Ale to nie one przyniosły mu sławę. Wystarczy zajrzeć do internetu: z nazwiskiem „Wojciech Plewiński” krzyżuje się tytuł „Przekrój” i okładka z „kociakiem”, jak w czasach świetności pisma nazywano atrakcyjne dziewczyny, których fotografie lądowały na pierwszej stronie. Wtedy to był hit, choć nikt tego jeszcze tak nie nazywał. Beata Tyszkiewicz, Anna Dymna, Anna Seniuk, Ewa Krzyżewska,
Grażyna Hase... i setki innych, nieznanych lub zapomnianych. Wszystkie młode, śliczne i jeszcze niewinne.
To był pomysł redaktora naczelnego
Mariana Eilego – dać ludziom trochę oddechu po okresie najtwardszego stalinizmu, gdy królowymi okładek były przedstawicielki sojuszu robotniczo-chłopskiego.
Sam Plewiński uważa, że został przez „kociaki” zaszufladkowany. Jeśli tak jest w istocie, to retrospektywa jego prac, którą można oglądać w warszawskim Domu Spotkań z Historią (do 4 lutego 2024 r.) dowodzi, jak bardzo niesłusznie. – Wojciech Plewiński fotograficznie jest wszechstronny – mówi jedna z kuratorek wystawy
Anna Brzezińska i dodaje: – Zależało nam na tym, żeby pokazać różnorodność jego fotografii: doskonałe zdjęcia z teatru, portrety sławnych ludzi, ale i świetny reportaż.
W odpowiednim towarzystwie
Wojciech Plewiński, rocznik 1928, w czarnym golfie, miękkiej marynarce z karminową poszetką i rodowym sygnetem na palcu nosi się, jak ktoś z nieco innego świata, z klasą. – U mnie w życiu wszystko było z przypadku – powtarza, gdy opowiada o swojej karierze: kogoś znał, ktoś do niego zadzwonił... Ale też nie zaprzecza, że środowisko, z którego się wywodził i w jakim się obracał, mu nie zaszkodziło.
Urodził się w Warszawie, w rodzinie o ziemiańskich korzeniach i historii dość typowej dla tej klasy społecznej, z wojenną cezurą, która wszystko wywróciła do góry nogami. Na przełomie lat 40. i 50. studiował w Krakowie rzeźbę na ASP i architekturę na politechnice. Miasto było relatywnie niezniszczone, podobnie jak jego struktura społeczna, która gdzie indziej została rozbita przez niemiecką okupację i komunizm.
Kiedy więc w 1956 roku, po latach stalinowskiego terroru, przyszła gomułkowska odwilż, Plewiński zaczął współpracę ze wznowionym po trzech latach zawieszenia „Tygodnikiem Powszechnym”, wtedy pismem katolickim i trochę mniej zależnym od PZPR niż reszta prasy. Dostał też etat w „Przekroju”, piśmie, które – jak wyzłośliwiał się
Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954” – zostało „stworzone przez marksistów dla schlebiania gustom (...) inteligencji”. W tamtym czasie mogło jednak uchodzić za redakcję marzeń: dawało prestiż, stabilizację materialną i względną wolność.