Kultura

Nie lukrował PRL, pokazywał to, co władze wolałyby ukryć

Nie lubi, kiedy się go pyta, z jakich zdjęć jest dumny. Zrobił ponad 500 okładek „Przekroju”, sfotografował ponad 800 spektakli teatralnych, kilkaset portretów. Jak może wybrać? Ale ceni reportaż. Cieszy się też, że zrobił zdjęcia z cyklu, któremu nadał tytuł „Zauważone”: zwykli ludzie w banalnych na pozór miejscach i sytuacjach.

Ale to nie one przyniosły mu sławę. Wystarczy zajrzeć do internetu: z nazwiskiem „Wojciech Plewiński” krzyżuje się tytuł „Przekrój” i okładka z „kociakiem”, jak w czasach świetności pisma nazywano atrakcyjne dziewczyny, których fotografie lądowały na pierwszej stronie. Wtedy to był hit, choć nikt tego jeszcze tak nie nazywał. Beata Tyszkiewicz, Anna Dymna, Anna Seniuk, Ewa Krzyżewska, Grażyna Hase... i setki innych, nieznanych lub zapomnianych. Wszystkie młode, śliczne i jeszcze niewinne.

To był pomysł redaktora naczelnego Mariana Eilego – dać ludziom trochę oddechu po okresie najtwardszego stalinizmu, gdy królowymi okładek były przedstawicielki sojuszu robotniczo-chłopskiego.

Sam Plewiński uważa, że został przez „kociaki” zaszufladkowany. Jeśli tak jest w istocie, to retrospektywa jego prac, którą można oglądać w warszawskim Domu Spotkań z Historią (do 4 lutego 2024 r.) dowodzi, jak bardzo niesłusznie. – Wojciech Plewiński fotograficznie jest wszechstronny – mówi jedna z kuratorek wystawy Anna Brzezińska i dodaje: – Zależało nam na tym, żeby pokazać różnorodność jego fotografii: doskonałe zdjęcia z teatru, portrety sławnych ludzi, ale i świetny reportaż.

W odpowiednim towarzystwie

Wojciech Plewiński, rocznik 1928, w czarnym golfie, miękkiej marynarce z karminową poszetką i rodowym sygnetem na palcu nosi się, jak ktoś z nieco innego świata, z klasą. – U mnie w życiu wszystko było z przypadku – powtarza, gdy opowiada o swojej karierze: kogoś znał, ktoś do niego zadzwonił... Ale też nie zaprzecza, że środowisko, z którego się wywodził i w jakim się obracał, mu nie zaszkodziło.

Urodził się w Warszawie, w rodzinie o ziemiańskich korzeniach i historii dość typowej dla tej klasy społecznej, z wojenną cezurą, która wszystko wywróciła do góry nogami. Na przełomie lat 40. i 50. studiował w Krakowie rzeźbę na ASP i architekturę na politechnice. Miasto było relatywnie niezniszczone, podobnie jak jego struktura społeczna, która gdzie indziej została rozbita przez niemiecką okupację i komunizm.

Kiedy więc w 1956 roku, po latach stalinowskiego terroru, przyszła gomułkowska odwilż, Plewiński zaczął współpracę ze wznowionym po trzech latach zawieszenia „Tygodnikiem Powszechnym”, wtedy pismem katolickim i trochę mniej zależnym od PZPR niż reszta prasy. Dostał też etat w „Przekroju”, piśmie, które – jak wyzłośliwiał się Leopold Tyrmand w „Dzienniku 1954” – zostało „stworzone przez marksistów dla schlebiania gustom (...) inteligencji”. W tamtym czasie mogło jednak uchodzić za redakcję marzeń: dawało prestiż, stabilizację materialną i względną wolność.
Barbara Gronuś-Sokalska. Wesołe miasteczko, Kraków, 1960. Zdjęcie Wojciecha Plewińskiego. Odbitka czarno-biała pokolorowana, „Przekrój”, nr 791, 5 czerwca 1960. Fot. materiały prasowe Domu Spotkań z Historią
U naczelnego „Przekroju” Plewińskiego zaprotegowała Barbara Hoff, która pisała o modzie i już miała własną rubrykę. – Baśka była co prawda z Katowic, ale studiowała historię sztuki w Krakowie, znaliśmy się – opowiada Plewiński. Znał się też z naczelnym „Tygodnika Powszechnego” Jerzym Turowiczem: z żoną wynajmowali u niego pokój, jeździli razem na spływy kajakowe. To w mieszkaniu na ulicy Lenartowicza pierwszy raz zobaczył Beatę Tyszkiewicz, jeszcze licealistkę, szkolną koleżankę córek Turowiczów. – Tak, kontakty towarzyskie były istotne – przyznaje.

Dzięki „Tygodnikowi Powszechnemu” zrobił jeden ze swoich ciekawszych cykli reportażowych „Ziemie Zachodnie”.

Przez morze ruin

Jest rok 1957. Turowicz na dłuższym pobycie w Rzymie, a w redakcji rządzi Antoni Gołubiew, zapamiętany głównie jako pisarz historyczny, twórca czterotomowej epopei „Bolesław Chrobry” o początkach państwa polskiego. I to on przez wzgląd na swoją fascynację Piastami zapragnął fotoreportażu z Ziem wówczas zwanych Odzyskanymi.

– To była piękna wycieczka: od Gliwic po Łebę – wspomina Plewiński. – Dostałem samochód redakcyjny i kolegę, który miał pisać teksty, ale to ja decydowałem, gdzie się zatrzymujemy i co robimy. Gołubiew nie zdawał sobie sprawy, jak tamte tereny wyglądają. Ja wiedziałem, bo od 1946 roku mieszkałem na Dolnym Śląsku, więc miałem świadomość, co mnie czeka. A tam było morze ruin – mówi.

Przez dwa tygodnie przemierzają zachodnią i północną Polskę. Plewiński okazuje się uważnym i odważnym obserwatorem. Nie lukruje rzeczywistości. Powstaje przejmujący obraz wciąż zniszczonych – choć od wojny minęło już 12 lat – miast i miasteczek: Nysy, Paczkowa, Szczecina czy powoli budzących się do życia Koszalina czy Słupska.

– Doceniałem to, co wpadło mi w ręce – mówi. – Ta praca była istotna. To był zapis tamtego czasu, ruin i zniszczeń, a potem odbudowy, ale i pytanie, czy nie można było zrobić tego lepiej.

„Italia” jak z Felliniego

Zawodowo rok 1957 w ogóle może zaliczyć do udanych. Pierwszy raz w życiu jedzie wtedy na prawdziwy Zachód. Do Włoch. Wyjazd organizuje Związek Polskich Artystów Fotografików. Rzecz jasna podróż jest elitarna, bo w tamtym czasie tylko nieliczni szczęśliwcy dostają paszport.

Autobus pełen fotografów jedzie z Warszawy, po drodze zatrzymując się w Krakowie, gdzie dosiadają się trzy osoby, w tym Plewiński. Ponieważ bieda w Polsce piszczy, na dachu wiozą pudła z jedzeniem: konserwy, makarony i wielką bryłę masła, w której zatopione zostały aparaty, radzieckie zorki. Do złudzenia przypominają one leikę (trudno się dziwić, skoro ich konstrukcja została bezczelnie skopiowana), więc na Zachodzie jest na nie popyt. – Legalnie mogliśmy mieć po 10 dolarów, każdy wziął też coś nielegalnie, ale było dosyć smutno – wspomina podróż Plewiński.
Capri. Z cyklu „Italia ‘57”. Fot. Wojciech Plewiński, materiały prasowe Domu Spotkań z Historią
On, Wacek Nowak, przyjaciel jeszcze z architektury i Zosia Nasierowska z Warszawy urywają się grupie. „Inni tylko się pętali i robili ładne widoki”. A oni chcą czegoś więcej. – Możliwość oderwania się od codzienności to było coś. Ale trzeba się też było koncentrować na tym, co się widzi i co się chce zrobić. Tylko tak powstawały dobre cykle – tłumaczy.

Księża pod kolumnadą Berniniego w Watykanie, klienci baru we Florencji, rozemocjonowana przekupka w Neapolu czy „mafiozi”, jak ich nazywa Plewiński, na Capri – są jak z filmów Felliniego.

– Wszystkie jego zdjęcia charakteryzują się doskonałym kadrem, co dziś u młodych fotoreporterów coraz trudniej znaleźć. Są uporządkowane, mają sens i głębię, tworzą bardzo dobry obraz. Widać, że autor ma na nie pomysł – analizuje styl Plewińskiego Anna Brzezińska. Jej zdaniem dotyczy to zarówno zdjęć pojedynczych, jak i tych składających się na cykle. – Jego zdjęcia „mówią”. Patrząc na nie, nie tylko wyobrażam sobie historię, jaką opowiada fotograf, ja wręcz słyszę głosy, np. przekupki z Neapolu, która na kogoś krzyczy. A przy „mafijnym” zdjęciu można się poczuć nieswojo, mimo że nie wiemy, o czym rozmawiają panowie w ciemnych okularach, siedzący wokół restauracyjnego stolika – tłumaczy Brzezińska.

Smutek Nowej Huty

W kolejnych cyklach fotoreportaży Plewiński dokumentuje historię PRL. Nie jest to historia bohaterska. Plewiński widzi to, co władze wolałyby ukryć: bałagan, biedę, beznadzieję, przaśność mimo pozorów modernizacji. Woli zaglądać na podwórka niż fotografować fasady.

W cyklu „Sklepiki” rejestruje „resztki Polski przedwojennej”, jak mówi.

Rzeczywiście, po bitwie o handel, jaką komuniści toczyli w latach 1947-1949, z prywatnych sklepów zostają smętne resztki. Jak podaje Muzeum Historii Polski, o ile w 1947 r. było ich jeszcze 134 tys., to dwa lata później już o połowę mniej, bo 78 tys. Ich właściciele, szykanowani na wszelkie możliwe sposoby, nękani „domiarami”, wycofują się z interesu. A to z kolei wywołuje ogromne, ciągnące się latami, trudności w zaopatrzeniu.

Fotoreportaż o krakowskich sklepikach zamawia magazyn „Ziemia”. To było pismo PTTK, które zamykano i wznawiano w różnych konfiguracjach. Akurat w 1956 roku wznowiono je jako miesięcznik, do tego wydawany w Krakowie. Zostanie zamknięty dwa lata później, ale Plewiński zdąży jeszcze pokazać peerelowską biedę we wnętrzach noszących ślady mieszczańskiej świetności. – Z towarów były tylko ziemniaki, ogórki kiszone i chleb – wspomina.

I byli ludzie: zadumani, zmęczeni, może zrezygnowani. Od ich twarzy nie sposób oderwać wzroku.
ODWIEDŹ I POLUB NAS
Podobnie zresztą jak od bohaterów cyklu o Nowej Hucie (1958-1962). I choć ta sztandarowa inwestycja pierwszych lat PRL miała budzić zazdrość swą nowoczesnością, czystością i blichtrem – oczywiście blichtrem na miarę socjalizmu – na zdjęciach Plewińskiego budzi raczej współczucie. Trudno wyzbyć się wrażenia, że ludzie będący nieświadomymi uczestnikami socjologicznego eksperymentu, zapłacili za niego bardzo wysoką cenę.

Więcej niż potrzeba

– Zawsze robiłem więcej zdjęć niż potrzeba – powtarza Plewiński. A Anna Brzezińska, która sama przez wiele lat była fotoreporterką prasową, tłumaczy: – Każdy reporter dostaje w redakcji zlecenie: idź i zrób jakiś temat. Jedni idą, robią kilka zdjęć i wychodzą. Plewiński nie poprzestawał na zamówieniu. A to pokazuje, że fotografia była nie tylko jego zawodem, ale i pasją – mówi i za przykład takiego podejścia do fotografii daje cykl „Jazz Camping Kalatówki”.

Pod koniec lat 50. XX wieku jazz otacza specyficzna aura: już nie jest zakazany, jak w okresie stalinowskim, ale nie jest też kochany przez peerelowskie władze, a więc i przez muzycznych decydentów. Jego nieprawe, bo amerykańskie pochodzenie wielu jednak fascynuje, bo daje poczucie, reglamentowanej co prawda, ale jednak wolności.

„(…) Zjeżdżało się tam mnóstwo ludzi niekoniecznie związanych z muzyką – wspominała w jednym z wywiadów Zofia Komedowa, żona muzyka i kompozytora Krzysztofa Komedy Trzcińskiego. – Całość miała charakter raczej spotkania towarzyskiego, niekończącego się happeningu, trwającego bodajże przez dwa tygodnie. Byli tam muzycy z żonami, narzeczonymi, jazzfani i sympatycy jazzu”. Same znane nazwiska.

Co prawda zdążyły się odbyć tylko dwie edycje campingu, w 1959 i 1960 r. – władze szybko znalazły pretekst, żeby go zamknąć – ale to wystarczyło, by Plewiński zrobił zdjęcia, które zyskały opinię „ikonicznych”: tańczącego na stole Romana Polańskiego w piżamie czy Komedów w łóżku: muzyk z saksofonem w rękach i naga Zofia, leżąca obok niego pod kołdrą.
Z tego „więcej niż potrzeba” zrobił się też cykl, który Plewiński nazwie „Zauważone”: pojedyncze zdjęcia robione właściwie obok reportaży, dla siebie, z potrzeby rejestrowania świata. Może dlatego Plewiński wyróżnia je w swoim dorobku? Anna Brzezińska zwraca uwagę, że niektóre są jak obrazy. Aż chce się je powiesić na ścianie.

Cykl „Nad Biebrzą” też nie powstaje na niczyje zamówienie. To jest jego prywatny czas i kolejna pasja. Plewiński przez ponad 20 lat jeździ tam – w czasie opowiadania lekko zawiesza głos, bo to dziś takie mało poprawne – polować. Zatrzymuje się zawsze u tych samych gospodarzy, państwa Niecieckich w przysiółku Olszowa Droga, niedaleko Osowca Twierdzy. Ich sposób bycia, polszczyzna, jaką się posługiwali, fascynują go. – Raz przyjeżdżam – opowiada – i pierwsze słowa, jakie słyszę, to: „Panie Plewiński, wilcy psa z łańcucha zjedli”. Dziś się takiej polszczyzny już nie usłyszy – mówi. Niecieccy pozwalają mu dokumentować swoje życie.

– Lubiłem robić portrety ludzi – zamyśla się Plewiński, który fotografował najwybitniejszych pisarzy i artystów swoich czasów. Sam za artystę się jednak nie uważa. W książce „Migawki. Wspomnienia fotografa” mówi o sobie: „Jestem raczej sprawozdawcą niż artystą, chętniej dokumentuję rzeczywistość niż kreuję”. I wydaje się być lekko zaskoczony, że jego prace wciąż budzą zainteresowanie.

– Beata Zubowicz

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Wystawę zdjęć Wojciecha Plewińskiego „Pozowane podpatrzone” można oglądać do 4 lutego 2024 r. w Domu Spotkań z Historią, Warszawa, ul. Karowa 20. Kuratorkami wystawy są Anna Brzezińska i Katarzyna Sagatowska
SDP2023
Tygodnik TVP jest laureatem nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Zdjęcie główne: Nowa Huta, ok. 1958–1962. Fot. Wojciech Plewiński, materiały prasowe Domu Spotkań z Historią
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.