Historia

Foczym tropem

130 lat temu statek „Fram” stanął w lodach Arktyki, a Fridtjof Nansen zaczął szykować się do marszu na nartach i żeglugi w kajaku przez najzimniejsze wody Ziemi…

W XIX wieku opłakiwano w wysokiej poezji odchodzącą epokę żaglowców: smukłych i cichych szkunerów, strzelistych jak łuk katedry. Oto ustąpić muszą miejsca zasmolonym, ciężkim i zadymionym parowcom, które mają tak naprawdę dwie zalety: są wielokrotnie ładowniejsze i zwykle szybsze – szczególnie, kiedy trafią na wielotygodniową ciszę morską. Zapomniano o tych tygodniach ciszy, bez wody, pod palącym słońcem, z robakami rojącymi się w zgniłym solonym mięsie. O stoicyzmie, jakiego wymagało wpatrywanie się w rosnące w oczach skały, gdy pędzony na nie przez wiatr statek nie miał żadnej możliwości manewru – wzdychano na myśl o albatrosach, o muzyce wiatru w olinowaniu i ta tęsknota przeszła długą drogę od poezji Stéphane’a Mallarmé’a do szant, wywrzaskiwanych w pubach wyspecjalizowanych w tym gatunku muzyki i klienteli.

Łupiny i kontenerowce

Znacznie mniej piosenek powstało o S/S Belgice, o ekspedycji Adolfa Erika Nordenskiölda i harpunach Otto Sverdrupa. A przecież kontrast między tymi łupinami a kontenerowcami i tankowcami – które co roku szerzej rozjeżdżają Północny Szlak Morski, wykreślając mazutem smugi tak szerokie, że można by je dojrzeć z kosmosu – jest znacznie większy niż między przeciętnym szkunerem a parową „ciuchcią” przemierzającą Atlantyk. W grę wchodzi różnica skali zarówno pojazdu (statki sunące dziś u brzegów Nowej Ziemi i Syberii są na oko tysiąckrotnie większe od tych sprzed wieku z kawałkiem), jak szlaku: globalne ocieplenie, w które chyba już nikt nie wątpi (sceptycy fechtują się jeszcze o określenie jego przyczyn), odsłania setki kilometrów czarnych, żwirowych wybrzeży, które za kilkanaście lat pewnie się zazielenią. Tamci sunęli wśród lodów, białych, opalizujących granatowo, zielono i liliowo.

Dziś noc polarną rozjaśniają halogeny na dziobie i ledy w kabinach, tamci skazani byli na pół roku przy płomyku lampy Ignacego Łukasiewicza. Współcześni prowadzeni są przez nawigację satelitarną i Starlink, jeśli używają sonaru to tylko, by nie skaleczyć zbłąkanej foki, bo rzeźba dna dawno wprowadzona jest do pamięci systemów nawigacyjnych. Tamci płynęli w absolutne nieznane: nawet nie „ubi leones”: ubi nunquam. W ciemność i mróz, w nadziei na dotarcie do lodowego wiru na czubku Ziemi, niczym vortex, jaki każdy z nas nosi, dopóki nie wyłysieje, na czubku głowy.
Od lewej: Otto Sverdrup, Adolf Erik Nordenskiöld, i Fridtjof Nansen. Washington DeLong. Fot. Nasjonalbiblioteket – oryginalnie wrzucone na Flickr (CC BY 2.0); George J. Stodart – „Vegas färd kring Asien och Europa” A. E. Nordenskiöld, publikowana w Stockholmie w 1881; Henry Van der Weyde; Naval History and Heritage Command – Domena publiczna, Wikimedia
Było ich kilka pokoleń: w historiach odkryć geograficznych do dziś figuruje Pyteasz z Massalii, współczesny Arystotelesa, który na pewno dopłynął do Wysp Brytyjskich, prawdopodobnie do Islandii, a dalej – kto wie, skoro w „Peri Okeanos” pisał o zacieraniu się różnicy między morzem a lądem, o lodowatej „kaszy”, przez którą nie da się płynąć i która skuwa okręt? Wiemy o kilku Wikingach, którzy dopłynęli do Półwyspu Kolskiego, w tym o Ottarze z Halogalandii w X wieku; kolejne stulecia pochłania cisza.

Handel z Rosją zawsze się opłaca

Następne próby szturmowania tzw. Przejścia Północno-Wschodniego podjęto dopiero w XVI wieku, wraz ze wzrostem potęg europejskiej Północy: Anglii, Szwecji i Niderlandów. Richard Chancellor rozmawiał z ruskimi (nowogródzkimi) kupcami w tułubach i futrach, Steven Borough dopłynął aż do Morza Karskiego, Willem Barents, niderlandzki kupiec i nawigator, któremu marzyła się Nowa Ziemia, Het Nieuwe Land, spotkał swój los w lodach Spitsbergenu. „Mała epoka lodowcowa” w XVII i XVIII wieku nie sprzyjała wędrówce wzdłuż północnych brzegów Eurazji. Trzeba było dopiero optymizmu wieku pary i elektryczności, by podjęto nowe próby.

I wówczas nie brakowało dramatów, w tym – amerykańskiego krążownika „Jeannette”, który pod dowództwem George’a Washingtona De Longa ugrzązł w lodach na północ od cieśniny Beringa. Przez blisko dwa lata dryfował, wraz z polem lodowym, u brzegów wschodniej Syberii, zanim trzasnął pod naporem lodów. Większość załogi zatonęła w lodowatych wodach Leny, usiłując dotrzeć na zachód, gdzie musi być jakaś cywilizacja.

Tragedia, jak nieraz bywa, stała się jednak początkiem odkrycia, kiedy w trzy lata później szczątki „Jeannette” – w tym dokumenty podpisane przez De Longa i ubrania członków załogi – morze wyrzuciło na zachodnie wybrzeże Grenlandii, w pobliżu osady Julianehaab. Jak się tam dostały? Na szczęście nie słyszano jeszcze o teleportacji, wyjaśnienie było więc jedno: lody nie krążą po Oceanie Północnym chaotycznie, lecz kołują, napędzane przez prądy oceaniczne i ruch obrotowy Ziemi. A być może płyty lodowe przesuwają się również na wysokości bieguna północnego?

Taką hipotezę postawił wówczas dwudziestokilkuletni Fridtjof Nansen, biolog, alpinista i narciarz, pracownik muzeum w Bergen – i zdołał przekonać do swojej hipotezy (która z pewnymi korektami okazała się słuszna) sporą część elit norweskich. A skoro tak – przekonywał Fridtjof – to może, wypłynąwszy odpowiednio daleko na północ, zanim statek skują lody, uda się wraz z polem lodowym dotrzeć do bieguna?

„Fram” wrasta w lody

Przekonał i do tego. Nie bez znaczenia pewnie była nadzieja na uzyskanie przez Norwegię przewagi symbolicznej nad Szwecją, od której dystansowała się coraz bardziej. Wystąpienia przed Towarzystwem Geograficznym i parlamentem, zbiórki publiczne i dotacje budżetowe – dzięki nim w latach 1891-1893 udało się zbudować „Fram”: niezniszczalny, przypominający konstrukcją skorupę orzecha, który wpłynąć miał w pola lodowe tam, gdzie zniszczona została „Jeannette”. Po raz pierwszy lód otoczył statek na wysokości przylądka Czeluskina, 5 października 1893 roku – do końca miesiąca statek tkwił w środku pola lodowego.
Był to jednak dopiero początek ekspedycji. Po półtora roku kołowania, które zbyt wolno przybliżało „Fram” do bieguna północnego, Nansen w lutym 1895 roku wraz z doświadczonym poganiaczem psich zaprzęgów Hjalmarem Johansenem, zdecydował się ruszyć na nartach, z zapasami wiezionymi na saniach, w stronę bieguna. Statek miał nadal dryfować.

Fridtjof dotarł do 86 stopnia szerokości północnej, tam jednak zdecydował się zawrócić; zapasy kończyły się szybciej niż oczekiwano, wędrówka po niekończącej się równinie ze spiętrzonych na wysokości kilku pięter lodowych bloków była praktycznie niemożliwa. Czekała go wraz z Hjalmarem jeszcze jedna zima na północnych brzegach archipelagu, tworzącego Ziemię Franciszka Józefa. „Fram” pod dowództwem Otto Sverdrupa dryfował w tym czasie w stronę Spitsbergenu, zgodnie z hipotezą Nansena.

Ciekawe, jak bardzo zwietrzał urok tych wypraw, czy raczej – jak dostrzegało go jedno, może dwa lub trzy pokolenia. Chłopcy bawią się w żołnierzy od zawsze i będą to robić, dopóki nie uda się ostatecznie wyplenić „toksycznej męskości”. Pokolenie czy dwa, ale za to na całym świecie bawiło się, chyba raczej w czasach naszych dziadków niż ojców, w kowbojów i Indian. Była moda na kosmonautów, była na czołgistów – ale wydaje się, że mało kto przeżył historię wypraw polarnych tak mocno, jak polscy nastoletni czytelnicy książek Aliny i Czesława Centkiewiczów.

Polarna szuflada

Czy warto konfrontować się z pamięcią sprzed 40 lat? „Nie przechowuj pamiątek, bo z twojej szuflady / Wzbije się dym trujący dla twego oddechu” – przestrzega Czesław Miłosz, ale robi to cokolwiek ironicznie. Losy (dokładniej – zasiadanie w jury Nagrody Fundacji Identitas) rzuciły mnie do Tromsø; mgła na lotnisku stała, miałem półtorej godziny, by dobiec od motelu do miejscowego Muzeum Wypraw Polarnych. Uchylić szuflady?

Samo muzeum ma w sobie urok wielu podobnych prowincjonalnych placówek, wspólny przybytkom Klio w Turoszowie, Taillancourt i Tromsø. Pani w kasie jest dziwnie nadąsana i gestem pokazuje, gdzie przyłożyć kartę, sklepik z pamiątkami okazuje się stosem przykurzonych kubków w absurdalnych cenach (w Tromsø wetknięto w nie jeszcze bez liku sześciokolorowych flag – czyżby nieznany nam aspekt wypraw polarnych?), dioram nie powinny zwiedzać osoby uczulone na kurz. A jednak można tam się dowiedzieć niejednego.

Wiele jest znaków odwagi w obliczu pustki: smętne płatki cyny, najprawdopodobniej resztki rożka, którym nawoływali się we mgle członkowie wyprawy Barentsa. Podświetlona upiornym błękitnym światłem, przywodzącym na myśl awarie jądrowe, rekonstrukcja chaty, w jakiej spędzali zimę członkowie drużyn łowieckich polujących na lisy, niedźwiedzie, morsy i foki. Pięć minut w tej chacie pozwala doskonale zrozumieć swoistość i sukces literatury norweskiej u progu XX wieku: w ciemności pełga płomyk lampy naftowej, słychać zapętlony w odtwarzaczu świst wichury i wycie psa, ledwie ciepły czajnik dogasa na płycie. Tak będzie – głoszą zachowane zapiski ołówkiem wędrowca z 1911 roku – jeszcze przez 187, 186, 185 dni.

Humanitarny kilof

Nałowili się jednak tych fok co niemiara (Norwegia z wielkimi oporami podpisała konwencje dotyczące ograniczenia polowań w latach 60. XX w.). W salach muzeum królują wypchane foki wszystkich gatunków: fokowąsy brodate i lodofoki grenlandzkie, nerpy i szarytki – patrzą ogromnymi, szklanymi oczami, niczym na filmach Agnieszki Holland.
Najbardziej niezwykłe są focze skóry: niemal doskonale okrągłe, jak gigantyczny placek lub rozłożona cygańska suknia. Jak w każdym muzeum prowincjonalnym, wszędzie wiszą tabliczki z zakazem dotykania, ale wszyscy – i dorośli, i dzieci – kiedy tylko groźna pani z kasy przestaje patrzeć w ich stronę, wyciągają rękę i głaszczą te kręgi, miękkie i puszyste jak nic w świecie. Trochę z czułością, trochę z przeprosinami, zwłaszcza, że muzeum oferuje też kęs humoru w bardzo nordyckim duchu: potężny, brązowo poplamiony kilof opatrzony jest tabliczką z objaśnieniem po norwesku i angielsku:

„Hakkapik, narzędzie używane do zabijania małych fok. Foczka najpierw ogłuszana była tępym końcem, a następnie ostrym końcem dziurawiono jej czaszkę i rozrywano mózg. To niezwykle humanitarna i bezbolesna metoda”.

Osobliwe, ale nie przyszedłem tu badać ech norweskiego humanitaryzmu sprzed pół wieku. Skrzypiącymi schodami trafiam na najwyższe piętro, gdzie znalazły się szczątki solidnie zrekonstruowanego kajaka Nansena: kilka lat wcześniej uczył się jego budowy od grenlandzkich Inuitów, którym zresztą zawdzięczamy słowo „kayak”.

Zbudował go własnoręcznie z resztek wędek, sań, też zbudowanych na wzór inuickich pojazdów (qamutiik) i skór fok, po czym zszył nićmi z ich jelit. Nieustraszony żeglarz po dzikich wodach Liwca, Wkry i Hańczy – uchylam gabloty (i tak naraziłem się duchom konserwacji, głaszcząc focze skóry) i oglądam kajak z bliska.

Rusztowanie z bambusu wygląda, jakby nie było w stanie utrzymać trzylatka: bambusowe żerdki mają trzy, może cztery milimetry grubości. Na tej wątłej kratownicy rozpięta jest skóra, poprzecierana, z kępkami włosia. Otwór, w którym siedział kajakarz, wytyczony jest ze zwiniętego w krąg kawałka bambusu, dodatkowo obszytego miękką skórą – nie przylega do ciała, z każdą falą Oceanu Północnego do środka wlewała się woda. Na ostatnie ruchomości polarników – broń, kompas, notatki, żywność – uszyto kilka kieszeni, zawiązywanych z góry rzemieniem.

Czytałem relacje astronautów, wychodzących na orbicie Ziemi w próżnię w skafandrze z logo NASA: ich również każda szczelina mogłaby w sekundę zamienić w człekokształtną bryłę lodu. Ale płynąć parasolem z foczej skóry, rozpiętym na resztkach wędki nad czarnymi wodami Oceanu Arktycznego, mierzącego piętnaście i pół miliona kilometrów kwadratowych (cóż z tego, że jego większa część skuta lodem)? No tak, na to trzeba było być Fridtjofem.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. ODWIEDŹ I POLUB NAS
Zdjęcie główne: Fridtjof Nansen (1861–1930) pali fajkę przed statkiem „Fram”. Psie i niedźwiedzie skóry schną na burcie statku. Zdjęcie z wyprawy statkiem arktycznym w kierunku bieguna północnego: 24 czerwca 1893 do 13 sierpnia 1896. Statek miał dryfować w lodzie na prądzie oceanicznym od wybrzeży Syberii przez biegun północny do Grenlandii. Nie zdobyli bieguna północnego, ale ich wyprawa miała ogromne znaczenie dla nauki. Fot. Fridtjof Nansen, w zbiorach Biblioteki Narodowej Norwegii – Domena publiczna, Wikimedia
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.