Szansa na ocalenie. Polacy pokonali rowerami Amazonkę
niedziela,26 marca 2017
Udostępnij:
Przypadkowo, w trzydziestą rocznicę pierwszego przepłynięcia całej Amazonki, od źródła od ujścia, Dawid Andres i Hubert Kisiński wyruszyli w podróż z nurtem królowej rzek na rowerach. Nie były to zwykłe rowery, ale skonstruowane przez nich rowery amazońskie.
Dawid pytany o to skąd bierze się pomysł na to aby przemierzyć największą rzekę świata na rowerach, odpowiada, że z serca. – Myślałem o tym przez 20 lat, może nie konkretnie o Amazonce, ale o tym żeby zrobić coś fajnego, coś o czym będę kiedyś opowiadał wnukom – mówi. W głowie miał cytat z pewnej mądrej książki. Brzmiał tak: „Za dwadzieścia lat będziesz bardziej rozczarowany tym, czego nie zrobiłeś niż tym, co zrobiłeś. Więc odwiąż cumy. Wypłyń z bezpiecznej przystani. Złap wiatr w żagle. Eksploruj.”.
Pomyślał, że może fajnie byłoby pojechać do Indii. Wtedy wpadła mu w ręce inna książka. To był opis wyprawy Piotra Chmielińskiego, który 30 lat wcześniej przepłynął Amazonkę. – Byłem zafascynowany tym co tam przeżył, tym jak w tamtych rejonach wiele się dzieje, pokonuje tysiące kilometrów przez nieznane i bardzo niebezpieczne miejsca, obcuje z przyrodą i zwierzętami – mówi. Tak narodził się cel podróży.
Udział Huberta w wyprawie był trochę przypadkowy. – Śmieję się, że byłem alternatywą, bo jechać miał ktoś inny a dokładnie kolega Dawida, któremu urodziło się dziecko i nie był w stanie wyruszyć w tę podróże i zostawić żonę samą z dzieckiem. Mój brat chciał żebym przejechać tylko pasmo górskie do początku rzeki, ale powiedziałem mu, że jak zacznę jechać to i tak dojadę do samego końca, czy będzie chciał, czy nie – mówi.
Obydwaj przyznają, że choć są braćmi i myśleli, że znają się dosyć dobrze, tak naprawdę nie znali do końca swoich charakterów. – Zabierając go wiedziałem tyle, że jest zdolny i uparty, a ja potrzebowałem kogoś takiego, kto będzie w stanie sobie poradzić nie tylko z samą wyprawą , ale i z naszymi rowerami. Hubert jest spokojny, ja nerwowy. Jak się coś psuło miałem czarne myśli, a on był cierpliwy, układał sobie plan, dłubał powoli, ale skutecznie – opowiada Dawid. Hubert żartując sam siebie nazywa „amazońską złotą rączką”.
„Walczyłem sam ze sobą”
Był jeszcze jeden powód dla którego Dawid postanowił zabrać ze sobą Huberta. W opisie napisanej przez Piotra Chmielińskiego książki „Rowerem po Amazonce”, w której opisuje ich przygody, można przeczytać, że ta podróż „dla jednego była spełnieniem marzeń, a dla drugiego ostatnią szansą na ocalenie”. Tym drugim był właśnie Hubert.
– Miałem problemy życiowe, wciągnął mnie narkotykowy nałóg. Potrzebowałem pomocy i poprosiłem o nią brata. Dawid wyciągnął do mnie rękę i tam na Amazonce zacząłem nowe życie, walczyłem nie tylko z naturą, z rzeką, ale przede wszystkim z samym sobą. Może to komuś wydać się nieprawdopodobne, ale tam się walczy o przetrwanie, a o głodzie nałogu się zapomina – mówi.
Jest przekonany, że gdyby nie Amazonka być może nigdy nie zrozumiałby, że przez wiele lat popełniał błąd.
– Dopiero jak dojechałem, to dotarło do mnie w jakim chaosie żyłem. Jak jesteś na dnie nie widzisz tej drugiej strony, tego miejsca, w którym byłeś będąc w nałogu. Nie wiesz jak sam wyglądasz, nie wiesz jak wygląda świat, bo jesteś w środku jakiejś piłki, z której nie możesz a może nie chcesz się wydostać – tłumaczy. Hubert po powrocie bardzo bał się kontaktu ze swoimi starymi znajomymi. – Był we mnie lęk, że znowu zacznie się to samo, że coś się wydarzy, że ktoś mnie namówi na narkotyki. Kiedy wróciłem strach minął, wiedziałem już, że do tego nie wrócę, nie będę popełniał tych błędów. Gdybym teraz zaczął poszedłbym na dno, gdybym to zrobił nienawidziłbym sam siebie – mówi.
Piotr Chmieliński, który był dla Dawida inspiracją do pokonania Amazonki, i który włączył się na odległość w ich wyprawę, zwraca uwagę, że cała ironia terapii Huberta polegała na tym, że pojechał w miejsce gdzie produkuje się 90 procent kokainy. – Dostęp do niej jest wszędzie i na pewno zarówno Dawid, jak i ja baliśmy się o to, że jeśli Hubert gdzieś zginął, nie było go przez kilka godzin, być może poszedł się zabawić. Na szczęście dał radę – mówi Chmieliński.
W swojego brata najbardziej wierzył Dawid. – Mamy podobne geny, też nigdy nie byłem święty. Wiedziałem, że jak będzie miał taką siłę, jaką miałem ja, to da sobie z tym radę. Wierzyłem mu, choć może wtedy byłem głupi i naiwny – stwierdza.
Skąd w ich wyprawie wziął się Piotr Chmieliński? – Kiedy przeczytałem o tym jak te 30 lat temu przepłynął kajakiem Amazonkę, kiełkowała mi w głowie myśl żeby się z nim skontaktować, porozmawiać, ale stwierdziłem, że kim ja jestem i nie będę zawracał mu głowy. Byłem przekonany, że potraktuje mnie jak chłopaka, który ma zwariowany pomysł i tyle. Powiedziałem o tym swojemu koledze i on pewnego dnia zapytał mnie, czy nie chciałbym porozmawiać z kimś w swoim ojczystym języku, a mieszkałem już wtedy poza Polską. Powiedziałem, że tak, ale nie wiem kto to miałby być i wtedy dostałem maila od Piotra. Cieszyłem się jak dziecko, od razu opowiedziałem o tym mojej żonie, która jest Filipinką. Zadałem mu parę pytań i poczułem się zdołowany – wspomina Dawid.
„Podszedłem do tego bardzo sceptycznie”
Chmieliński uzmysłowił mu jakiego wyzwania chce się podjąć, jak trudne jest wytyczenie tras, dogranie wszystkich szczegółów. – Podszedłem do tego bardzo sceptycznie. Ich plan był tak amatorski, bez realnej perspektywy, byłem przekonany, że z niego zrezygnują. Dopiero jak Dawid napisał mi, że jadą, stwierdziłem, że będę koordynował ich wyprawę po to aby wiedzieć co zrobią, co będą robili – mówi Chmieliński.
Przełomowym momentem, w którym Dawid i Hubert udowodnili mu, że to nie zabawa i naprawdę chcą to zrobić, było dojście do stałego źródła Amazonki, czyli jeziora Ticcla Choca znajdującego się na wysokości 5 142 metrów nad poziomem morza. Po uciążliwej wędrówce mało kto przy przenikliwym zimnie i skutkach choroby wysokościowej, myśli o tym aby po pierwsze wskoczyć do tego jeziora a po drugie wnieść tam rower.
– Komunikując się z nimi mówiłem żeby zostawili je w dolinie, doszli do jeziora i w ten sposób rozpoczęli podróż. Kiedy przysłali mi zdjęcie po tym jak skoczyli i popływali w tym jeziorze, a obok stały rowery uwierzyłem w nich i pojawiła mi się w głowie myśl, że jak nawet im się te rowery rozlecą, to wpław popłyną do Atlantyku – śmieje się.
Zanim pojawił się pomysł rowerów, Dawid myślał o kajakach. Okazało się, że koszt takiej wyprawy byłby zbyt wysoki. Potrzebne byłyby zarówno kajaki morskie, jak i górskie a koszt jednego z nich to ok. 2 tys. dolarów. Poza samą ceną sprzętu, trzeba by było doliczyć jeszcze koszt transportu. Kolejnym pomysłem było połączenie kajaku i roweru, ale i tę koncepcję wyeliminowały pieniądze. Pozostał, więc sam rower.
– Trzeba było jeszcze wykombinować taki sprzęt, którym będzie można poruszać się i po lądzie, i po wodzie. I tak nasze rowery w pewnym momencie zamieniały się w rowery wodne – wyjaśnia Hubert.
Wyglądem przypominał katamaran. Rama bez kół osadzona była na dwóch pływakach o długości 3 metrów wykonanych z materiału, z jakiego wytwarzane są pontony górskie. Wyporność wynosiła 480kilogramów, a napęd połączony był z korbą łańcuchem. Z tyłu znajdowały się sakwy o trzech komorach. Rower osiągał prędkość 6 km/h. Powstawał dwa miesiące. Testy przeprowadzane były na Warcie. Do Peru przywiózł je Marek Pielecha, kolega Dawida, który pierwotnie miał wziąć udział w wyprawie.
– Wszystko popsuło się już na samym początku naszej wyprawy. Ja zajmowałem się sprawami technicznymi, ale konstruktorzy nie dali mi żadnej instrukcji do tych rowerów. Musiałem je złożyć na czuja. Dawid pił piwo, a ja się głowiłem jak to poskładać do kupy, kiedy się wreszcie udało i rower wylądował na wodzie okazało się, że nie płynie, bo spada łańcuch. Przez następny tydzień siedziałem w garażu z Peruwiańczykami i naprawiałem go. Po tym czasie wreszcie wyruszyliśmy w drogę – wspomina Hubert.
Dodaje, że już po godzinie odpadł napęd i śruba. Na szczęście mieli jedną zapasową, pozostałe musieli zdobyć po drodze. Finalnie rower przeszedł pięć etapów modernizacji. – Ten ostatni był tak zaawansowany, że w końcu mogliśmy nazwać nasz rower amazońskim – żartuje Hubert.
Spotkanie z piratami
Choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to wyprawa na wariackich papierach, Dawid i Hubert byli całkiem nieźle przygotowani. – Wiedzieliśmy sporo o ludziach, o tym jak tam jest, jakie warunki panują. Uważam, że przygotowanie fizyczne nie jest tak ważne jak mentalne. Hubert w ogóle nie ćwiczył, ja przed wyjazdem pływałem i trochę jeździłem na rowerze – mówi Dawid.
Jego słowa potwierdza Chmieliński. – Byli zdecydowani mentalnie, wierzyli, że sobie poradzą. To ona pozwoliła im na pokonanie kolejnych etapów – mówi.
Podczas wyprawy okazało się, że choć na początku to Dawid przewodził, już po miesiącu Hubertowi lepiej szło kręcenie pedałami. – Pływaliśmy w systemie 15/5, czyli 15 minut jazdy i 5 odpoczynku. Bywało tak, że gdy ja dopływałem do Huberta, on już kończył przerwę i chciał płynąć dalej. Kłóciliśmy się wtedy strasznie – wspomina Dawid.
Jedną z mrożących krew w żyłach przygód było spotkanie z piratami. – Podpłynęła do nas łódka, na której znajdowało się dwóch mężczyzn. Byliśmy przekonani, że to jacyś ciekawscy, chcą sobie z nami zrobić zdjęcia i popłyną dalej – opowiada Dawid.
Nagle z dwóch osób zrobiło się pięć. – W rękach mieli pistolety, kazali nam założyć ręce na głowę i wypytywali nas czy mamy narkotyki. Zacząłem z nimi rozmawiać, mówić, że jesteśmy z Polski, że lubimy ich kraj, że nie mamy żadnej kokainy. Zaczęli przeszukiwać nasze rowery. W końcu zapytałem ich czy może oni mają piwo albo kokainę. Zaśmiali się i odpłynęli – relacjonuje Dawid. Tego dnia do końca trasy nie zrobili sobie żadnej przerwy. – Emocje były ogromne, żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia. Dziś opowiadamy o tym jak o fantastycznej przygodzie, ale wtedy nie było nam wcale do śmiechu – mówi Hubert.
(fot.Piotr Chmieliński, “Rowerem po Amazonce. Bracia Dawid Andres i Hubert Kisiński w podróży po największej rzece świata”. Archiwum prywatne braci.)
„Popłakaliśmy się ze szczęścia”
Gdy przebyli 7 tysięcy kilometrów i wreszcie znaleźli się u celu swojej podróży, ucieszyli się, ale nie wpadli w euforię. – Wydawało nam się, że będzie wielkie hura, ogromna radość, ale nie było tego „wow”. Większe wzruszenie było na początku gdy wskoczyliśmy do jeziora. Poczuliśmy się wtedy jak Armstrong, który pierwszy wylądował na Księżycu. Przed nami nikt nigdy nie był tam z rowerami – mówi Dawid.
Hubert przyznaje, że być może zmęczenie wzięło górę nad emocjami. – To czego dokonaliśmy uzmysłowiła nam dopiero nagroda Kolos 2015 w kategorii Wyczyn Roku. Wtedy rzeczywiście popłakaliśmy się ze szczęścia – wyznaje.
Zdjęcie główne: Podróżnicy przebyli 7 tysięcy kilometrów (fot.Piotr Chmieliński, arch. pryw. braci)