi winę. W którym momencie należało się wycofać: na wczesnym etapie, gdy było to stosunkowo łatwe, czy później, gdy należało dostrzec zagrożenie?

Proces oskarżonych o spowodowanie tragedii rozpoczął się dopiero w 1968 roku, w L’Aquila, stolicy regionu Abruzja. Trzy osoby – szef firmy wykonawczej, jej naczelny inżynier i przedstawiciel lokalnych władz, odpowiedzialny za roboty publiczne – zostały skazane na sześć lat więzienia za zaniedbania, które doprowadziły do śmierci ludzi. Innych oskarżonych uniewinniono. Akta procesowe, parę lat temu przeniesione do archiwum w Belluno, głównym mieście prowincji (to odpowiednik powiatu), w której leży Longarone, wiosną tego roku UNESCO umieściła na liście Pamięci Świata, Memory of the World. To zbiór cennych dokumentów, które muszą być szczególnie chronione, by przetrwać dla potomności.

Ofiary spoczywają dziś razem na cmentarzu pamięci w Fortogna. Przeniesiono tu także szczątki tych, którzy wcześniej zostali pochowani gdzie indziej. Każda z ofiar ma własny nagrobek. Wymiar symboliczny przeważa nad faktycznym. Nagrobki mają przecież także ci, których ciał tu nie ma, bo być nie może.

Micaela Colletti uważa, że to nie jest dobrze, zaciera bowiem prawdziwy obraz skutków kataklizmu. „To fałszowanie historii” – mówi. – „Nie pokazuje prawdy, bo teraz nie widać, jak niewielu zmarłych zdołano zidentyfikować. Moja matka, babcia i siostra, mają nagrobki, choć ich ciał nie znaleziono. Obok nich stoi nagrobek ojca, ale jego ciało pod nim nie leży. I to jest tak, jak bym straciła go po raz drugi”.

Longarone podniosło się po tragedii. Stało się znanym ośrodkiem produkcji optycznej (do niedawna miało tu siedzibę Safilo, najbardziej znana włoska firma produkująca oprawki), słynie też z dorocznych targów lodów, podczas których prezentowane są zarówno urządzenia do ich produkcji, jak receptury. We Włoszech, krainie lodów, ma to swoją wymowę.

A tama Vajont? Imponujące dzieło włoskich inżynierów przetrzymało uderzenie. Uszkodzona została jedynie korona, i to na głębokość zaledwie jednego metra. Tama, zawieszona w powietrzu, jest z Longarone na zawsze. Jak memento.

–Teresa Stylińska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP 2023
Zdjęcie główne: W tym miejscu kilka dni wcześniej było Longarone. 17 października 1963 rok. Fot. TopFoto / Topfoto / Forum
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.