Co ciekawe, heroldami sprawy palestyńskiej nad Sekwaną byli najpierw bliskowschodni chrześcijanie, tak prawicowi jak lewicowi.
Ci pierwsi zaszczepili sprawę palestyńską na narodowej prawicy, w imię tożsamości, ale też trochę grając na nutce „drugiego Chrystusa” krzyżowanego przez Żydów w obozach uchodźców. Gilbert Dawed, palestyński chrześcijanin, był na przełomie lat 70. i 80. jednym z liderów Federacji Nacjonalistycznych Studentów. To on sprawił, że przez długie lata francuscy aktywiści narodowo-rewolucyjni będą nosić arafatkę, szokując tym elementem garderoby prawicę klasyczną, narodową i burżuazyjną, choćby z Frontu Narodowego, i wprowadzając dysonans poznawczy u policji politycznej oraz politologów.
Ci drudzy zainteresowali sprawą palestyńska skrajną lewicę w imię antykolonializmu i walki narodowo-wyzwoleńczej. Prekursorami tej linii byli progresistowscy posoborowi chrześcijanie wraz z ich organem „Témoignage chrétien”, ale to zwłaszcza silni i popularni po Maju 1968 maoiści ujrzeli w niej strategiczną okazję obejścia Partii Komunistycznej od lewej i dotarcia do imigranckich robotników pochodzenia arabskiego oraz sposób na alternatywną penetrację klasy robotniczej niemal całkowicie kontrolowanej wówczas przez żelazny uścisk komunistycznego związku zawodowego CGT. Sam Jaser Arafat, założyciel Organizacji Wyzwolenia Palestyny w 1964 r. składając dwie wizyty w Chinach, dał pretekst do tego typu koligacji w nadsekwańskim krajobrazie politycznym.
O ile walka zbrojna jako taka nie zdawała się wzbudzać szczególnych emocji, a plakaty z dzierżącymi kałasznikowy fedainami były nieodłącznym elementem lewicowej propagandy, o tyle terroryzm organizacji palestyńskich wywoływał jednak pewne kontrowersje, zwłaszcza podczas zamachu na izraelskich sportowców na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku. Palestyńczycy stracili sympatię części francuskiej lewicy, ale inna jej część brnęła dalej. Pisarz Phillippe Sollers, wówczas maoistowski aktywista, pisał w kwartalniku literackim „Tel Quel”, że Palestyńczycy mają prawo uciekać się do terroryzmu jako ofiary tortur w izraelskich kazamatach.
15 października 1972 r. Jean-Paul Sartre oświadczył w „Sprawie Ludu” („La Causę du Peuple”): „W tej wojnie jedyną bronią Palestyńczyków jest terroryzm. To broń straszliwa, ale biedni i uciskani nie mają innej”. W sumie nic dziwnego, że „nosiciele walizek”, czyli lewicowi intelektualiści popierający raptem dekadę wcześniej, niekiedy czynnie, terrorystyczne metody algierskiego FLN przeciw własnym rodakom, potrafili znaleźć usprawiedliwienie dla zamachów. Podobny schemat odnajdziemy dwa pokolenia później, w 2023 r., w postaci afirmacji Hamasu i jego metod.
Po zakończeniu wojny w Wietnamie w 1975 roku, francuska partia komunistyczna, zgodnie z wytycznymi Kremla, zaczęła aktywniej popierać Organizację Wyzwolenia Palestyny (OWP). Jej lider Jaser Arafat stał się kultowym idolem lewicowej młodzieży tak jak Che Guevara czy Fidel Castro. Izrael jako amerykański lotniskowiec na Bliskim Wschodzie został desygnowany na wroga, kolonialne państwo apartheidu i uścisku, zwłaszcza że po trzech dekadach dominacji politycznej lewicy, w 1977 r. rządy przeszły tam w drodze demokratycznych wyborów w ręce prawicy z Likudu.
Już wtedy zaczął się pojawiać na lewicy podział, który dziś przybrał formę wybuchową. Socjaliści i François Mitterrand stanowczo bronili prawa Izraela do istnienia i zachęcali Arafata do odejścia od statutu OWP i uznania Izraela, co ostatecznie pozwoliłoby na współistnienie dwóch państw, zieloni i komuniści generalnie byli bliżej Palestyńczyków niż Izraela, a skrajna lewica propalestyńska potępiała Izrael jako państwo apartheidu, masakr, a nawet „eksterminacji”. Antysyjonizm francuskiej lewicy zaczął zbliżać się do klasycznego antysemityzmu.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
O ile wówczas jednak kibicowanie sprawie palestyńskiej mieściło się w klasycznym lewicowym paradygmacie popierania ruchu oporu „postępowego” i narodowo-wyzwoleńczego, o tyle dziś nagle okazuje się, że lewica rymuje się z islamizmem, Hamasem i „Allah akbar” na ulicach. Jak doszło do tej zmiany?
Nowy etap rozpoczął się w latach 80. Wcześniej propalestyńska lewica popierała postępową OWP, ale ta zawarła porozumienie z Izraelem, które doprowadziło do powstania Autonomii Palestyńskiej w Gazie i na Wschodnim Brzegu. Pozostałe na placu boju palestyńskie organizacje, najbardziej aktywne w walce z Izraelem, wyrażające „słuszny gniew uciskanych”, były islamistyczne jak libański Hezbollah i palestyński Hamas. Trzeba było taktycznie zamknąć oczy na aspekt religijny i schować oświeceniowe zasady świeckości pod korzec.
Gdy sympatie polityczne coraz częściej zamieniały się w strategie polityczne, zgodnie z materialistyczną dialektyką ilość przeszła w jakość i pojawił się zupełnie nowy szablon ideologiczny, który zwykło określać się mianem islamolewactwa (islamogauchisme).
Po raz pierwszy użył tego terminu socjolog Pierre-André Taguieff w swojej książce o „nowej judeofobii” z 2002 roku. Termin ten był początkowo wyłącznie opisowy i odnosił się do politycznej konwergencji między fundamentalistycznymi muzułmanami a grupami skrajnej lewicy, ale szybko stał się inwektywą. Wyklinany i wypierany przez samych lewicowców, którzy porównywali go do wyrażenia „judeobolszewizm” ze słownika nazistów, ostatecznie zagościł w debacie publicznej, gdy został użyty przez ministrów Emmanuela Macrona po zabójstwie Samuela Paty’ego, nauczyciela, który zilustrował lekcje o wolności słowa karykaturami Mahometa.
Jakie są dogłębne przyczyny owej konwergencji? W swojej powieści „Uległość” Michel Houellebecq zdefiniował islamolewactwo o wiele zabawniej i o wiele trafniej: „desperacka próba wyrwania się ze śmietnika historii przez rozkładających się i gnijących marksistów w stanie śmierci klinicznej poprzez przylgnięcie do rosnących sił islamu”.
Przyzwyczajona do dominacji intelektualnej i politycznej lewica musiała zmierzyć się, począwszy od lat 80. ubiegłego stulecia, ze zjawiskiem zaniku jądra jej tradycyjnego elektoratu, czyli wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. Z jednej strony robotników było coraz mniej z powodu postępującej dezindustrializacji, a z drugiej okazało się, że są oni o wiele bardziej przywiązani do kwestii tożsamościowych niż by się mogło wydawać. Minęła epoka „boju ostatniego” i internacjonalizmu: robotnicy we Francji głosują dziś masowo na Marine Le Pen (68% w ostatnich wyborach prezydenckich).