Jerzy Skolimowski lubi nieoczywiste zabiegi formalne, eksperymentował często z filmowym sposobem opowiadania. Teraz zrobił film, który ma dynamiczny montaż, fabułę ułożoną z dopasowanych puzzli i świetne zdjęcia. Ale industrialna, mroczna muzyki Pawła Mykietyna akompaniuje banalnym historiom. A projekcji towarzyszy natrętna myśl, że piękne opakowano coś, co wielokrotnie już poddawano recyclingowi. To po prostu duży teledysk, który usiłuje opowiadać o nieuchronności losu i fatum ciążącym nad nami.
Ostatni film tragicznie zmarłego reżysera sięga do mitologii polskiej i żydowskiej, mierzy się z historią. Mistycyzm sąsiaduje tu z hiperrealizmem, horror splata się z thrillerem, a dramat społeczny z groteską.
Atmosfera panuje w filmie złowroga, choć wszystko rozgrywa się w letni, słoneczny dzień. Centrum Warszawy wygląda jak miniaturowy Manhattan. W filmie splata się kilka historii – każda z ich trwa tytułowe 11 minut – a ich bohaterowie, spotkają się w finale. I tak mamy sprzedawcę hot dogów (Andrzej Chyra), którego syn, kurier i dealer narkotyków (Daniel Ogrodnik) niedługo bierze ślub. Szalejący z zazdrości mąż (Wojciech Mecwaldowski) biegnie do hotelu, w którym jego piękna żona, aktorka (Paulina Chrapko) ma przesłuchanie u amerykańskiego reżysera w pokoju 1111. W tym samym hotelu para alpinistów (Agata Buzek i Piotr Głowacki) spotyka się, by obejrzeć w laptopie film pornograficzny z udziałem ich ewentualnego, nowego towarzysza wysokogórskiej wyprawy. Jest też ekipa pogotowia ratunkowego, która przewozi rodzącą kobietę do szpitala i dziewczyna, która właśnie rozstała się z chłopakiem oraz sędziwy malarz. Każdy gna za swoimi sprawami, nieświadom tego, co szykuje mu los. Nowoczesne technologie przysłaniają im emocje. Tzw. efekt motyla uruchamia lawinę zdarzeń.
Muzyka sugeruje, ze rośnie napięcie, ale trudno je poczuć, zamiast tego jest rosnące znużenie. Historie zestawione są na siłę, a wnioski dość banalne – samotność, zatomizowane społeczeństwo, uleganie histerii, itp.
Czy jest to katastroficzna wizja nadchodzącego końca świata? Moim zdaniem, nie. Raczej przypowieść o tym, jak szalona zazdrość i inne przywary mogą życie innym uprzykrzyć. Symboli w filmie jest mnóstwo. Wystarczy wymienić kilka najbardziej oczywistych – akcja zaczyna się w Warszawie o godz. 17, 11 lipca; między wieżowcami w centrum naszej stolicy przelatuje odrzutowiec – jest tak blisko, że wydaje się, jakby za chwilę miał uderzyć w jeden z budynków; spłoszony ptak wlatuje do hotelowego pokoju i rozbija lustro; itp.
Brak „11 minutom” świeżości i szczerości, mimo pozornej energii, dynamicznych zdjęć i szybkiego montażu. Jest za to dużo kalkulacji. I od razu przypominają się inne filmy, zrobione w podobny sposób – np. „Na skróty” Roberta Altmana, trylogia śmierci Alejandra Gonzáleza Iñárritu („Amorres perros”, „21 gramów”, „Babel”) czy też polski „Zero” w reż. Pawła Borowskiego.
„11 minut” jest polskim kandydatem do Oscara. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że po nagrodzie dla „Idy” długo nic w Hollywood nie dostaniemy. A „11 minut” wstydu raczej nie przyniesie, bo jest zrobione na modłę amerykańską. I opowiada historie ogólnoludzką, bez narodowej martyrologii, co też może być dla wielu cenne. Ale zaskoczyć ani zadziwić nie zdoła.
Jerzy Skolimowski w 2010 r. zrealizował film „Essential Killing”, który na festiwalu w Wenecji dostał nagrodę specjalną jury, a odtwórca głównej roli, Vincent Gallo dostał Coppa Volpi dla najlepszego aktora. „Essential Killing” dostało także m.in. Orły dla najlepszego filmu, za reżyserię, muzykę i montaż oraz Złote Lwy na festiwalu w Gdyni. Skolimowski wyreżyserował także m.in. „Cztery noce z Anną”, „Ferdydurke”, „Fuchę”, „Ręce do góry”, „Walkower” i „Rysopis”.